Rozmowy

Polacy patrzą mi prosto w oczy. W Londynie unika się wzrokowego kontaktu

Będąc dzieckiem czułem się bardziej Anglikiem niż Polakiem. Zawsze pytałem mamę, dlaczego my musimy mówić tym dziwnym językiem w domu. Nie umiałem sobie wyobrazić, że może istnieć miejsce, gdzie wszyscy tak specyficznie mówią – opowiada George Szumowski, Polak, który urodził się i wychował w Londynie. Ukończył Wimbledon School of Arts, po której wykonywał rzeźby z brązu dla najsławniejszych brytyjskich artystów. Gdy poznał swoją przyszłą żonę Magdę, postanowił wyjechać z nią do jej rodzinnej Piwnicznej Zdroju i spróbować odkryć swoją polską tożsamość.

TYGODNIK TVP: Czuje się pan bardziej Polakiem czy Anglikiem?

GEORGE SZUMOWSKI:
To są dwie nierozerwalne części mojej tożsamości. Kiedy jestem długo w Polsce, to zaczyna mi brakować Anglii. Dlatego co jakiś czas muszę wyjechać do Londynu, by na nowo poczuć tamten klimat i atmosferę. Gdy żyje się pomiędzy dwiema kulturami, to widzi się niuanse, różnice, których nie da się łatwo wytłumaczyć. Po prostu czuje się te zupełnie odmienne światy i rozumie się, dlaczego ludzie tak myślą czy postępują w każdym z nich.

Na przykład podejście do uczuciowości jest inne, Polacy są bardzo wylewni w relacjach międzyludzkich, natomiast Anglicy są zdystansowani. Można to zaobserwować między innymi w rodzinie. W polskiej jest duże przywiązanie do domu, natomiast w angielskiej więcej czasu spędza się na zewnątrz. Dzieci szybko idą w świat i osiągają samodzielność. Zresztą to też cecha wielkich metropolii, gdzie człowiek jest bardziej odizolowany, przez to bardziej samotny i zamknięty w sobie. Wytwarza sobie taki mechanizm odpornościowy, aby się w tej rzeczywistości jakoś odnaleźć. Nie oceniam, czy coś gdzieś jest lepsze czy gorsze. Są po prostu inne interakcje, przyzwyczajenia – to trzeba samemu przeżyć.

Wróćmy zatem do początku pana istnienia w tych dwóch światach. Jest pan Polakiem, ale urodzonym i wychowanym w Londynie. Jak Anglia stała się pana drugą ojczyzną?

Można to uznać za przypadek. Pod koniec 1981 roku moja mama, wówczas 26-latka, odwiedziła w Niemczech swojego narzeczonego, a mojego przyszłego ojca, który również pochodzi z Polski. Wizę przyznano jej na miesiąc, więc później pojechała jeszcze do Londynu, zobaczyć się ze swoją koleżanką. Niestety, powrót do kraju się skomplikował, bowiem w grudniu ogłoszono w Polsce stan wojenny i trudno już było się przemieszczać. W tym czasie też mama zorientowała się, że jest w ciąży – tak, to byłem ja – i od razu otrzymała azyl w Anglii. Mój tata został w Niemczech i drogi rodziców finalnie się rozeszły. Mama przyjechała tylko z plecakiem podróżnym, musiała więc zacząć życie od początku w zupełnie nowym, nieznanym jej miejscu.

Polacy żyją w Anglii jak w srebrnych klatkach: jest im tu dobrze, ale czują się obco

Po decyzji o brexicie padały do nas ostre słowa: „My was nie chcemy”. Były pobicia, prześladowania w szkole. Emocje opadły, ale panuje niepewność – opowiada polski nauczyciel o życiu rodaków w Wielkiej Brytanii.

zobacz więcej
To rzeczywiście musiał być dla niej trudny czas, została sama w obcym kraju. Czy próbowała nawiązać kontakt z polskimi emigrantami?

