Mars kontra Wenus. Europę i USA dzieli Auschwitz
piątek,
17 lutego 2023
Jak powiedział turecki historyk Huri Islamoglu, niewykluczone, że polityka na Starym Kontynencie została na zawsze zniszczona przez nazizm.
Dzięki uprzejmości wydawnictwa Teologia Polityczna publikujemy fragment książki Bruno Maçāesa „Początek historii. Narodziny nowej Ameryki” w tłumaczeniu Michała Szczurowskiego.
Koncepcje społeczne i rewolucyjne miały w Europie długi historyczny rodowód i w pewnej mierze karmiły się same sobą: agitacja rewolucyjna rodziła zjawiska konfliktu społecznego i ekonomicznego zastoju, które następnie można było przedstawić jako dowody, że w obecnym kształcie stosunki społeczne nie działają. Historia europejskiej nowożytności jest nieustającym poszukiwaniem społeczeństwa przyszłości, społeczeństwa rozwiązującego dzisiejsze sprzeczności. Na pozór proces ten nie został bynajmniej zakończony. Niewątpliwie uległ pewnym zmianom. Po zniszczeniu i moralnej grozie II wojny światowej Europejczycy zaczęli poszukiwać politycznej prawdy w kierunkach diametralnie przeciwstawnych do tych, których próbowano wcześniej. Ale poszukiwania trwają i wydają się bardziej nerwowe niż kiedykolwiek. Porzucenie granic, abdykacja państwa narodowego, niezmącona technokracja Unii Europejskiej: z historycznego punktu widzenia są to idee radykalne.
Ucieczka od rzeczywistości
Amerykanie późno przystąpili do gry, a kiedy to zrobili, przypominała ona już nie tyle grę, co drogę prowadzącą do chaosu i zniszczenia. Korzystając z dobrodziejstw perspektywy historycznej, mogli dostrzec, że odpowiedź europejska to żadna odpowiedź. A do wniosku tego doszli właśnie wtedy, kiedy Ameryka zapewniła sobie światową dominację. Wielkie zawirowania wieku XIX – narodziny potężnych ruchów robotniczych, bunty klasy robotniczej, rewolucje ludowe i wzrost silnych partii socjalistycznych – wywołały zdumienie i narastającą nieufność po drugiej stronie Atlantyku. Marks obiecywał, że komunizm zaprowadzi społeczeństwo, w którym każdy będzie tym, o czym marzy – tworząc nowe role i dowolnie je mieszając – jednak, choć był to może cel pożądany, czy rewolucja była naprawdę konieczna? Czy nie byłoby dużo lepiej, gdyby każdy dążył do realizacji własnego marzenia, pewnego obrazu doskonałości we własnym życiu, pozostawiając innych w spokoju, by mogli zająć się tym samym?
Ścieżki Europejczyków i Amerykanów poczęły oddalać się od siebie, kiedy odkryli oni radykalnie różne rozwiązania wspólnego problemu. Nie chcę używać prostej etykiety, ale jest to znany wszystkim problem. Wraz ze wzrostem złożoności i poziomu zorganizowania nowoczesnego społeczeństwa role poszczególnych osób stawały się coraz bardziej wyspecjalizowane. Podział pracy wymagał, by jednostka zajęła miejsce w obrębie gigantycznego organizmu. Społeczeństwo przestałoby działać, gdyby ludzie pragnęli robić wiele rzeczy naraz albo gdyby zależało im na sprawdzaniu różnych możliwości. Zamiast tego uczyniono cnotą dopasowanie, wyuczoną skłonność do poszukiwania przeznaczonej nam roli w potężnym organizmie społecznym i skutecznego jej pełnienia. Sukces rozumiano, rzecz jasna, na sposób kolektywny – wystarczy wskazać, że rdzeniem polityki społecznej stała się wyłącznie wizja przyszłości jako wzrostu gospodarczego. Fakt, że wszyscy jesteśmy częściami tego samego organizmu, trybikami w tej samej maszynie, zapewniał bardzo wysoki poziom spójności i jednorodności. Różniąc się jedynie funkcją, możemy nigdy nie wybić się na niezależność konieczną, by mogła się na jej gruncie wykształcić autentyczna osobowość. To, co za dobre i właściwe uznaje zbiorowość, także my sami uznajemy za dobre i właściwe – a zbiorowość, co jasne, może jedynie przystać, by wartości owe reprezentowały przeciętną.
