Napisałem wyżej, że takie działanie było łamaniem prawa międzynarodowego w optyce ambasadora Niemiec, choć oczywiście w tym przypadku formalnie miał on rację. Mam jednak wrażenie, że argumentu tego użył on czysto instrumentalnie. W tym samym tekście „łamaniem prawa międzynarodowego” nazwał on wycofanie się Stanów Zjednoczonych z porozumienia JCPOA z Iranem z roku 2015 [Joint Comprehensive Plan of Action, dotyczący kontroli irańskiego programu rozwoju broni jądrowej; porozumienie zawarte mimo sprzeciwu Izraela, obawiającego się programu nuklearnego Iranu – red.]. Na takiej zasadzie każde wycofanie się z umowy międzynarodowej, którą się współtworzyło, mogłoby zostać uznane za łamanie prawa.
„Partnerstwo w przywództwie”
Na tym jednak pedagogiczna opowieść ambasadora Heusgena się nie skończyła. Opisał on bowiem następnie swoją harmonijną współpracę z następczynią Nikki Haley. Ta z kolei, choć także nominatka Donalda Trumpa, przeciwstawiała mu się i wspólnie z innymi przestrzegającymi prawa przedstawicielami w ONZ niestrudzenie działała na rzecz lepszego jutra. Oczywiście ręka w rękę z przedstawicielem Republiki Federalnej. „To jest rodzaj współpracy, do jakiego powinien zmierzać globalny sojusz: wspólna polityka opierająca się na międzynarodowym prawie, humanitaryzmie i prawach człowieka” – skonkludował Heusgen.
Powtórzmy jeszcze raz: tekst o niezgodzie na politykę prowadzoną przez poprzedniego prezydenta Stanów Zjednoczonych ubrał on w szaty przypowiastki nieledwie edukacyjnej, w której wystąpiły dwie ambasadorki, zła i dobra. Jedna z nich wspierała politykę swojego prezydenta, druga zaś starała się postępować właściwie. Razem z Niemcami, które przecież zawsze postępują właściwie.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Nie ma zatem wątpliwości, co powinna robić Ameryka: nieustannie konsultować się ze swoimi europejskimi (czytaj – niemieckimi) sojusznikami. W tym kontekście Heusgen przypomina z pewną wyczuwalną tęsknotą obietnicę, jaką w 1989 roku George H.W. Bush złożył Helmutowi Kohlowi: „partnerstwa w przywództwie”. To partnerstwo powinno być wprowadzone zwłaszcza teraz, w obliczu wojny na Ukrainie. Bowiem co prawda Stany Zjednoczone odegrały „niewątpliwie pozytywną” rolę, podejmując międzynarodowe przywództwo po rosyjskiej agresji, ale jednak byłoby o wiele lepiej, gdyby działania społeczności międzynarodowej były „kolektywne”, koordynowane przez partnerów z całego świata, którzy są zdecydowani bronić porządku międzynarodowego.
Można sobie wyobrazić, jak by wyglądała pomoc wojskowa dla Ukrainy koordynowana przez takie praworządne kolektywne kierownictwo: bez zdecydowanego przywództwa Stanów Zjednoczonych i bez takich harcowników, jak Polska, która po prostu zaczęła dostarczać setki czołgów i tony amunicji, nie oglądając się na to, czy z Berlina, Brukseli lub Paryża nadszedł wreszcie kurier z oficjalną zgodą. Kto ciekaw, może sobie spojrzeć na stronę internetową Urzędu Kanclerskiego, gdzie niedawno, w ramach ofensywy informacyjnej mającej pokazać Niemcy jako lidera pomocy wojskowej dla Ukrainy, zamieszczono listę wszystkiego, co wysłano z tego kraju w charakterze pomocy wojskowej. Znaczenie czysto militarne ma supernowoczesny zestaw przeciwlotniczy Iris-T, który przekazano w liczbie jednego (sic!), dalej – cieszące się dobrą opinią aż do chwili sprawdzenia ich w realnej walce haubice kalibru 155 mm (PZH2000) w liczbie 14, przestarzałe i cierpiące na brak pocisków zestawy przeciwlotnicze Gepard w liczbie 32 oraz 500 Stingerów i 900 Panzerfaustów-3. Pozostałe dostawy to w większości sprzęt pomocniczy, niewątpliwie niezbędny do prowadzenia walki, ale zdecydowanie mniej „śmiercionośny”, by użyć starego określenia z okresu wahań, czy Ukrainie dostarczyć jednak coś obok hełmów. Wszystko to na kwotę 2,5 miliarda euro – a dokładnie 2 558 391 406 euro, jak to precyzyjnie wyliczono.