Na szczęście w pierwszych latach życia w Londynie koleżanka pomogła jej jakoś się odnaleźć w nowej rzeczywistości – w poszukiwaniu mieszkania czy pracy. Moja mama przywiązywała wagę do swojego pochodzenia. Zawsze mówiła do mnie po polsku. Zachowywała też rodzinne tradycje, między innymi gotowała typowo polskie potrawy, jak choćby rosół czy barszcz z uszkami. Były odświętnie podane na stół. Na stole był piękny obrus, nie zabrakło też świeczek czy kwiatów. Podczas posiłku prowadziliśmy długie rozmowy. Tego zwyczaju nie było w angielskich domach, przynajmniej w tych, gdzie bywałem. Obiad jadało się na kolanach przed telewizorem. Co czasem mi się nawet podobało, bo jako dziecko uważałem, że w moim domu jest zbyt poważnie i grzecznie, a w innych jest bardziej na luzie, z mniejszą liczbą zasad. Dopiero z czasem doceniłem te wartości, które mi przekazano w dzieciństwie.

Polacy, którzy z różnych powodów wyemigrowali do Anglii, zazwyczaj spotykali się w POSK. To Polski Ośrodek Społeczno-Kulturalny w Londynie, który jest największym polskim centrum poza krajem. Jest tam biblioteka, teatr, jazz cafe, galeria, kino, kawiarnia i restauracja. Do tej pory organizowane są tam liczne wydarzenia kulturalne i społeczne, które mają scalać polską społeczność. Jako młody człowiek uczestniczyłem tam w różnych uroczystościach patriotycznych czy religijnych. Miejscem spotkań był też polski kościół. Podtrzymywano w nim polskie tradycje katolickie, jak choćby święcenie jajek czy uczestniczenie w Pasterce. Co ciekawe, z moimi rówieśnikami z Polski rozmawiałem zazwyczaj po angielsku, a z moją mamą w jej rodzimym języku.

Polskim dzieciom urodzonym w Londynie zapewne łatwiej było zasymilować się z otoczeniem, niż starszemu pokoleniu z Polski, które często nie znało języka ani kultury angielskiej.

Tak, to prawda. Dla mnie przyswajanie języka angielskiego i wszystkiego, co się z tym wiąże, było procesem całkowicie naturalnym, bowiem od początku wychowywałem się w takim środowisku. Dlatego, wracając jeszcze na moment do pani pierwszego pytania, będąc dzieckiem czułem się bardziej Anglikiem niż Polakiem. Zawsze pytałem mamę, dlaczego my musimy mówić tym dziwnym językiem w domu, bo przecież nikt inny nie mówi tak w szkole. Bardzo mnie to wtedy irytowało. Mama mi oczywiście tłumaczyła, że pochodzimy z innego kraju. Pokazywała na globusie, gdzie się znajduje. Ale nie umiałem sobie tego wyobrazić, że może istnieć takie miejsce, gdzie wszyscy tak specyficznie mówią. Wydawało mi się to dość abstrakcyjne. Jako kilkulatek chłonąłem angielską rzeczywistość jak gąbka i było mi do niej po prostu bliżej. Większą część czasu spędzałem w szkole czy na podwórku. Moja mama nie rozumiała tej kultury, choćby angielskiego poczucia humoru. Ja przynosiłem różne nowinki z ulicy, których nie akceptowała. I czasem były między nami różne nieporozumienia. Zresztą będąc dzieckiem myśli się, że wszystko, co mówią rodzice jest archaicznie, a jeszcze jak się ma mamę, która pochodzi z nieznanego kraju, to tym bardziej wszystko co ona mówi jest dla nas obce i niezrozumiałe.
To kiedy nadarzyła się pierwsza okazja, aby w końcu poznać kraj swojego pochodzenia?

Po raz pierwszy przyjechałem do Polski w 1993 roku. Miałem wtedy 11 lat. To była dla mnie wielka przygoda, że mogę poznać miejsce, które wydawało się mi tak odległe i obce. Odwiedziłem wtedy swojego ojca, babcię oraz swoją dalszą rodzinę.

