Na wydziale tkaniny warszawskiej ASP znano lepsze metody farbowania niż pojedynczy egzemplarz w pralce frani. I oto wśród kręgu znajomych rozpuszczano wici: dziś lecą czerwienie! Wtedy ci wtajemniczeni targali na Krakowskie Przedmieście 5 rzeczy, które mają być płomienne. Asystent profesora, mistrz ceremonii farbowania, stał przy kotle i mieszał.
PRL ma dziś branie.
W TVP Historia cykl poświęcony codziennemu życiu w „najweselszym baraku soc-obozu” cieszy się sporą oglądalnością, na naszym portalu teksty dotyczące tamtych czasów są z chęcią czytane. Zastanawiałam się wraz z redaktorem Grzegorzem Sieczkowskim (autor cyklu o PRL-u w TVP Historia i artykułów w Tygodniku TVP), co jest przyczyną tej kariery.
Doszliśmy do wniosku, że międzyludzka aura. No i absurdy systemu, które wtedy wydawały się koszmarnymi utrudnieniami, a dziś przeszły do kategorii „bareizmów” i tylko śmieszą.
Tym razem chciałabym przywołać ubraniowy pejzaż.
Barwy ochronne
Są epoki, które mają własny, charakterystyczny koloryt. Na przykład: średniowiecze lśniło czystymi, nasyconymi kolorami; barok to dominacja czerni z odrobiną bieli; rokoko – pastelowe odcienie różu, błękitu, fioletu i cytrynowej żółci.
Czasy PRL-u zazwyczaj opisywane są jako szare – choć to częściowa prawda.
Za to stan wojenny wizualnie kojarzy się z kolorem khaki, panterkami i wzorem moro. Ci, którzy nie pamiętają tamtych czasów, zostali zafiksowani przez zdjęcia „z epoki”, zwłaszcza te przedstawiające spikerów telewizyjnych, których po 13 grudnia 1981 zamiast w garnitury, wbito w mundury. A choć wyobraźnia podpowiadała militarne barwy, tak naprawdę na ekranie telewizorów wszystko było szare.
Muszę zweryfikować tę wizję.
Owszem, ci, co musieli podporządkować się odgórnym nakazom, przywdziewali barwy wojenne, czy raczej ochronne. Jednak naród, zwłaszcza młody, jak mógł robił na przekór. Jakimi metodami – przypomina wystawa we wrocławskim Muzeum Narodowym, bezpretensjonalnie zatytułowana „Moda stanu wojennego” (do 30 lipca 2023).
Oczywiście, każda pliszka wychwala swoje sposoby stawiania oporu czerwonej władzy. Toteż stolica Dolnego Śląska skupiła się (a konkretnie: kuratorki ekspozycji dr Małgorzata Możdżyńska-Nawrotka i Maria Duffek-Bartoszewska) na lokalnych kostiumowych opozycjonistkach (panowie wydają się niewidoczni, co nie do końca jest prawdą) oraz na zdjęciach fotoreportera prasowego Mieczysława Michalaka, który w latach 80. ubiegłego stulecia dokumentował wydarzenia z regionu.
A mnie przypomniały się ówczesne zabawy w modę – bo przecież nie były to poważne, profesjonalne zajęcia, tylko spontaniczna amatorka.
Po koszmarnym roku 1982 (apogeum stanu wojennego), kiedy ssało się własną łapę, żeby przetrwać, w kolejnych latach już wola życia wzięła górę, zwłaszcza wśród młodych.
W sztuce wykwitły nowe ugrupowania, które znalazły sobie nisze w przybytkach mniej inwigilowanych (czy też mniej nadzorowanych) przez „czerwonych”. Każde miasto miało swoich dysydentów, nadających ton życiu artystycznemu. W Warszawie dominowała Gruppa (sześciu uzdolnionych studentów warszawskiej ASP); w Poznaniu – Koło Klipsa; we Wrocławiu – Luxus; w Łodzi – Kultura Zrzuty.
Co zabawne, niezgoda na „stanowojenną” sytuację i w ogóle na komunistyczny system wyrażała się też… militarnym odzieniem. Jednak największym powodzeniem cieszyły się nie rodzime służby, lecz formacje zaoceaniczne. Rewelacyjne w kroju, wykonaniu i praktycyzmie amerykańskie parki (rodzaj kurtek, spopularyzowany w latach 40. jako okrycie wierzchnie żołnierzy Armii Stanów Zjednoczonych) dostarczane były do Polski via – między innymi – kościelne zrzuty. To było coś w rodzaju second hand’ów, tyle że darmo. Zachodnie mocarstwa, głównie USA, wspierały polską opozycję tekstylną otuliną, dostarczaną do przykościelnych organizacji pomocowych. Odzież, której w bogatych krajach już nikt nie potrzebował, na naszej sklepowo-galanteryjnej pustyni znajdowała wdzięcznych odbiorców.
A jakże, skorzystałam i ja. Pamiętam oliwkowozieloną (oczywiście wojskową) kurtkę męską, o wiele na mnie za dużą, którą nosiłam z fasonem, przewiązaną w talii szerokim pasem.
