Rewolucyjny barter: Rubens za ropę
piątek,
16 czerwca 2023
Komuniści z ZSRR i NRD potajemnie wyprzedawali zachodnim kolekcjonerom bezcenne muzealia: obrazy Rembrandta czy Otto Dixa. Za dewizy. NRD wykorzystało zarobione w ten sposób środki do wspierania „bratnich reżimów”. A jak było w PRL?
Od czasów Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej bolszewicy w sposób zorganizowany handlowali skonfiskowanymi dziełami sztuki i rzemiosła artystycznego. Wytyczne nakreślił Lenin: „Możemy zdobyć skarb wartości milionów rubli w złocie (pomyślcie o bogactwie niektórych klasztorów!). Bez tego skarbu nie do pomyślenia jest żadna działalność państwowa, a szczególnie żadna budowa gospodarki”. Jednym z zadań Wszechzwiązkowej Komisji Nadzwyczajnej do Walki z Kontrrewolucją i Sabotażem (Czeka) stała się więc „konfiskata wszelkiego wartościowego mienia”.
Sowieci sprzedawali na licytacjach w Wiedniu i Berlinie biżuterię, meble i ikony skonfiskowane rosyjskiej szlachcie, burżuazji oraz Cerkwi. Efekty były jednak mizerne. Potencjalni nabywcy obawiali się procesów wytaczanych przez prawowitych właścicieli. Tymczasem potrzeby rosły. Pod koniec lat 20. XX wieku rząd sowiecki pilnie potrzebował dewiz oraz nowoczesnych technologii, aby przeprowadzić szybką industrializację przewidzianą przez pierwszy plan pięcioletni. Sowieci zaś byli uzależnieni od importu technologii, samochodów i surowców z Zachodu – kupowanych za dolary. Równocześnie zmagali się z nałożonym przez Zachód embargo na prawie wszystko: np. Amerykanie niemal całkowicie zamknęli swój rynek przed radzieckimi towarami – od zapałek po magnez.
Moskwa postanowiła więc sprzedać prawie wszystkie skarby z narodowych zbiorów. Decyzja o wyprzedaży zapadła potajemnie i wbrew woli kuratorów muzeów. Podjął ją Anastas Mikojan, w tamtym okresie pełniący funkcję ludowego komisarza handlu zagranicznego i wewnętrznego ZSRR, zapewne z polecenia Stalina. Mikojan zmusił Anatolija Łunczarskiego, ludowego komisarza oświaty, do zaakceptowania planu. Powstała agencja „Sowietskij Anitkwariat”, która wspólnie z dyrektorem Gosbanku zaczęła szukać kupców.
Transakcje przy świecach
W lutym 1928 r. Państwowe Muzeum Ermitażu w Leningradzie wraz z Muzeum Rosyjskim otrzymały polecenie sporządzenia listy dzieł sztuki o wartości co najmniej dwóch milionów rubli przeznaczonych na eksport. Ermitaż miał sprzedać 250 obrazów za co najmniej 5000 rubli każdy, a także ryciny i szereg złotych skarbów ze starożytnej Scytii (bezcenne wyroby jubilerskie), srebra i malowidła małoformatowe. Sprzedaż była tajna, ale poinformowano o niej wybranych zachodnich marszandów i kolekcjonerów, np. komercyjną nowojorską galerię sztuki Knoedler&Company czy berlińskiego marszanda Franza Catzenstein-Matthiesena.
Pierwszym nabywcą był „tajemniczy miliarder” naftowy magnat Kalust (Galust) Gulbenkian, ormiański przedsiębiorca, kolekcjoner i filantrop, założyciel Iraq Petroleum Company, który wymieniał ropę na dzieła sztuki. Nafciarz był zainteresowany 18 najlepszymi malowidłami z Ermitażu, m. in. „Powrotem syna marnotrawnego” Rembrandta, „Madonną Alba” Rafaela czy „Mezzettin” Antoine'a Watteau. Kupił „Zwiastowanie” Dirka Boutsa, „Portret starego człowieka” Rembrandta i „Portret Heleny Fourment” Petera Paula Rubensa (obraz został spakowany i wywieziony nocą, przy świecach). Ponadto nabył 39 przedmiotów ze srebra wykonanych we Francji w XVIII w. na zamówienie carskiego dworu oraz rzeźbę Diana autorstwa Jeana-Antoinego Houdona. Dzieła sztuki, które nabył tą drogą były jego największym osiągnięciem kolekcjonerskim. Nazywał je swymi „dziećmi” i niechętnie prezentował. Tłumaczył, że „nie pokazuje się obcemu kobiety ze swojego haremu”.
