Cywilizacja

Na styku wojny i pokoju. W Irlandii Północnej po 25 latach wciąż nie zatarły się animozje

Belfast katolicki jest w barwach irlandzkich: zielony, biały, pomarańczowy. Belfast protestancki nosi kolory Wielkiej Brytanii: niebieski, biały, czerwony. Na własne barwy maluje się drzwi, ramy okien, krawężniki, ławki, nawet pojemniki na śmieci. Zaś murale sławią bojowników własnej sprawy i grożą przeciwnikom. Katolicy i protestanci żyją osobno nawet teraz, po ćwierć wieku spokoju – od osobnych szkół po osobne miejsca wiecznego spoczynku.

Czy w Irlandii Północnej dwadzieścia pięć lat pokoju to dużo? Tak – zwłaszcza, że to zaledwie kilka lat mniej niż czas ostrego konfliktu, znaczonego aktami terroru i starciami ulicznymi. Nie – skoro ciągle jeszcze nie doszło do zatarcia animozji dzielących dwie społeczności prowincji. Według chętnie powtarzanego powiedzenia, w Irlandii Północnej zapanował spokój, choć nadal nie ma tam trwałego pokoju. I jest to ocena bardzo bliska prawdy.

Porozumienie pokojowe, ustalające zasady funkcjonowania Irlandii Północnej, z całą jej złożoną strukturą – na styku dwóch społeczności, dwóch państw, dwóch części jednej wyspy – podpisane zostało w Wielki Piątek, 10 kwietnia 1998 roku. W ten sposób, niezamierzenie, jego sygnatariusze wpisali się w tradycję, zgodnie z którą rzeczy ważne dzieją się w Irlandii w szeroko rozumianym okresie wielkanocnym. Toteż obchody 25-lecia też są rozciągnięte w czasie – jedne spotkania już się odbyły, inne dopiero będą (najbardziej okrzyczane: na uniwersytecie Queens w Belfaście, od 17 kwietnia, konferencja z udziałem eksprezydenta USA Billa Clintona, którego administracja patronowała rozmowom pokojowym), no i aż pięciodniowa wizyta Joe Bidena.

Rocznica jest okrągła, prezydent USA to osobistość dużego kalibru, razem więc wzięte stanowią okazję, by Ulster (takiej nazwy najchętniej używają protestanci, katolicy wolą Irlandię Północną) znów skupił na sobie uwagę mediów. W ostatnich latach praktycznie z nich zniknął. Gdyby nie brexit i problemy wynikające ze szczególnego statusu prowincji, mógłby wręcz popaść w zapomnienie, co mieszkańców powinno cieszyć. Bo dawniej, gdy Irlandia Północna obecna była w mediach niemal codziennie, działo się tak dlatego, że prawie nie było tu dnia bez zamachów, bomb, zamieszek i ofiar – tego wszystkiego, co znakomicie napędza uwagę świata.

Miasto w stanie oblężenia

Do Belfastu pierwszy raz przyjechałam pociągiem z Dublina. Wiedziałam, co dzieje się w mieście, do którego jadę, a jednak już na wstępie czekało mnie zaskoczenie. Okazało się, że nie można ot tak sobie wziąć walizki, wysiąść i pójść do miasta. Przed wyjściem utworzyła się długa kolejka pasażerów. Wszystkim sprawdzano dokumenty.

Sto lat podzielonej Irlandii. Czy skutkiem brexitu będzie terror?

Partie katolickie odrzuciły propozycję udziału w zespole przygotowującym obchody rocznicy.

zobacz więcej
Trochę się zdziwiłam, bo wydawało się logiczne, że taka kontrola może mieć miejsce, kiedy się wyjeżdża, ale nie przy przyjeździe. Ale co komu po logice w miejscu, które rządziło się zupełnie innymi prawami? Najważniejszym było bezpieczeństwo. Później dowiedziałam się, że nie można pozostawić rzeczy na dworcu, bo w całej Irlandii Północnej nie istnieją przechowalnie bagażu. To nawet zrozumiałe. Każdy, kto ogląda kryminały czy szpiegowskie thrillery, wie doskonale, do czego może służyć skrytka w przechowalni.