Ale hiciorem okazał się… wojskowy spadochron z cieniutkiej bawełny mieszanej z jedwabiem w deseń zwany kamuflaż.
Tu kawałek biustu, tam odsłonięte do połowy pośladki, ówdzie nagi tors (męski) lub dziewczęce loki – plus ciuch jakby jeszcze pachnący bitewnym znojem…
Krawcowa uszyła mi z tego przeogromną tunikę, która przeszła do historii. A to dzięki temu, że pozowała w niej Kora (ta z Maanamu) na zdjęciach wykonanych przez Tadeusza Rolke do kalendarza na rok 1983. Uczestniczyłam w tej sesji foto zorganizowanej w pracowni Edwarda Dwurnika jako stylistka, charakteryzatorka i ktoś o bliżej niesprecyzowanych zajęciach.
W atmosferze wielkiej improwizacji przebierałam Korę i malowałam jej twarz (czasem i włosy) nie tylko bezpiecznymi kosmetykami, także farbami malarskimi, używanymi przez Dwurnika. Cud, że nie zaszkodziło to jej cerze ani nie wypadł jej włos z głowy!
Imitacje obfitości
We wrocławskim muzeum słusznie dominują stroje „artystyczne”, rękodzielnicze.
Do tam pokazanych eksponatów dopiszę swój komentarz, czy raczej – wspomnienia.
Były to czasy, kiedy indywidualny styl wymagał pomysłowości oraz manualnej zręczności. Tak, jak najbardziej wciąż sprawdzała się instytucja prywatnych krawcowych, którym Polki przez kilka trudnych dekad zawdzięczały światową renomę eleganckich kobiet.
Jednak żeby szyć, trzeba było tkanin – zaś tych brakowało. A przerabianie, nicowanie, skracanie, rozszywanie i wszelkie inne zabiegi zmieniające formę tudzież przeznaczenie ciucha, bliższe było mentalnie starszej generacji. Młodsze pokolenie stawiało na własną kreatywność i wygląd odbiegający od tradycji „krawiectwa miarowego”.
Stan wojenny i lata po nim stały się czasem prucia, dziergania, aplikowania i szycia bez pasowania do figury.
Choć w PRL-u tamtej zmilitaryzowanej doby trudno było o bieżący modowy instruktaż, jakimś tajemnym sposobem Polki wiedziały, co jest grane na wybiegach wielkiego świata. No więc – en vogue była japońszczyzna. Nadobszerne stroje bez cięć i zaszewek, proste, zarazem starannie skomponowane kolorystycznie. W punkt potrzeb czasów odrzucenia konwencji!
Japońscy projektanci mnie zainspirowali, lecz o ich dziełach można było jedynie marzyć.
Trzeba było znaleźć erzatz.
Znalazłam źródło w miarę tanie i zarazem ekskluzywne: Milanówek. Jedwabie milanowskie. We wspaniałych, czystych kolorach, nie do uzyskania w tetrze (pieluchowata bawełna), domorosło farbowanej w pralce frani. Kupowałam namiętnie jedwab w firmowym sklepie przy ulicy Rutkowskiego (obecnie Chmielnej). To, co na Zachodzie uchodziło za luksus, u nas było tańsze od bawełny.
Moja krawcowa ze zrozumieniem przyjęła do wiadomości, że ma tylko zszyć spódnicę po bokach i dorobić pas do motania w talii. I że góra ma nie mieć zaszewek na biust, tylko kimonowe rękawy. I w ogóle ma na mnie wisieć, a nie leżeć.
Te moje jedwabne kreacje wywoływały efekt opadającej szczęki u znajomych z Zachodu, którym nie mieściło się w głowach, że tak drogi materiał u nas jest dostępny portfelom zarabiających dorywczo artystów.
Miałam jeszcze jeden myk: broń Boże nie prasowałam jedwabnych szmatek. Miały być pomięte i trochę niechlujne, to znaczy – na luzie.
Z igłą na bój
Jak wspomniałam, stan wojenny okazał się renesansem technik tekstylnych, przeniesionych z przedmiotów użytkowych na ubiory. Znany od co najmniej XIX wieku (także wcześniej, ale mniejsza z tym) patchwork – produkt ubóstwa, które nie pozwalało zmarnować ani skrawka materiału – zaiskrzył znowu w stanowojennej Polsce.
Żmudne tekstylne kolaże, wycinane i zszywane ze zużytych ubranek dziecięcych, sukien balowych czy z innych odstawionych na bocznicę kreacji, jakie wykonywały skrzętne gospodynie w Ameryce i wiktoriańskiej Anglii, zainspirowały rodzime niebogate panny i mężatki.
W zręcznych niewieścich dłoniach coś, co nadawało się na ścierę, przeobrażało się w oryginalny strój.
