Dobrze to ilustruje interesujący skądinąd pomysł Andersa Fogh Rassmusena, byłego sekretarza generalnego NATO i premiera Danii, osoby powszechnie szanowanej. Wystąpił on z pomysłem, aby przeciwstawić się przymusowi ekonomicznemu stosowanemu przez Chiny poprzez wprowadzenie mechanizmu podobnego do natowskiego artykułu 5. Z tym, że w przypadku NATO chodzi o solidarne przeciwstawienie się agresji militarnej, tu natomiast o przeciwstawienie się agresji ekonomicznej powodowanej politycznie.
Rassmusen wymienia kilka przykładów, gdy Chiny wprowadziły wysokie cła lub drastycznie zredukowały wymianę handlową, chcąc zmusić pewne kraje do określonych zachowań politycznych. Było tak w przypadku australijskich win czy handlu z Litwą. Rassmusen chciałby więc, aby koalicja krajów demokratycznych nakładała w takich razach swego rodzaju kontr-sankcje, pomagała zaatakowanemu krajowi finansowo i udostępniała rynki utracone w wyniku chińskich działań.
Zapewne ma to rozpisane w szczegółach, ale na pierwszy rzut oka nie mogłoby się tu obyć bez jakiegoś ponadnarodowego organizmu koordynującego gospodarczą odpowiedź „obozu demokratycznego”. Czyli wspólny sekretariat. Bo na to, żeby takie reakcje koordynował po prostu Departament Stanu, raczej nikt się nie zgodzi. Co oczywiście nie oznacza, że takie pomysły nie są w przestrzeni publicznej obecne.
Za mało kijów
Dosłownie na dwa dni przed rozpoczęciem obrad Szczytu na rzecz Demokracji były urzędnik Departamentu Stanu Jon Temin opublikował w Foreign Affairs artykuł pod prowokacyjnym tytułem „Stany Zjednoczone nie potrzebują kolejnego Szczytu na rzecz Demokracji”. Każdy, kto sceptycznie nastawiony do idei podziału świata na demokracje i autokracje szukałby uzasadnienia dla swojego sceptycyzmu w lekturze tego tekstu, już po kilku zdaniach poczułby się srodze zawiedziony.
Temin nie jest bowiem niezadowolony z tego, że Stany Zjednoczone nie wspierają demokracji na świecie, ale z tego, że wspierają zbyt mało, a poza tym w sposób niekonsekwentny i niezorganizowany. „Jeżeli ten szczyt, podobnie, jak pierwszy nie podniesie demokracji do rangi sprawy podstawowej dla bezpieczeństwa i nie doprowadzi do sformułowania strategii dobranych do walki z autorytaryzmem w konkretnych państwach, wielu czempionów demokracji będzie zawiedzionych i może zacząć myśleć cynicznie o intencjach Ameryki”, napisał.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Aby nie było żadnych wątpliwości, co autor miał na myśli, pisząc o walce z autorytaryzmem w poszczególnych państwach, jeden ze śródtytułów brzmiał: „Zbyt wiele marchewek, za mało kijów”. Wyraził też zawód co do tego, że ekipa Bidena sprzeciwia się formułowaniu „planów na poziomie krajowym”, lub – o ile te plany istnieją, ale są trzymane w tajemnicy – traci w ten sposób okazję do współpracy z lokalnymi aktywistami. Monitorowaniem „postępów” krajów objętych tymi planami zajmowałby się zapewne Departament Stanu.
Myślę nawet, że wiem, kogo autor tekstu widziałby na czele odpowiedniego wydziału… Jednak zasadniczym problemem jest to, o czym pisałem na samym początku: rozumienie demokracji.
Niebezpieczny stempel
Ludzie, których niektórzy mogliby określić mianem „demokratycznych purystów”, a inni raczej nazwać osobami kierującymi się zdrowym rozsądkiem, krytykują skład zaproszonych na konferencję przywódców. Dobrym przykładem jest premier Izraela Benjamin Netanyahu, który jeszcze w ubiegłym tygodniu wydawał się niebezpiecznie osuwać w stronę zachowań antydemokratycznych (ba! wielu widziałoby go raczej na ławie oskarżonych w procesie o korupcję, a nie na jakichkolwiek konferencjach), gdy tymczasem po tym, jak podjął decyzję o zamrożeniu kontrowersyjnego procesu legislacyjnego, który wzbudził w Izraelu tak gorące protesty, spokojnie zasiada w gronie panelistów omawiających, w jaki sposób demokracja wpływa na wzrost gospodarczy i dobrobyt.