Człowiek współczesny doświadczył owych warunków jako więzienia, tym gorszego, że wydawało się ono ostatnim więzieniem, jakie mu pozostało. Religa, tradycja, przywileje urodzenia i tragedie wielkich chorób w większości wyeliminowano. W ich miejsce pojawiło się społeczeństwo jako ogromna, nieruchoma siła, której każdy musi się podporządkować – albo zostać zmiażdżonym. Europejczycy i Amerykanie stanęli wobec tego samego problemu z równie desperackim i naglącym natężeniem, ale ciążyli ku różnym i przeciwstawnym w istocie rozwiązaniom. Podczas gdy Europejczycy uznali, że społeczeństwo trzeba odbudować na lepszych podstawach, Amerykanie stracili wiarę w realność tego zadania – jawiącego się im jako poddawanie jednostki coraz głębszym formom społecznej kontroli – i zamiast podjąć się ryzykownego przedsięwzięcia zmieniania rzeczywistości, postanowili poszukać sposobów ucieczki z niej.
Powrót chaosu i walki jest wyrazem cywilizacyjnej witalności.
zobacz więcej
Było to rozwiązanie głęboko zakorzenione w amerykańskiej historii. Kiedy ekonomista Werner Sombart usiłował określić, dlaczego amerykańska klasa robotnicza zdołała przekształcić się w „owych łagodnych obywateli, z których dziś się składa” – czyli, mówiąc krótko, dlaczego socjalizm nigdy się w Stanach Zjednoczonych nie przyjął – jako podstawową tego przyczynę wskazał pewną specyficzną zdolność kapitalizmu amerykańskiego do proponowania pracownikom „drogi ucieczki z orbity gospodarki kapitalistycznej”. Ucieczką tą była możliwość, by zdrowi na ciele, pełni ducha przygody i buntu pracownicy zostali niezależnymi farmerami, niemal w dowolnym momencie, przez kolonizowanie wolnej przestrzeni. „Ruszaj na Zachód, mój chłopcze”. Przez cały wiek XIX głębokie kryzysy gospodarcze niejednokrotnie prowadziły do rodzenia się ruchów radykalnych. W Chicago łeb podnosił anarchizm. Popularność ugrupowania Rycerzy Pracy wystrzeliła tak, że w roku 1886 liczyło ono milion członków. Za każdym razem uderzenia nawałnicy udawało się jednak uniknąć, ponieważ osoby najbardziej cierpiące z powodu tego, co Sombart nazywa „węzłem organizacji kapitalistycznej”, mogły udać się na tereny niezasiedlone i masowo to czyniły. Ważniejsza jednak od samego wyjazdu była świadomość, że wyjechać można: „Już wiedza, że w dowolnym momencie istnieje możliwość przedzierzgnięcia się w niezależnego farmera musiała sprawiać, że amerykański robotnik czuł się bezpieczny i zadowolony, to jest osiągał stan ducha nieznany jego europejskiemu odpowiednikowi. Łatwiej znosić wszelkiego rodzaju ucisk, gdy żywi się iluzję, że da się zeń wyrwać, jeśli naprawdę zajdzie taka konieczność”. Sombart uważał, że w nowym stuleciu ten kierunek ucieczki zniknie. Nie byłby w stanie wyobrazić sobie nieskończonych ścieżek wyobraźni – od Kerouaca, „Królika Updike’a” i Richarda Yatesa, po „Lęk i odrazę w Las Vegas” oraz „Fight Club” – które miały zastąpić dawny Dziki Zachód.