Złapałam patchworki na moją wędkę. Najpierw pocięłam i przetasowałam własną garderobę, z różnych powodów wycofaną z obiegu. Spodobało się. Wkrótce znajome znosiły mi znoszone T-shirty, swetry, dzianiny. Cięłam, układałam na papierowej, zgeometryzowanej formie (moja własna adaptacja japońszczyzny) w coś na podobieństwo abstrakcyjnego obrazu, fastrygowałam i zanosiłam do niezastąpionej krawcowej Heleny (tu ukłon wobec jej umiejętności i hołd dla tej wspaniałej kobiety). Ona zszywała. Potem ja nadawałam sznyt haftami i aplikacjami.
Kiedy oglądam siebie na zdjęciach z tamtych lat, na ogół trzymam w rękach szmatę i igłę. Patchworkuję.
Tak zarabiałam przez najgorszy „czerwony” okres, kiedy wystawianie w oficjalnych galeriach czy publikowanie w publicznych mediach uważałam za kolaborację.
Zdobienie oczek
Ale jeszcze o tym dzierganiu.
Nigdy nie nauczyłam się śmigać na drutach. Tak zresztą, jak szyć na maszynie. Za to miałam wizje, co i jak zrobić, przerobić, dosmaczyć. Bieda (oraz wszelkie inne braki) pobudzały kreatywność.
Miałam znajome „swetrarki”. A swetry – to był podstawowy strój lat 80., dla obydwu płci zresztą. Dziewczyny umiały migać drutami w przyspieszonym tempie. One też – na fotach z tamtych lat – mają zajęte ręce. Z nabyciem nowych włóczek były kłopoty, więc prucie starych pulowerów i przefarbowywanie odzyskanego surowca stanowił nasz (ubraniowy) chleb powszedni.
Miałam przyjaciół na wydziale tkaniny warszawskiej ASP. Tam znano lepsze metody farbowania niż pojedynczy egzemplarz we wspomnianej już pralce frani.
I oto wśród kręgu znajomych rozpuszczano wici: dziś lecą czerwienie! Wtedy ci wtajemniczeni targali na Krakowskie Przedmieście 5 rzeczy, które mają być płomienne. Albo delikatnie różowe. Asystent profesora Wojciecha Sadleya, Zygmunt Łukaszewicz, mistrz ceremonii farbowania, stał przy kotle i mieszał, pilnując czasu zabiegu.
Po wysuszeniu ja przystępowałam do dzieła. Nie było takiego swetra, którego nie potrafiłam uatrakcyjnić. Skurczył się, skubany, i sfilcował – to na patchworki. Jak się w który wżarły mole, to wycinałam dziury jeszcze większe, podkładałam inny materiał i obrzucałam haftem – że niby tak miało być. Jak który jakoś smętnie się prezentował, doszywałam kłaki i przeobrażałam w niby-futro. I jeszcze dziesiątki innych chwytów, z których dziś chyba żaden nie miałby szans „sprzedać się” publicznie.
Ciuch z pomysłem
W trudnej dekadzie lat 80. ktoś, kto przywdział panterkę z kontestatorskich powodów, miał pod górkę. Też miałam.
Żeby przeżyć, zajmowałam się modą na różne sposoby. Moje patchworki wystawiałam w niszowych, nieoficjalnych galeriach. Rysowałam modę i doradzałam młodzieży czytającej tygodnik „Płomyk”. Ubierałam modelki i różnych artystów do sesji zdjęciowych, najczęściej posiłkując się zasobami własnej szafy i fantazją. To pierwsze – skromne; drugie – wedle potrzeb.
Wtedy to wydałam w oficynie Watra (już nie istnieje, splajtowała na początku lat 90.) trzy poradniki ubraniowe. Wszystkie z moim tekstem, rysunkami i układem typograficznym.
Ich tytuły wymownie świadczą, jakie to były czasy, czemu tomiki były poświęcone i w jakim tempie przebiegał poligraficzny proces. Ciuch z pomysłem (maszynopis wysłano do składu 1983 – podpisano do druku 1986, druk ukończono 1987); Moda… Moda? Moda! (maszynopis oddano 1985, podpisano do druku i druk ukończono 1986); Łatki, skrawki, kawałki (maszynopis oddano 1987, druk ukończono 1988).
Na tym się skończyły moje modowe zabawy.
Pomysły na strój i image – nie tylko mój, także większości rodaczek – przestały mieć amatorski charakter z biegiem lat, kiedy Polska starała się doszlusować do innych zachodnich krajów.
Dobrze, że zdarzają się wystawy-wspomnieniowe, jak ta wrocławska – bo kto z młodych dałby wiarę, że dziury w swetrze robiły mole bądź – zużycie?
Swetry – to był podstawowy strój lat 80. Drugim była pomysłowość
Wystawa „Moda stanu wojennego” w Muzeum Narodowym we Wrocławiu, pl. Powstańców Warszawy 5, czynna do 30 lipca 2023.
Kuratorki wystawy: dr Małgorzata Możdżyńska-Nawotka (MNWr), Maria Duffek-Bartoszewska.
Zdjęcie główne: Stan wojenny i lata po nim były czasem prucia, dziergania i szycia bez pasowania do figury. Na zdjęciu pierwsza w Polsce ekspozycja poświęcona modzie tych czasów, Muzeum Narodowe we Wrocławiu. Fot. PAP/Maciej Kulczyński