To były pierwsze lata transformacji ustrojowej w Polsce i nadal było czuć poprzednią epokę komunistyczną. Ja natomiast byłem wychowany w kraju, w którym niczego nie brakowało, więc doznałem wielkiego szoku. Nie mogłem uwierzyć w to, co widzę. Miałem poczucie, że jestem w zupełnie innym świecie. To było jak obraz po wojnie. Były stare tramwaje i autobusy, zdewastowane kamienice z obraźliwymi napisami graffiti. Nie było znanych sieci handlowych, firmowych marek czy napisów, do czego byłem przyzwyczajony w Londynie. Pytałem więc babcię, dlaczego tego nie ma. Ona mi wtedy tłumaczyła, że kiedyś tu był inny ustrój polityczny, że teraz nie ma wystarczająco dużo pieniędzy w kraju, aby był powszechny dobrobyt.

Minęło sporo czasu zanim pojąłem, dlaczego Polska jest tak opóźniona gospodarczo. Potem co kilka lat odwiedzałem rodzinny kraj i zacząłem dostrzegać zmiany. Dało się zauważyć szybki rozwój ekonomiczny i wyższy poziom wygód. Miasta nabierały coraz ładniejszego i schludnego wyglądu. Budynki i ulice były modernizowane. Pojawiały się zachodnie marki czy sklepy. Obserwuję, że Polska cały czas się rozwija, jest tutaj wciąż dużo możliwości oraz przestrzeni na kreatywność i na rozwój własnego biznesu. W takich wielkich metropoliach jak Londyn jest dużo trudniej zaistnieć z własną marką. Rynek jest nasycony, istnieją silne sieci handlowe, które dominują nad resztą. Nie jest zatem łatwo otworzyć tam coś swojego i przetrwać. W Polsce jest jeszcze na to szansa.

I to był impuls, aby przenieść się tu na stałe?

To był przede wszystkim pomysł mojej przyszłej żony Magdy. Ale od początku: skończyłem w Londynie studia w Wimbledon School of Arts na kierunku „Sztuka techniczna i efekty specjalne”. Po nim można pracować m.in. w Muzeum Figur Woskowych Madame Tussauds, na oddziale odlewniczym lub rzeźbiarskim. Już na studiach robiłem staż w małej firmie odlewniczej Arch Bronze, gdzie zdobyłem doświadczenie. Wszyscy znani artyści przychodzili tam odlewać swoją sztukę, m.in. Nicola Hicks, Rebecca Warren, Chapman Brothers, Mark Quinn, Maggie Hambling czy Nic Fiddian Green. To była bardzo interesująca praca, aczkolwiek bardzo wymagająca. I już byłem trochę zmęczony tym tempem życia. Tak się złożyło, że Magda odwiedziła wtedy w Londynie swojego kolegę z Piwnicznej, z którym akurat dzieliłem mieszkanie. I tak się zapoznaliśmy. Przypomina mi się dość zabawna sytuacja z nami związana. W różnych delikatesach lubiłem kupować ekskluzywne smakołyki i Magda mi je po kryjomu podjadała z lodówki. W końcu się przyznała i to był pierwszy punkt zaczepienia, bo zauważyliśmy, że oboje lubimy wykwintne smaki. Dlatego obecnie zajmujemy się gastronomią.

Czarne, z biskupką na głowie, agresywne i chowają się po krzakach. A rządzą góralami

Mają się coraz lepiej, tak jak wciąż popularne wierzenia magiczne, choćby rzucanie uroków czy trzymanie sznura wisielca.

zobacz więcej
W 2010 roku postanowiłem odwiedzić Magdę w jej rodzinnej miejscowości. Stwierdziłem, że może warto zobaczyć Polskę przez pryzmat dorosłej osoby. Już nie zamierzałem porównywać Polski do Anglii, tylko chciałem zobaczyć, jaka naprawdę jest. Piwniczna i okolice bardzo mi się spodobały. Gdy rozejrzałem się wokoło, to nie mogłem uwierzyć jak tutaj jest cudownie. Zachwyciły mnie rozległe krajobrazy rozpościerające się wokół małego miasteczka, górzysty teren z majestatycznym szczytem Kicarz oraz przepiękną rzeką Poprad. Do tej pory to moje ulubione miejsce spacerów. Szczególnie lubię patrzeć jak zmieniają się pory roku. W Anglii widziałem je tylko na szkolnych zajęciach, bo tam zazwyczaj pada deszcz, jest pochmurnie, mgliście. Dopiero w Piwnicznej zobaczyłam na własne oczy, jak zmienia się przyroda. To jest coś niesamowitego.

