Kultura

Oppenheimer nie miał racji

„Oppenheimer” Christophera Nolana jest filmem tyleż zawiłym co efektownym. W teorii nie uprawia propagandy. W praktyce oferuje jednak zbyt wiele jednostronnych konkluzji. A przecież rację miał nie bohater filmu, a rzecznicy jądrowego wyścigu zbrojeń. Dziś wiemy to z pewnością.

Już dawne filmy Christophera Nolana, w teorii kryminały („Memento”, „Bezsenność”), choć jeszcze kameralne, były mocno zakręcone, można by rzec wizyjne. Potem czy brał się za cykl o Batmanie, czy za swoisty science fiction („Interstellar”, „Incepcja”), czy za historię II wojny światowej („Dunkierka”), Nolan nie żałował rozmachu, scen masowych, technicznych popisów. Wielkich wizji plastycznych, nawet swoistego patosu. Czasem przekombinowywał – jego kolejny obraz z gatunku fantastyki naukowo-sensacyjnej, „Tenet”, dla mnie przynajmniej był niestrawny, choć też pełen zdumiewająco sugestywnych obrazów i dźwięków. Niemniej Nolan wyrobił sobie markę stylem nie do podrobienia. Także swoistą niezależnością od bieżących koniunktur związanych z ideologicznymi modami.

Historia taka jaka była

Brałem kilka lat temu udział w debacie o jego kinie. Spierałem się o „Dunkierkę” z dwójką typowych krytyków filmowych. Oboje stawiali temu filmowi klasyczne zarzuty dyktowane przez polityczną poprawność: brak kobiet i kolorowych. A on po prostu chciał pokazać historię z roku 1940 taką jaką ona była. Dowiedziałem się jednak z niejakim zdumieniem, że to film nakręcony z jednostronnej, „nacjonalistycznej” perspektywy Wielkiej Brytanii. Że nieobecny niemiecki wróg został odczłowieczony. A więc już nawet starcie demokracji z nazizmem bywa poddawane współczesnym rygorom relatywizacji – byle nikogo nie urazić.

Bezczelny geniusz Oppenheimer. Demon zagłady czy Prometeusz XX wieku?

Teraz stałem się Śmiercią, niszczycielem światów – miał powiedzieć po zrzuceniu bomb na Hiroszimę i Nagasaki.

zobacz więcej
Scenariusz najnowszego „Oppenheimera” napisał sam Nolan. Jest on oparty na nagrodzonej Pulitzerem książce biograficznej „Oppenheimer. Triumf i tragedia ojca bomby atomowej” Kaia Birda i Martina J. Sherwina. Wyznam, że wciąż tego historycznego reportażu nie przeczytałem, ale reżyser oddaje ponoć z grubsza intencje autorów.

Polski internet nie tylko mocno spiera się o ten film. Także delektuje się niespodziewaną dodatkową „reklamą”. Nieznany mi do tej pory portal „Kobiety Lewicy” odsądził go od czci i wiary. „Oppenheimer” nie tylko ma tendencyjnie pokazywać amerykańskich lewicowców z lat 30., 40. i 50. XX wieku jako nieuleczalnych naiwniaków. Ma także pomijać kolorowych, a kobietom wyznaczać podrzędne społecznie funkcje.

Powtórzę: Nolan próbuje oddawać naturę, klimat dawniejszych epok. Unika więc poprawiania historii w duchu tworzenia nowych realiów zgodnie z dzisiejszymi przemianami społecznymi i obyczajowymi. Takie poprawki pozbawione są skądinąd logiki. Jeśli, przykładowo, w feudalnej Anglii pokazywanej we współczesnym kinie Murzyni mogli być szlachtą i zaludniać królewskie dwory, nie ma mowy o krzywdzie i późniejszej emancypacji.

Współcześni poprawiacze w duchu progresywnej politgramoty zdają się tego nie rozumieć. A przy okazji nie pamiętają, że przy wszystkich dopuszczalnych sztuczkach w kierunku fantazjowania, jeśli próbuje się opowiadać o historii, warto przynajmniej z grubsza mówić prawdę.

Nolan taki nie jest, stąd absurdalne pretensje wobec „Dunkierki” chociażby. Co napisawszy, zauważę jednak, że nie mogę się jako historyk XX-wiecznych Stanów Zjednoczonych zgodzić z jego opowieścią o ojcu amerykańskiej bomby atomowej J. Robercie Oppenheimerze. Nie mamy tu broń Boże prymitywnego fałszowania faktów. Ważne jednak jest to, czego się nie mówi czy nie pokazuje. Mamy więc opowieść o rodzącej się Zimnej Wojnie jakby wyjętą z kontekstu. Kontekstu coraz mniej oczywistego dla następnych pokoleń.