Gdy Europa ponownie stanęła na nogach – kiedy jej kluczowe gospodarki doświadczyły trzech dekad szybkiego wzrostu, a projekt europejski ozdrowiał na tyle, by przezwyciężyć podziały – zaczęły się ujawniać różnice po obu stronach sojuszu transatlantyckiego. W Ameryce na scenę wkraczało nowe pokolenie dyplomatów i polityków, które jako pierwsze wzrastało w świecie nienaznaczonym już potęgą Europy i otwarcie rasowymi kategoriami. Kiedy Dean Acheson był sekretarzem stanu, odwiedził Europę jedenaście razy, jednocześnie twierdząc, że jest zbyt zajęty, by choć raz wybrać się do Azji Wschodniej. Pokolenie wyżu demograficznego (baby-boomers) miało wzrastać już w innym świecie, fakt, którego dobitną ilustrację stanowią trzej prezydenci USA pochodzący z tej kohorty: Clinton, Bush junior, Trump.
Po drugiej stronie Atlantyku de Gaulle wyraził odczuwaną w Europie potrzebę wyzwolenia kontynentu spod amerykańskiej hegemonii. W sierpniu 1962 roku tłumaczył Alainowi Peyrefitte’owi – swojemu długoletniemu powiernikowi i rzecznikowi prasowemu, a także ministrowi informacji w ówczesnym rządzie Francji – o co chodzi w Europie: „Jaki jest sens Europy? Otóż sensem Europy jest nie dać się zdominować ani Rosjanom, ani Amerykanom”. Ale nawet de Gaulle zajmował niejednoznaczne stanowisko w kwestii, którą uważam za kluczową i najtrudniejszą. Czy zagadnienie, o którym musiały zadecydować obie strony społeczności transatlantyckiej, dotyczyło jedynie względnego podziału władzy, czy sięgało głębiej? Czy rozwiązywał je wielki układ, na mocy którego Europejczycy nabyliby prawo do zarządzania wspólnym projektem transatlantyckim, czy też był on zakorzeniony w fundamentalnych różnicach wartości i światopoglądu?
Pytanie to postawiono ze zdwojoną siłą po upadku komunizmu. Zniknięcie wspólnego wroga, który często zastępował klej spajający ze sobą Europę i Amerykę, wywołało teraz lęk – lub nadzieję – że ów wielki sojusz może mieć się ku końcowi. Stany Zjednoczone szybko odniosły się do nowych warunków. Jeszcze nim upadł Mur Berliński, prezydent George Bush senior stwierdził: „Stany Zjednoczone są i pozostaną mocarstwem europejskim”. Wkrótce wytłumaczył, co owa wypowiedź oznacza w praktyce: Stany Zjednoczone utrzymywać będą dalej znaczącą obecność wojskową w Europie. Wydaje się, że tak Bush, jak i sekretarz stanu James Baker, mieli na uwadze wcześniejsze doświadczenia. Stany Zjednoczone wyszły zwycięsko z zimnej wojny, ale dzieło konstrukcji nowego, trwałego porządku politycznego w Europie dopiero rozpoczynano. Wraz ze świtem nowej epoki rozmów i porozumień między Wschodem a Zachodem, NATO zaczęło być postrzegane jako forum, na którym państwa zachodnie wypracowywać będą całościowe stanowisko i wspólną strategię w kwestii „nowej architektury bezpieczeństwa”.