A może niechęć do pokazywania prac miała inne podłoże? Tatiana Czernawina, kuratorka leningradzkiego muzeum wspominała, że wiosną 1930 roku kazano jej dłużej zostać w pracy, zdjąć ze ściany „Zwiastowanie” Jana van Eycka, przekazać je wysokiemu dygnitarzowi, a na pustym miejscu powiesić inny obraz. Van Eyck wyjechał za ocean.
A Sowieci zaprzestali publikacji katalogów swych zbiorów oraz reprodukcji takich dzieł jak „Madonna Alba” Rafaela, „Portret Innocentego X” Diego Velázqueza, czy „Wenus z lustrem” Tycjana. Przedostawały się one po cichu na Zachód. Ich nabywcą był głównie Andrew Mellona. „Sowietskij Antikwariat” nie był zadowolony z transakcji z nafciarzem, który proponował śmiesznie niskie sumy i znalazł innego kupca – amerykańskiego sekretarza stanu, Mellona, tego samego, który odpowiadał za embargo na sowieckie towary. Amerykanin kupił 21 obrazów za siedem milionów dolarów. Wpłacał pieniądze na konto w niemieckim banku.
Warto wspomnieć, że suma, jaką zapłacił Mellon za „Tytusa” Rembrandta odpowiadała wysokości rachunku za niemieckie traktory.
Dodatkowo, wiele obiektów zostało wykupionych przez prywatnych kolekcjonerów – np. przemysłowca dr Armanda Hammera, który zgodził się na przekazanie Sowietom swej fabryki ołówków w zamian za kilka milionów rubli, obligacje oraz pozwolenie na wywóz „mienia przesiedleńczego” – tj. dzieł sztuki: w tym obiektów kultu religijnego oraz skarbów należących do Romanowów, dynastii panującej w Rosji do 1917 roku (sreber, porcelany, szkła). Do znanych kolekcjonerów należeli też francuski ambasador Ebert oraz niemiecki ambasador graf Brockdorf von Rantzau, którzy najprawdopodobniej wywieźli swe zbiory w poczcie dyplomatycznej.
Wiadomo, że „Sowietskij Anitkwariat” działał przez wiele dekad. To właśnie on w 1977 r. sprzedał Polsce kolekcję broni z Arsenału w Ermitażu, dla odtworzenia kolekcji stołecznego Zamku Królewskiego.
Muzealnicy ze Stasi
Nie była to jedyna komunistyczna agencja wyprzedająca muzealia za dewizy. Od 2016 r. niemieccy naukowcy badają zjawisko usankcjonowanego rabunku w Sowieckiej Strefie Okupacyjnej oraz na terenie NRD.
W latach 1945/46 ze wschodnich Niemiec zbiegły tysiące osób. Z opuszczonych junkierskich zamków (uciekinierów wywłaszczano bez odszkodowania) „odzyskano” dziesiątki tysięcy obiektów, przekazano je do muzealnych depozytów, a następnie wystawiano na sprzedaż. Od 1950 r. NRD -owscy przywódcy pozwalali wybranym zachodnim marszandom kupować dzieła sztuki w zamian za dewizy. Początkowo sprzedawano je bezpośrednio w muzeach.
W latach 60. proceder eskalował. W 1962 Erich Mielke, minister bezpieczeństwa NRD i szef STASI, pod pretekstem poszukiwania dokumentów obciążających nazistowskich zbrodniarzy zainicjował tajną operację „Akcja Światło”. De facto polegała ona na konfiskacie dóbr należących do uciekinierów z NRD albo spadkobierców Żydów zbiegłych albo zamordowanych w czasach nazistowskich.