Ogrody w Anglii są bujne właśnie dzięki tej deszczowej aurze, ale faktycznie w naszych górach najpiękniej widać różnice między jesienią, zimą a wiosną.

Ale to, co mnie najbardziej ujęło podczas moich pierwszych odwiedzin, to przyjazna atmosfera. Było mi tu naprawdę dobrze. Kiedy rozmawiałem z Polakami to czułem, że mnie słuchają, że są zainteresowani tym co mówię, podczas rozmowy patrzyli mi prosto w oczy. W Londynie unika się wzrokowego kontaktu. Patrzy się w dół lub dokoła. Relacje międzyludzkie zostały gdzieś zagubione. Z jednej strony rozwijał się świat social mediów, ale z drugiej strony jednostka była coraz bardziej samotna. A Polska jawiła mi się wciąż taka bardzo rodzinna. Ponadto Londyn stawał się coraz bardziej niebezpiecznym miastem, dochodziło do zamachów terrorystycznych czy morderstw. Dzieci musiały częściej siedzieć w domach. A w Polsce widziałem jak bawiły się na zewnątrz do późnych godzin wieczornych. Teraz niestety już się to zmieniło.

Po tej pierwszej wizycie w Piwnicznej między mną a Magdą coś zaiskrzyło. I tak staliśmy się parą. Przez rok mieszkaliśmy w Londynie i w 2011 roku przeprowadziliśmy się do Polski.

Nie obawiał się pan zaczynać wszystko od nowa? Opuścić dużą metropolię, dobrą pracę, komfortowe życie i jechać w nieznane?

Rzeczywiście, na początku byłem nieco sceptyczny. Zastanawiałem się, co mógłbym robić w Polsce. W Londynie rynek sztuki jest bardzo duży i nie brakuje tam pracy, a w Polsce wtedy takiej możliwości nie było. Mimo swoich wątpliwości postanowiłem jednak zaryzykować. Głównie dlatego, że chciałem bardziej odkryć i zgłębić swoją polską tożsamość. W Londynie nie było ku temu wielu okazji, więc ta polskość była przeze mnie dość zaniedbana. Miałem wtedy 28 lat i uznałem, że to jest dobry czas na podjęcie się czegoś nowego i szalonego w życiu. Poza tym czułem się bardzo zmęczony dużym miastem, potrzebowałem wyciszenia i spokoju. I tego doświadczyłem na miejscu.

Co pana wtedy najbardziej zaskoczyło w kraju?

To co mnie szczególnie uderzyło? Lepsze możliwości dla młodych ludzi od tych, które były w Anglii. Znajomi Magdy, kiedy zaczęli pracować w warszawskich korporacjach, powoli mogli planować zakup mieszkania i małżeństwo. Nie mając jeszcze 30 lat, już mieli depozyt na własne lokum. Co było nierealne dla młodych ludzi w Londynie. Tam wynajmuje się mieszkanie przez większość życia i pary pobierają się dosyć późno. Teraz i to się zmieniło, standard i koszty życia w Warszawie zaczynają być podobnie do tych w Londynie.
Londyńczyk zamieszkał jednak w Piwnicznej – chyba nie było łatwo zaadaptować się w małym miasteczku, żyjąc wcześniej w tak wielkiej metropolii?

Początki zawsze są trudne w nowym miejscu, ale powoli się przyzwyczajałem. Zaskoczył mnie na przykład transport publiczny. Między miejscowościami przewożą pasażerów małe busiki. Zupełnie skrajna rzeczywistość wobec tego, co jest w Londynie, czyli dwupiętrowe autobusy, rozwinięta sieć metra oraz elektroniczna płatność za bilet. Ale te sądeckie busiki miały wtedy dla mnie jakiś urok. Bardzo mi się spodobał mały fotelik koło kierowcy, ucieszyłem się, że mogłem tam siadać – to byłoby nie do pomyślenia w londyńskim autobusie. Odkryłem ten folklor komunikacyjny, a inni nie mogli zrozumieć, czym ja się tak fascynuję. Dopiero później zacząłem widzieć wady takiego typu transportu. Zauważyłem, że jest za dużo siedzeń, co powodowało ścisk i między rzędami nie mieściły mi się kolana. Kiedy zaczęły mi drętwieć nogi, już nie było tak fajnie (śmiech).