W Belfaście panowało wyczuwalne napięcie. Brzmi to banalnie, ale tak właśnie było. Podsycał je widok pieszych patroli policyjnych i wojskowych, przeczesujących miasto w dzień i w nocy, blokad przecinających nawet główne ulice, zatrzymanych przed nimi samochodów, w których sprawdzano zawartość bagażników, wreszcie monotonny warkot śmigłowca nieustannie krążącego nad miastem. Największe wrażenie robiły jednak przejeżdżające wojskowe samochody opancerzone, z wysuniętymi przez otwory w dachu karabinami.

Wszystko to razem wzięte miało też jednak nieoczekiwanie dobrą stronę: stolica Ulsteru była najbezpieczniejszym miastem w Europie. Jeśli nie trafiło się przypadkiem w miejsce, gdzie podłożona bomba czekała na swój czas, jeśli przechodzień nie znalazł się na linii strzału bojowników którejś z licznych grup paramilitarnych – katolickiej Irlandzkiej Armii Republikańskiej (IRA) czy Irlandzkiej Armii Wyzwolenia Narodowego (INLA), protestanckiego Stowarzyszenia Obrony Ulsteru (UDA) czy Bojowników o Wolność Ulsteru (UFF) – mógł spokojnie chodzić po mieście, nie bojąc się bandytów ani nawet kieszonkowców.

Dodajmy zasieki i zapory, jakimi otoczono ważniejsze budynki. Co ciekawe, chyba najmocniej chroniony był budynek hotelu „Europa”. Był on bowiem ulubionym celem terrorystów. Przez cały okres konfliktu w hallu „Europy” wybuchło kilkadziesiąt bomb. Nie bez powodu. W hotelu, wówczas najlepszym w mieście, zatrzymywali się dziennikarze zagraniczni i różni prominentni goście. Wartość propagandowa eksplozji w takim miejscu była więc bardzo wysoka.

Na szczególną wzmiankę zasługuje Beechmount Avenue w zachodniej, katolickiej części Belfastu, powszechnie nazywana „aleją RPG”, od nazwy ręcznego granatnika. Ukształtowanie ulic sprawiało, że stale urządzano tu zasadzki na patrole wojskowe, witając granatami żołnierzy, którzy mieli odwagę – czy nieszczęście – zapuścić się w te strony.

Pod osłoną murów i barw

Dzielnice katolickie dominują w zachodnim Belfaście, protestanckie we wschodnim, północna zaś część miasta ma ludność przemieszaną (południowa też, są to jednak dzielnice bardziej zamożne, a tym samym mniej aktywne). Dlatego, podkreślali moi rozmówcy, w północnych dzielnicach zawsze było najbardziej niebezpiecznie. I dlatego tam właśnie powstawało najwięcej wysokich betonowych murów, dzięki którym protestanci i katolicy mogli odgrodzić się od niemile widzianych sąsiadów.

Mury nazywane są „murami pokoju”. W tym określeniu często dostrzegano jedynie ironię. Niesłusznie, bo w gruncie rzeczy bardzo dobrze oddaje ono realia. Mury dawały poczucie bezpieczeństwa i zapewniały spokój w najbliższym otoczeniu. Były w nich przejścia, w ciągu dnia otwarte, na noc jednak zamykane, by uniemożliwić wtargnięcie wrogim bojówkom. Dzięki temu mieszkańcy mogli spać spokojnie. Mogli? Nadal mogą. Po porozumieniu mury wcale nie zniknęły, przeciwnie, wznoszono nowe. To najlepszy dowód, jak wielka nieufność nadal dzieli katolików i protestantów.
Mural irlandzkich republikanów w dzielnicy Bogside w Derry, w pobliżu domu Martina McGuinnessa z Sinn Fein, zastępcy pierwszego ministra Irlandii Północnej, który zmarł w marcu 2017 r. Były przywódca IRA, stał się twórcą pokoju i po porozumieniu wielkopiątkowym stanął u boku liderów Demokratycznej Partii Unionistycznej. Fot. PAP/EPA, PAUL MCERLANE
Robotnicze dzielnice, które stanowiły wylęgarnię narybku grup paramilitarnych obydwu społeczności, są bardzo podobne. We wschodnim i zachodnim Belfaście ciągną się takie same rzędy skromnych, poszarzałych, ceglanych domów. A jednak każdy przybysz od razu wie, gdzie jest. Dzięki kolorom. Belfast katolicki jest w barwach irlandzkich: zielony, biały, pomarańczowy. Belfast protestancki nosi kolory Wielkiej Brytanii: niebieski, biały, czerwony. Na własne barwy maluje się drzwi, obramowanie okien, krawężniki, ławki, nawet pojemniki na śmieci. Nie mówiąc o muralach, które sławią bojowników własnej sprawy i grożą przeciwnikom.