Pod murem berlińskim powstało blisko 70 tuneli.
zobacz więcej
Pierwszy etap operacji przeprowadzono w weekend 6 i 7 stycznia 1962. Funkcjonariusze Stasi otwarli wszystkie nietknięte od końca II wojny światowej sejfy działających i niedziałających banków. W sumie – 105 130 skrytek. Lista skonfiskowanych wówczas kosztowności liczy ponad 100 stron. Są na niej m.in. obrazy Albrechta Dürera , Rembrandta biżuterię, zegarki, tysiące sztućców wykonanych ze złota lub srebra, kolekcje znaczków i rękopisy historyczne Johanna Wolfganga Goethego, Ryszarda Wagnera, Darwina. Łączna wartość: 4,1 miliona marek. Znaczna część tych obiektów została sprzedana na Zachód, kilka trafiło do muzeów.
Ze względu na spektakularny sukces Mielke postanowił kontynuować akcję. Już kilka dni później, 9 stycznia 1962 r. Stasi przeszukało wszystkie obiekty mogące zawierać jakiekolwiek skrytki: budynki pocztowe, kolejowe, gmachy przedwojennych korporacji oraz zamki, pałace, a nawet tunele dawnych kopalń. Wśród nich był m. in. domek myśliwski Augustusburg, dawny ośrodek szkoleniowy NSDAP. Skonfiskowano kamienie szlachetne, biżuterię, znaczki, obrazy, grafiki, porcelanę... Niektóre przedmioty należały do osób prywatnych, były też obiekty zrabowane przez nazistów. Warto wspomnieć, że Stasi bardzo długo szukało skarbów ukrytych przez hitlerowców.
Obecnie „Akcję Światło” postrzega się jako prekursora tajnego Departamentu Komercyjnej Koordynacji (KoKo). Powstał on 1 października 1966 r. w ówczesnym NRD-owskim Ministerstwie Handlu. Zajmował się importem towarów objętych embargiem i był ściśle powiązany z Ministerstwem Bezpieczeństwa. Departament był kontrolowany przez Alexandra Schalck-Golodkowskiego, zastępcę wschodnioniemieckiego ministra handlu zagranicznego. Było to sekretne konsorcjum handlowe prowadzące zdywersyfikowaną działalność gospodarczą: od handlu dziełami sztuki, eksportu broni po import tajnych technologii oraz konkretnych frakcji odpadów z RFN. Odpowiadało za pozyskiwanie dewiz oraz import konkretnych dóbr do NRD.
W latach świetności KoKo składało się z 150 przedsiębiorstw, zatrudniało co najmniej 116 oficjalnych pracowników oraz 180 nieoficjalnych współpracowników. Posiadało ponad tysiąc kont bankowych – wykorzystywanych m. in. do zakupu zachodnich leków, produktów luksusowych czy wspierania „bratnich państw” (w 1980 r. NRD udzieliło PRL nieoprocentowanego kredytu w wysokości 250 mln marek RFN. 80 mln pochodziło z konta 0628 należącego do KoKo. W 1981 r. ZSRR zmusiło NRD do zamiany tej pożyczki w pomoc bezzwrotną). A także rezerwy złota, szacowane na 21 ton!
Podobna historia przydarzyła się innemu kolekcjonerowi, berlińskiemu lekarzowi Peterowi Garcke. W 1978 r. władze zarekwirowały mu wyposażenie mieszkania za „handel na szeroką skalę antykami, złotem i monetami" pod pretekstem oszustw podatkowych. Stasi odwiedziło go o szóstej rano i zabrało wszystko: od krzeseł, przez wazony po cukiernicę. Medyk musiał zapłacić dwa mln marek zaległych podatków od dochodów.
Dla socjalistycznego państwa handel zawłaszczoną sztuką był lukratywnym biznesem. Prawdopodobnie szantażowano w nim do 200 osób i przeważnie aresztowano, aby móc sprzedać ich zbiory za marki zachodnioniemieckie. Dzięki nim NRD zarabiało 25 mln marek zachodnich rocznie.
Wschodnioniemieckie kolekcje zawierające obrazy Otto Dixa czy Maxa Liebermanna trafiały do renomowanych antykwariatów m. in. w Monachium, Hamburgu, Berlinie Zachodnim, chętnie odwiedzanych przez prominentnych aktorów, projektantów mody czy muzyków... Kiedy kolekcjonerzy stawiali opór, zamykano ich w więzieniu albo klinikach psychiatrycznych. Taki los spotkał np. Helmuta Meissnera z Drezna, którego kolekcja na początku lat 80. trafiła w ręce Schalck-Golodkowskiego. Jeden z najcenniejszych obrazów olejnych z kolekcji Meissnera wisi dziś w Nowym Jorku. „Martwa natura z czterema kasztanami” Adriaena Coorte z roku 1705 trafiła tam przez amsterdamską filię domu aukcyjnego Christie's. Spadkobiercy nowojorskiego nabywcy odmawiają zwrotu obrazu.