Zaintrygowało mnie także zachowanie sprzedawców w sklepach. W Anglii zawsze się uśmiechają do klientów, czy im się chce czy nie. A tutaj od razu dało się zauważyć, jak dziś się czuje sklepowa. Była po prostu sobą, kiedy miała zły nastrój, to się z tym nie kryła i wiedziałem, że trzeba szybko zrobić zakupy i szybko wyjść, żeby nie dostać kartoflami w głowę (śmiech). Tak chyba po prostu jest w mniejszych miasteczkach: ludzie mniej ukrywają jacy są naprawdę, podczas gdy w dużych miastach poza jest na porządku dziennym.

Innym odkryciem było dla mnie to, że w małych miejscowościach nie ma czegoś takiego, jak bycie anonimowym. Kiedy wcześnie rano dojeżdżałem busikiem do pracy do Nowego Sącza, to zasypiałem w trakcie jazdy. I za każdym razem ktoś z pasażerów mnie budził mówiąc, że już jest mój przystanek. Podobnie było w drodze powrotnej. Młodzi ludzie, którzy wracali ze szkoły budzili mnie w ostatniej chwili, bo nie raz zdarzało mi się przejechać Piwniczną. Wtedy dotarło do mnie, że wszyscy mnie tu znają, a ja myślałem, że jest jak w Londynie – nikt się tobą nie interesuje, bo każdy żyje własnym życiem.

Obie, skrajne sytuacje mają plusy i minusy. Tutaj niemal wszyscy to są twoi znajomi. Tu się komuś pomacha, tu się z kimś porozmawia na ulicy. W Londynie zazwyczaj nikt nie wie kim ty jesteś, możesz sobie zniknąć i nikt o ciebie nie pyta. Nie jesteś cały czas na radarze. To jest odprężające i czasem potrzebne, więc lubię tam wracać na kilka dni, aby to poczuć. Z drugiej strony, gdy to zajdzie za daleko, to czujesz się samotny. I wtedy chętnie się wraca do małej lokalnej społeczności. Jako ludzie potrzebujemy doświadczać rożnych rzeczy.

Dlatego zajął się pan zupełnie nową dziedziną, czyli produkcją lodów?

Kiedy się przyjeżdża do innego kraju, to na początku robi się cokolwiek, aby być samodzielnym finansowo i nikomu nie utrudniać życia. Mama Magdy prowadziła pensjonat, więc jej pomagałem. Byłem na przykład kelnerem. Na początku wyglądało to dość zabawnie, bo nie rozumiałem połowy polskich słów i robiłem różne błędy. Zamiast zapytać, czy chcą państwo wieprzowinę czy wołowinę, pytałem czy chcą krowę albo świnię. Mój język polski był też zdrobniały, dla przykładu: pytałem klientów, czy może chcą szklaneczkę albo widelczyk. Taki był ze mnie Jaś Fasola (śmiech). Ale dla klientów było to bardziej śmieszne niż irytujące.

Modlą się ze mną łąki. W góralskiej gwarze

Co jest najlepsze na uroki? I czym jest pijowecka, madziar, albo śtajerek?

zobacz więcej
Teściowa przed restauracją miała również budkę z lodami, więc latem je sprzedawałem. Kiedy pobliski budynek został wystawiony na sprzedaż, postanowiliśmy go kupić, aby tam te lody produkować i dystrybuować. I tak zaczęła się moja nowa przygoda w lodziarstwie. To była dla mnie nowość, bo nigdy nie prowadziłem własnego biznesu. Wszedłem do bardzo głębokiej wody. Intuicyjne i małymi krokami zacząłem się uczyć nowego fachu, żeby dojść do sedna, o co w tym wszystkim chodzi. Jako dziecko napatrzyłem się w Londynie, jak działają kawiarnie i starałem się przenieść te obserwacje na własny interes. Jeździłem także do Włoch i uczyłem się od najlepszych mistrzów.