Czy to koniec USA jako federacji?
zobacz więcej
Upadek Związku Radzieckiego przyniósł okazję, by na nowo określić społeczność transatlantycką w kategoriach wspólnych wartości i celów, a nie przez posiadanie wspólnego wroga. Jako że wszystkie rodzaje trudności nie mogły zniknąć, konieczne było stworzenie stałych ram, umożliwiających szerzenie wartości liberalnego i demokratycznego świata. W roku 1995, pisząc niedługo po wojnie w Bośni, Richard Holbrooke wskazał na zagrożenie wynikające z historycznych urazów i sporów o charakterze terytorialnym lub etnicznym jako na nowe „wielkie problemy”. Jedynie przyjęcie demokratycznych ideałów Zachodu w całej Europie mogło zapewnić jej stabilność. W tym nowym świecie Bośnia stanowiła równie wielkie zagrożenie dla Zachodu, co Związek Radziecki przed swym upadkiem. „Zachód musi jak najszybciej rozszerzyć się na Europę Środkową, faktycznie i w duchu, a Stany Zjednoczone gotowe są przewodzić temu procesowi”. Chcąc przetrwać, wspólnota transatlantycka musiała bardziej otwarcie zakorzenić się we wspólnych ideałach i zaangażować w ich poszerzanie, nawet kiedy Europa – równie teraz zamożna – odgrywać zaczęła większą rolę. Wraz z końcem zimnej wojny Europejczycy opracowali własną wizję świata, a utworzenie jednolitego rynku z uprawnieniami regulacyjnymi dawało im nowe narzędzie, dzięki któremu można ją było realizować. Stopniowo ich strategicznym priorytetem stawał się projekt europejski, a nie znacznie mniej konkretna tożsamość zachodnia. Budowanie zjednoczonej Europy stało się ważniejsze od budowania zjednoczonego Zachodu.
Wobec strategicznego i taktycznego poszerzania się Atlantyku jednym z możliwych rozwiązań był powrót do podstaw, ideałów przerzucanych ponad różnicami w kulturach strategicznych. Holbrooke żywił być może nadzieję na trwały układ tego rodzaju, ale w nadchodzących latach miały pojawić się głębokie nieporozumienia między Europą a Stanami Zjednoczonymi, a w niektórych przypadkach także między poszczególnymi krajami Europy. Dwa momenty wysuwają się tu na plan pierwszy: debata nad decyzją o inwazji na Irak i prezydentura Donalda Trumpa. Były to spory nie o doraźną politykę, a o znaczenie „demokratycznych ideałów Zachodu”, które Holbrooke uważał za oczywiste.
Idealizm Zachodu stał się nie do utrzymania
Zastanawiając się nad tym, co podzieliło Amerykanów i Europejczyków podczas wojny w Iraku, Robert Kagan przedstawił słynną dziś argumentację, że wypracowali oni różne – czy wręcz przeciwstawne – poglądy na politykę siły. Ameryka jest z Marsa, a Europa z Wenus. Europa postrzegała wykorzystanie sił zbrojnych jako dorozumiane uznanie porażki i powrót do tej samej wizji światowej polityki, która przysporzyła staremu kontynentowi tak wiele nieszczęść. Obecny nacisk kładziony w Europie na prawo międzynarodowe i multilateralizm może jawić się jako odrzucenie europejskiej przeszłości, ale mamy tu do czynienia z ciągłością głębszego rodzaju. Tym, co spaja europejską historię, jest poszukiwanie nowego porządku politycznego. Europejskie niepokoje dotyczyły przede wszystkim wyzwań, takich jak konflikty na tle etnicznym, migracje, edukacja, ubóstwo i degradacja środowiska – głębokie, strukturalne przyczyny międzynarodowych konfliktów, wymagające trwałych i zorganizowanych rozwiązań. Dążenie do usunięcia sprzeczności tkwiących u źródeł konfliktów międzynarodowych przemawia do europejskiego umysłu równie silnie dziś, co dwa stulecia temu. Po przekształceniu kierunku europejskiej historii i przeprowadzeniu udanego eksperymentu przezwyciężenia polityki siły przy pomocy wspólnych instytucji, Europejczycy mają teraz nadzieję, że uda im się nawrócić na tę metodę cały świat. Irak, Korea Północna, Iran, Libia: „Te państwa mogą być niebezpieczne i nieprzyjemne, a nawet, jeśli prostoduszni Amerykanie sobie życzą, moralnie złe. Ale Niemcy też były kiedyś złe”. Czy podejście europejskie nie mogłoby zadziałać i tu, jak niegdyś w Europie?