W 1973 r. obrót dziełami sztuki przybrał profesjonalną formę. NRD-owscy biznesmeni wykorzystywali podstawione firmy do wywozu ciężarówek wypełnionych dobrami kultury z magazynu „Dzieła Sztuki i Antyki” w Mühlenbeck. Obiekty te trafiały do Domów Aukcyjnych na Zachodzie – głównie w RFN, Holandii oraz Belgii. Prawdopodobnie w ten sposób wywieziono na Zachód, m. in. komodę Guillaume Benemana w stylu empire kupioną w 1941 r. przez Bank III Rzeszy (Reichsbank); a następnie w 1952 r. przekazaną przez NRD-owskie Ministerstwo Finansów w Märkische Museum w Berlinie. Tam ślad po tym meblu się urywał. Do czasu aż w 1986 r. został wystawiony na sprzedaż przez Dom Aukcyjny Christie's.
W tajnych magazynach trzymano przeznaczone na sprzedaż dzieła sztuki, porcelanę, monety, zbiory książek, biżuterię i dywany z prywatnych kolekcji. Na „masowy charakter zgromadzonych towarów” uskarżał się enerdowski minister kultury, wskazując na problemy z ich inwentaryzacją. Zachodni turyści, dyplomaci i handlarze sztuką mogli odwiedzać te magazyny w czasie specjalnych wycieczek. Większość kupujących stanowiły osoby prywatne. Wielu klientów kupowało w NRD zagrabione przez państwo dzieła sztuki „na kontenery”.
W 2016 r. Niemieckie Centrum Strat Kulturowych w Magdeburgu wraz z Archiwum Służby Bezpieczeństwa byłej NRD – Stasi Unterlagen Archiv – potwierdziły masowy rabunek dzieł sztuki w Sowieckiej Strefie Okupacyjnej. Działalność „KoKo” zaczęła być kwestionowana dopiero w 1989 r, a sam departament został rozwiązany w 1990 r. Dwa lata później jego działalność zaczęła wyjaśniać Komisja Śledcza Bundestagu. Alexander Schalck–Golodkowski zbiegł do Berlina Zachodniego. Trafił do aresztu śledczego i błagał, by nie odesłano go na Wschód, gdzie „przeżyłby maksimum tydzień”. Został na Zachodzie, gdzie wytoczono mu dwa procesy i skazano na 16 miesięcy więzienia.
PRL-owskie układy
Władze PRL i komunistyczne służby również usiłowały pozyskiwać dolary na wszelkie możliwe sposoby. Wprawdzie niektóre transakcje Centrali Handlu Zagranicznego mogą budzić zdumienie, ale nie ma dowodów na to, by instytucje państwowe posuwały się np. do handlu muzealiami. Zapewne dlatego, że Polska została ograbiona z bezcennych dzieł sztuki przez Niemców oraz trofiejne brygady NKWD.
Skala nazistowskiego barbarzyństwa została zaprezentowana już 5 maja 1945 r. na bezprecedensowej wystawie Muzeum Narodowego „Warszawa oskarża”. Na jej otwarciu byli m. in. prezydent KRN Bolesław Bierut, premier Edward Osóbka- Morawski, a także ambasador ZSRR w Warszawie. Dodatkowo ekspozycję zaprezentowano amerykańskiemu generałowi Eisenhowerowi. Niestety, oskarżenia Warszawy nie dotarły do Sowietów: dziś wychodzi na jaw, że wiele – jeśli nie większość – wywiezionych do Niemiec polskich dóbr kultury w latach 1945-46 zostało następnie przewiezionych do ZSRR.