Katolicy i protestanci żyją osobno – nawet teraz, po przeszło 20 latach spokoju. Od osobnych szkół po osobne miejsca wiecznego spoczynku, bo nawet jeśli są chowani na tym samym cmentarzu, to daleko od siebie. Taksówkarze dawniej z reguły odmawiali jazdy do dzielnicy drugiej strony. Przekroczenie granicy własnej społeczności, nie tylko w wymiarze fizycznym, bywało jednak – i pewnie nadal bywa – źródłem kłopotów.

Opowiada mi Aidan Poilin, dyrektor ULTACH Trust, organizacji pielęgnującej język i tradycje irlandzkie: – Odziedziczyłem po ojcu i dziadku dom i trzy akry ziemi (ponad 1,2 ha – red.). Dzierżawili je pewnej protestanckiej rodzinie. Myślałem o sprzedaniu gospodarstwa. Ale po pogrzebie ojca przyszła delegacja wsi prosić, bym tego nie robił. Czemu? Bo potencjalny nabywca to protestant, którego kuzyn zabił kiedyś katolika.

Albo mieszane małżeństwa. – Niech pani nie wierzy politykom, którzy opowiadają, że można to zrobić bez żadnych konsekwencji – opowiadał mi taksówkarz William, protestant. – Moja żona jest katoliczką. Gdy się z nią ożeniłem, mój ojciec i brat zostali wyrzuceni z Zakonu Orańskiego (stara organizacja zrzeszająca protestantów, kultywująca tradycje i organizująca protestanckie marsze – red.). Obaj zerwali ze mną kontakty. Bratu gniew minął, ale ojciec do końca życia nie odezwał się do mnie ani słowem.

Gerry, znajomy z sąsiedztwa

Wśród ludzi, którzy doprowadzili do zawarcia porozumienia z Wielkiego Piątku, byli nie tylko politycy, działacze, aktywiści pokojowi. Byli także dawni terroryści. Dwóch z nich miałam okazję poznać.

Gerry Adams. Katolik, z rodziny bardzo zaangażowanej w IRA, członek jej Rady Wojskowej, w swoim czasie – do czego się nie przyznaje – podobno szef sztabu. Na początku lat 70. XX w. trafił na krótko do więzienia. Później stanął na czele politycznego skrzydła IRA, partii Sinn Fein – po irlandzku „My sami” (sami, bo bez Anglików) – i w ten sposób stał się głównym realizatorem polityki „urny i karabinu”, czyli równoległego prowadzenia walki politycznej i zbrojnej.

David Ervine. Protestant, członek Ochotniczych Sił Ulsteru (UVF), jednej z najstarszych i najgroźniejszych paramilitarnych organizacji lojalistycznych. W 1972 roku, mając 19 lat, został zatrzymany przez patrol wojskowy. W bagażniku skradzionego samochodu, który prowadził, znaleziono materiały do produkcji bomby. Skazany na jedenaście lat więzienia, w słynnym więzieniu Maze odsiedział osiem. Po wyjściu na wolność zerwał z terrorem i przystąpił do Postępowej Partii Unionistycznej (PUP), której później został przywódcą.

Obaj, choć w różnych okolicznościach, doszli do przekonania, że terror to nie jest dobra droga do celu. Nie doprowadzi ani do zjednoczenia Irlandii, ani do stworzenia społeczeństwa żyjącego w harmonii i pokoju. Obaj uczestniczyli w negocjacjach, zwieńczonych zawarciem porozumienia.

„My sami” po irlandzku. Partia związana z terrorystami wraca na salony

W ciągu 40 lat zginęło 3500 osób. Połowa to ofiary IRA. Do dzisiaj mnóstwo jest spraw niewyjaśnionych: kto i dlaczego zginął, kto wydał rozkaz, kto go wykonał, gdzie spoczywają ofiary skrytobójczych morderstw?

zobacz więcej
Na rozmowę z Gerrym Adamsem przyszłam do Connolly House, głównej kwatery Sinn Fein w Andersonstown, katolickiej dzielnicy Belfastu. Spóźnił się godzinę, ale nie był to czas stracony. Dzięki temu mogłam obserwować, co dzieje się w siedzibie partii, która w owym czasie – było to, zanim IRA ogłosiła zawieszenie broni – na scenie politycznej była pariasem, dla zwykłych ludzi jednak stanowiła ogromne oparcie. W budynku panował ruch, ludzie przychodzili po pomoc, po porady, na lekcje języka irlandzkiego. Wielu dopytywało się, kiedy przyjdzie Gerry. Widać było, że traktowany jest nie jak lider partii, a dobry znajomy z sąsiedztwa. Mr Adams? W żadnym wypadku, po prostu Gerry.