Z amerykańskiej perspektywy dyskusje te wydają się coraz bardziej nieprzeniknione. Amerykanie nie postrzegają już świata jako odbicia trwałych politycznych prawideł, ale jako arenę polityki siły. W istocie im mniej świat zbliża się do stanu idealnego, tym większe będą zagrożenia i okazje, których dostarcza on jako bodźców do działania. Amerykanie widzą świat jak film akcji, Europejczycy – jak film dokumentalny.
Kagan pisze: „Amerykanom szybciej przychodzi przyjmowanie do wiadomości, że istnieją zagrożenia, a nawet dostrzeganie ich tam, gdzie inni ich nie widzą, ponieważ potrafią wymyślić, co można by zrobić, by zagrożeniom owym przeciwdziałać”. To dość osobliwe sformułowanie, sugerujące niemal, że cały sens owego wysiłku sprowadza się do tego, by móc coś zrobić, że rozumowanie cofa się od porządnych działań ku zagrożeniom, które zapewniłyby im logiczne uzasadnienie i siłę. Czytanie jego wydanego w roku 2003 bestsellera zatytułowanego „Of Paradise and Power” ze świadomością wydarzeń późniejszych, to deprymujące doświadczenie. Kagan skupia się na europejskiej niechęci do wojny w Iraku i pyta, co stoi za troską o niepotrzebny rozlew krwi i destabilizację Bliskiego Wschodu. Jak sugeruje, niemożliwe przecież, by było to dla kogokolwiek autentycznym zmartwieniem.
Gdyby stał po stronie komunistów, żadne represje by go nie spotkały.
zobacz więcej
Co najbardziej zdumiewające, Kagan napisał od tego czasu nową książkę, w której przyjmuje pogląd przeciwny. Poprzednio to niechętni do działania Europejczycy stanowili zagrożenie dla istniejącego porządku świata, Amerykanie zaś, gotowi do akcji nawet sami, stali niczym obrońcy wiary. Po Trumpie chęć jednostronnego działania stała się głównym zagrożeniem dla porządku liberalnego. Trump zwycięstw nad rywalami pragnie równie mocno co nad sojusznikami i wydaje się agnostykiem w kwestii metod osiągania ich. Skutek, według Kagana, jest taki, że „Stany Zjednoczone zaczynają coraz bardziej przypominać zbójeckie supermocarstwo (rogue superpower), a nie naród broniący jakiegokolwiek rodzaju porządku. W stopniu w jakim wrażenie owo się zakorzeni, w takim ogołacać będzie porządek liberalny z resztek pewności siebie i spójności, i to właśnie w chwili, kiedy Rosja i Chiny rozważają, jak daleko idące wyzwania mu postawić”. Bunt przeciwko Zachodowi, który dwie dekady temu stanowił prywatny projekt narodów zbójeckich, objął Stany Zjednoczone. „W Ameryce też rośnie dżungla”. Słowem, Kagan przekonywał niegdyś, że świat pełen jest krajów zbójeckich i tylko Ameryka może je powstrzymać. W nowej odsłonie Kagan twierdzi, że Ameryka sama jest teraz krajem zbójeckim i tylko Ameryka może ją powstrzymać. Podtrzymanie liberalnego porządku „wymaga oświecenia, pewnej wspaniałomyślności, wiary w uniwersalizm praw, a także, owszem, pewnej dozy kosmopolityzmu, którego Amerykanie ostatnio nie przejawiają”. Czy naprawdę zaskakujące jest, że supermocarstwo, które przywykło do chodzenia własnymi drogami, ostatecznie odstąpi od konsensusu, norm i instytucji, które je powstrzymują? Czy sensowne było myślenie, że Stany Zjednoczone, wolne od wszelkich innych ograniczeń, wciąż akceptować będą reguły porządku liberalnego?