Według mnie, jeśli ktoś chce być stolarzem, spawaczem, odlewnikiem czy lodziarzem to warto być najlepszym w tej dziedzinie. Bo to daje wielką satysfakcję, że jest coś, na czym się znasz od początku do końca. Wtedy nie ma różnicy, czy miesza się wodę z gipsem, żeby zrobić formę do odlewnictwa, czy też miesza się cukier, mleko lub śmietanę, żeby zrobić bazę do lodów. Chodzi o to, żeby zrozumieć pewne proporcje oraz parametry i kolejność procesów. Jak wiadomo, celem w odlewnictwie jest to, aby rzeźba w brązie czy innym materiale była identyczna z tą, którą przyniósł artysta. A w lodach chodzi o to, aby stworzyć coś smacznego. I w tej profesji bardzo przyciąga mnie ten element artystyczny. Tu też tworzę. Mogę eksperymentować ze smakami, więc spełniam się w tym lepiej niż w tym, co dawniej robiłem. Od jakiegoś czas rozwijam też inne sektory gastronomii, jak produkcja tradycyjnego chleba i pizzy. A co będzie dalej, to życie zweryfikuje – trzeba być po prostu czujnym i reagować na zmiany. Moim marzeniem jest robić coś, co będzie miało głębokie korzenie, było długofalowe i służyło innym ludziom – po prostu polepszało i upiększało codzienność. Wtedy to ma szansę przetrwać.

Czyli można powiedzieć, że czuje się pan już spełniony w swojej nowej roli. A czy też już bardziej związany emocjonalnie z Polską?

Po tylu latach życia w Piwnicznej czuję się bardziej pewny swojego pochodzenia, moja polska tożsamość jest ważną częścią mnie, o którą bardzo dbam. Wciąż jednak niektórzy znajomi postrzegają mnie jako Anglika, szczególnie kiedy nie załapię jakiegoś żartu. Ale czuję się tutaj w pełni zakorzeniony. Przy czym nie podoba mi się, jak niektórzy Polacy bezkrytycznie przyjmują pewne ideologie z Zachodu albo myślą tylko, jak się szybko wzbogacić. Moim zdaniem nie trzeba nikomu udowadniać swojej wartości tylko materialnymi osiągnięciami, bo to ma krótkie nogi. Ważna jest rodzina i dobre relacje z ludźmi, to co zawsze było mocną stroną Polski i liczę, że tak zostanie.

Choć przyznam, że w ostatnim czasie trochę bardziej tęsknię za Londynem. Na przykład za angielskimi pubami, to są unikatowe miejsca, nie ma czegoś takiego na świecie. Tego, czego tam było za dużo, tu jest za mało. I na odwrót. Nie można mieć wszystkiego.

– rozmawiała Monika Chrobak, dziennikarka Polskiego Radia

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

SDP2023
Tygodnik TVP jest laureatem nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.
Zdjęcie główne: W okolicach Piwnicznej zachwyciły mnie krajobrazy, górzysty teren z rzeką Poprad. Szczególnie lubię patrzeć jak zmieniają się pory roku. W Anglii widziałem je tylko na szkolnych zajęciach, bo tam zazwyczaj pada deszcz. Fot. Jan Kiełbasa
Zobacz więcej
Rozmowy wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Zarzucał Polakom, że miast dobić wroga, są mu w stanie przebaczyć
On nie ryzykował, tylko kalkulował. Nie kapitulował, choć ponosił klęski.
Rozmowy wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
W większości kultur rok zaczynał się na wiosnę
Tradycji chrześcijańskiej świat zawdzięcza system tygodniowy i dzień święty co siedem dni.
Rozmowy wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Japończycy świętują Wigilię jak walentynki
Znają dobrze i lubią jedną polską kolędę: „Lulajże Jezuniu”.
Rozmowy wydanie 15.12.2023 – 22.12.2023
Beton w kolorze czerwonym
Gomułka cieszył się, gdy gdy ktoś napisał na murze: „PPR - ch..e”. Bo dotąd pisano „PPR - Płatne Pachołki Rosji”.
Rozmowy wydanie 8.12.2023 – 15.12.2023
Człowiek cienia: Wystarcza mi stać pod Mount Everestem i patrzeć
Czy mój krzyk zostanie wysłuchany? – pyta Janusz Kukuła, dyrektor Teatru Polskiego Radia.