Rozmówcą okazał się niełatwym. Stronił od konkretów, rozwodził się ogólnikowo nad potrzebą pokoju i konsekwentnie trzymał się linii, według której Sinn Fein i IRA to zupełnie odrębne byty, choć dla nikogo nie były tajemnicą łączące je ścisłe więzy. On sam – zapewniał, popijając herbatę z mlekiem z wielkiego kubka – nie ma i nie może mieć żadnego wpływu na decyzje podejmowane przez dowództwo IRA, które kieruje się własnymi, sobie tylko znanymi względami.

Z bombą w bagażniku

David Ervine przeciwnie – elokwentny i otwarty, okazał się jednym z najlepszych rozmówców z jakimi miałam do czynienia w Irlandii Północnej. Ostrzegano mnie, że bardzo nie lubi rozmawiać o swej przeszłości w UVF i że lepiej na ten teren nie wchodzić. Tymczasem okazało się inaczej. – Niech pani pyta, madame (bardzo lubił wtrącać to słowo), opowiem – powiedział.

Fakty znałam. Ciekawsze były motywy i okoliczności. Ervine jako kilkunastoletni chłopak wstąpił do UVF, jak zresztą wielu jego młodych sąsiadów z robotniczej dzielnicy Belfastu. W jego wypadku jak katalizator podziałał krwawy piątek, 21 lipca 1972 roku, dzień, w którym IRA dokonała w Belfaście serii ponad dwudziestu zamachów bombowych. Wśród dziewięciu zabitych był sąsiad Ervine’a. – Czy naprawdę pan także był gotów zabijać? – pytałam, nieco naiwnie. – Oczywiście – odparł. – Bo to, co miałem robić, chciałem robić dobrze.

Do owego dnia, gdy został zatrzymany. Skąd się wzięła bomba w samochodzie? To jedyny punkt, który mój rozmówca pragnął pominąć milczeniem: – Nigdy o tym nie mówię. Podczas procesu powiedziałem, że nie wiem. I tego będę się trzymać.

Właśnie więzienie otworzyło przed Ervinem nowe życie. To tu zrozumiał, że terror prowadzi donikąd. Uświadomił to jemu, a także innym młodym więźniom nie kto inny, jak sam Gusty Spence – wielka postać wśród paramilitarystów protestanckich, przywódca UVF, który później stał się gorącym zwolennikiem rozmów pokojowych. Protestanci i katolicy, dodajmy, siedzieli w Maze w odrębnych blokach; nietrudno sobie wyobrazić, jak by się skończyło umieszczenie ich razem.
8 maja 2007, ówczesny pierwszy minister Irlandii Północnej Ian Paisley (z lewej) i jego zastępca Martin McGuinness po ich zaprzysiężeniu na stanowiska. Ceremonia w Stormont w Belfaście. Fot. Paul Faith – POOL New / Reuters / Forum
Czy słowa Spence’a również innym trafiły do przekonania? David Ervine nie był tego pewien. Po zawarciu porozumienia rekrutacja do grup paramilitarnych nie tylko, jego zdaniem, nie ustała, ale wręcz się nasiliła. Gdy byłem młody, opowiadał, do lojalistycznych grup paramilitarnych należało z 500-600 osób. Teraz może ich być kilka razy więcej.

Dlaczego? Dawniej katolicy uważali się za społeczność upośledzoną – i faktycznie nią byli. Decyzje, które miały wyrównać ich szanse, takie jak nałożony na firmy obowiązek zatrudniania katolików proporcjonalnie do ich odsetka w społeczeństwie, sprawiły, że protestanci poczuli się zagrożeni. W dodatku wielu straciło pracę. Stocznia w Belfaście, potężny pracodawca, zatrudniający niegdyś 30 tys. ludzi (przypomnijmy: to tu zbudowano „Titanica”), potrzebowała już tylko 10 proc. dawnej liczby. Wielu protestantów czuło, że teraz to im potrzeba ochrony i obrony.