Wiele wskazuje na to, że o ile w ZSRR czy w NRD wywóz muzealiów miał charakter instytucjonalny, o tyle polska specyfika polegała na … działaniach osób prywatnych, powiązanych towarzysko bądź biznesowo z komunistyczną elitą. Nie jest tajemnicą, że Czesław Bednarczyk, wskazywany jako szef gangu Złotogłowych utrzymywał kontakty towarzyskie z generałem Marianem Spychalskim, zaś kolekcjoner, od którego Bednarczyk zakupił wiele obiektów tj. Tadeusz Wierzejski – z ministrem Lucjanem Motyką. I nie są to przypadki odosobnione.
Warto wspomnieć, że w latach 60. PRL-owska prasa podnosiła temat wywozu zakupionych legalnie zabytków przez osoby prywatne. Sugerowała prawdopodobieństwo współpracy konkretnych pracowników DESY z handlarzami, zbieraczami, ambasadorami, osobami wybierającymi się na emigrację na Zachód.
W efekcie „spod kontroli konserwatorskiej wymykały się bezcenne czasem przedmioty, żeby wspomnieć chociażby o części tzw. serwisu łabędziego z Pałacu Brühla czy zespołach starych ikon, które z bieszczadzkich cerkiewek wywędrowały w świat” – pisał tygodnik „POLITYKA” w artykule „Sztuka nie zna granic”. Co więcej nie istniały precyzyjne dane ani na temat nazwisk prywatnych kolekcjonerów, ani zasobów ich zbiorów. Przepytywani przez periodyk stołeczni antykwariusze szacowali ich liczbę na od 50 do 100 osób, a wartość zbiorów każdego ze zbieraczy na od kilku do kilkudziesięciu milionów złotych.
Kolejny problem stanowił fakt, że prawo umożliwiało wywóz bezcennych czasem obiektów za zgodą konserwatora zabytków – wystarczał jego podpis podbity pieczęcią.
Istniał też problem przemytu dzieł sztuki przez PRL-owskich dygnitarzy . „... otwartą furtką, przez którą płynie przemyt dzieł sztuki, są wyjazdy wysokich urzędników i dyplomatów PRL korzystających ze służbowych paszportów. Rzadko działają w pojedynkę; najczęściej są w stałej zmowie z dostawcami. Opisywaliśmy kiedyś w jaki sposób odbywała się kradzież ikon w Bieszczadach. Kradzieży w kościołach i cerkwiach dokonywali zawodowi włamywacze pod kierunkiem znawców, którzy precyzyjnie wybierali obiekty i wyznaczali zadania. Ikony wędrowały następnie zagranicę w bagażach urzędników z paszportami służbowymi. (…) – pisał w 1970 r. wydawany przez RWE periodyk „Na Antenie” w artykule „Przemyt i repatriacja polskich zabytków. S.O.S”.
„O ile wiadomo , w jednym tylko wypadku hurtowy przemyt dzieł sztuki znalazł swój epilog przed sądem (artykuł powstał przed procesem Złotogłowych – dop. autor). Było to już dawno, w roku 1962. Konsul PRL w Mediolanie, Władysław Metera nie miał szczęścia, które nie opuszcza tylu jego kolegów. Przy wyjeździe z Warszawy, na Okęciu oberwała mu się rączka od walizki, która spadła na nogę komuś ważnemu. Niezwykły ciężar tej walizki wydał się podejrzany; wezwano więc specjalną brygadę ochrony, upoważnioną do kontroli bagaży dyplomatycznych. Sprawy nie dało się zatuszować i konsul Metera stanął przed sądem. Dostał cztery lata więzienia, ale już w dwa lata później, w roku 1964 był dyrektorem jednego z PGR w Olsztynie. Ciekawe, jakie stanowisko zajmuje obecnie. A ilu jest takich Meterów, którym rączka od walizki nigdy się nie urwała i którzy nadal bezkarnie prowadzą swój proceder?
Na przykład jeden z pośrednich przełożonych Metery, niejaki p. Stefan Szatkowski, jeżdżący również za paszportem dyplomatycznym, naprzód jako sekretarz ambasady w Rzymie, później w roli inspektora wydziału personalnego MSZ, specjalizował się w wywożeniu nielicznych zresztą w Polsce szkiców i obrazów impresjonistów francuskich. Również dzięki Szatkowskiemu duży obraz olejny Liebermanna, wystawiony w salonie Desa w Krakowie z ceną 160 tysięcy złotych znalazł się w Mediolanie i został tam sprzedany za sumę 3 tysięcy dolarów” – pisało czasopismo.