Postępowa Partia Unionistyczna jako małe ugrupowanie nie miała decydującego wpływu na przebieg rozmów pokojowych, ważna była jednak sama jej obecność, Ervine zaś był aktywnym ich uczestnikiem. I on, i Gerry Adams zostali później wybrani do północnoirlandzkiego parlamentu. Gdy w 2007 roku David Ervine niespodziewanie zmarł, Gerry Adams uczestniczył w pogrzebie. Przed 1998 rokiem byłoby to nie do pomyślenia.

Pastor i terrorysta

Co można dzisiaj powiedzieć mieszkańcom Irlandii Północnej? Prezydent Joe Biden poszedł łatwą drogą, podsumowując sukcesy, zwłaszcza gospodarcze, jakie prowincji przyniósł pokój. Zachęcał również, by ulsterskie partie wróciły do współrządzenia. Od roku prowincja nie ma rządu, bo jego powstanie blokują unioniści, niezadowoleni z potraktowania Ulsteru w umowie brexitowej.

ODWIEDŹ I POLUB NAS
Tymczasem kluczowy punkt porozumienia z Wielkiego Piątku to właśnie wspólne rządy – „obowiązkowa koalicja”, jak się je określa. Jest tylko jeden warunek: w rządzie muszą uczestniczyć największa partia katolicka i największa partia protestancka, traktowane równorzędnie, niezależnie od swej realnej siły. Skoro Demokratyczna Partia Unionistyczna (DUP), największa wśród protestantów, z powodów okołobrexitowych odmawia, rząd powstać nie może.

Ten specyficzny system ma zapewnić wszystkim mieszkańcom Irlandii Północnej poczucie, że nikt nie stoi na uboczu – nawet jeśli jest to zabieg czysto formalny, bo do prawdziwego pojednania obu społeczności wciąż jest daleko. Przy okazji rocznicy ten aspekt jest podnoszony, z troską oczywiście, same słowa jednak nie zdziałają cudów. Chociaż zdarzają się jaskółki, które, nie czyniąc wiosny, urastają do rangi symbolu.

Takim symbolicznym przejawem zdumiewającego pojednania stała się przyjaźń pastora Iana Paisleya, wieloletniego przywódcy DUP, z Martinem McGuinnessem, członkiem kierownictwa IRA (czemu nie zaprzeczał, twierdząc jednak, że odszedł z IRA w latach 70.). Trudno wyobrazić sobie ludzi, których więcej by dzieliło. W czasach sprzed porozumienia za żadne skarby nie podaliby sobie dłoni.

Niezbadane są jednak drogi, jakimi chadzają sympatia i przyjaźń. Pastor i paramilitarysta zostali zapamiętani jako dwaj rozbawieni panowie, którzy doskonale się czuli w swoim towarzystwie. „Straciłem przyjaciela”– mówił z widocznym żalem McGuinness, gdy w 2014 roku Ian Paisley zmarł. Gdyby sześć lat wcześniej ktoś mu powiedział, że będzie opłakiwać śmierć najbardziej nieprzejednanego z nieprzejednanych unionistów, sam by w to na pewno nie uwierzył.

– Teresa Stylińska

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

SDP2023
Tygodnik TVP jest laureatem nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.
Zdjęcie główne: Na 25. rocznicę pokojowego porozumienia wielkopiątkowego w Irlandii Północnej do Belfastu przybył prezydent USA Joe Biden. Spotkał się z premierem Wielkiej Brytanii Rishi Sunakiem 12 kwietnia 2023 r. Fot. PAP/ Newscom – Simon Walker, No 10 Downing Stree, UPI Photo
Zobacz więcej
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Legendy o „cichych zabójcach”
Wyróżniający się snajperzy do końca życia są uwielbiani przez rodaków i otrzymują groźby śmierci.
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Pamiętny rok 2023: 1:0 dla dyktatur
Podczas gdy Ameryka i Europa były zajęte swoimi wewnętrznymi sprawami, dyktatury szykowały pole do przyszłych starć.
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Kasta, i wszystko jasne
Indyjczycy nie spoczną, dopóki nie poznają pozycji danej osoby na drabinie społecznej.
Cywilizacja wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Jak Kościół katolicki budował demokrację amerykańską
Tylko uniwersytety i szkoły prowadzone przez Kościół pozostały wierne duchowi i tradycji Ojców Założycieli Stanów Zjednoczonych.
Cywilizacja wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Budynki plomby to plaga polskich miast
Mieszkania w Polsce są jedynymi z najmniejszych w Europie.