Zawiłości Nolanowej narracji

Zacznę od tego, że film jest nakręcony jakby wbrew regułom współczesnej popkultury, namiętnie upraszczającej i dbającej o nieraz łopatologiczną czytelność akcji. Narracja jest tu prowadzona na co najmniej czterech przeplatających się planach czasowych. Mamy po introdukcji z lat 30. ciekawie zarysowaną opowieść o projekcie Manhattan, kiedy amerykańska armia chcąc dorównać Niemcom szykującym nową straszną broń, postawiła na ekscentrycznego naukowca o komunistycznych koneksjach, bo przywiózł do USA fizykę kwantową.
Cillian Murphy jako Oppenheimer. Fot. Image Capital Pictures / Film Stills / Forum
Ale już w ten ciąg efektownych obrazów z bazy w Los Alamos, zakończony próbą przed zrzuceniem bomby na Hiroszimę, zostają wplecione pierwsze sceny powojenne ze sporami, czy ścigać się na broń jądrową z Rosją, czy może dopuścić ją do atomowych tajemnic.

Potem z kolei mamy dwa przeplatające się dochodzenia z czasów prezydentury Dwighta Eisenhowera: rada wyłoniona z Komisji Energii Atomowej przesłuchuje Oppenheimera, chcąc mu odebrać dostęp do danych niejawnych, co musi zakończyć jego publiczną karierę, i równocześnie komisja senacka zajmuje się sprawą Oppenheimera w kontekście zatwierdzenia Lewisa Straussa, wcześniej przez lata szefa Komisji Energii Atomowej, na sekretarza handlu.

Ma rację filmoznawca Piotr Kletowski, te pokazy gadulstwa nie byłyby strawne bez sugestywnego filmowania, świetnych ról i zwłaszcza poruszającej muzyki. I bez nieustannych przeskoków, huśtawki nastrojów, podsycania emocji.

Ale też warto wiedzieć, że oba dochodzenia dzieliły 4 lata: Oppenheimera przesłuchiwano w roku 1954, Straussa – w 1958. Tu tego w ogóle nie widać. A skomplikowanie obu spektakli, bo wciąż wracamy do starych wątków i retrospekcja goni retrospekcję, może być dla niewtajemniczonego widza pewnym wyzwaniem. Podobnie jak wiele innych elementów. Pojawiają się w filmie dziesiątki postaci, fizyków, urzędników, wojskowych, polityków. Dość łatwo można się w tym gąszczu pogubić.

Pozostaje zachwyt nad aktorami. Nie tylko nad Cillianem Murphym jako Oppenheimerem, ale nad trudnym do rozpoznania Robertem Downeyem jr jako Lewisem Staussem czy Mattem Damonem jako generałem Lesliem Grovesem, który pilnował fizyków w ramach projektu Manhattan. Albo równie zaskakującym, też niemal nierozpoznawalnym, Caseyem Afflekiem w roli upiornego oficera amerykańskiego wywiadu.
        ODWIEDŹ I POLUB NAS     Znajomy tłumaczył mi, że dla młodych widzów filmowe inwersje czasowe są mniejszym wyzwaniem, bo między innymi Nolan przyzwyczaił ich do takiego „skokowego” opowiadania o rzeczywistości. Może. Ale nie byłbym pewien, czy nie pozostaje im w głowach bardziej ogólne, pulsujące barwami i dźwiękami, wrażenie niż klarowna wielowątkowa historia z jej wszystkimi komplikacjami.

Komunizm jako nieszkodliwe hobby

Kłopot z ogarnięciem akcji może być także kłopotem z wymową. W scenach początkowych kilka razy powraca wątek związków Oppenheimera z komunistami. Komunistą jest jego brat, jego kochanka i wreszcie jego żona. Jedni się z komunizmem rozstają, inni – nie. Ale samo komunistyczne zaangażowanie, albo krążenie wokół tego zaangażowania jak w przypadku Oppenheimera, jawi się tu jako nieszkodliwe hobby gromady gadających jajogłowych. Z perspektywy poszczególnych jednostek mogło to nawet tak wyglądać. Gdzie tu jednak problem, spyta nieuważny widz, zwłaszcza przy scenach, w których te dawne koneksje są uczonemu wypominane w niezbyt sympatycznym dochodzeniu po latach?

Nie dowiemy się w zasadzie (choć jest kilka wzmianek, choćby o stosunku KP USA do drugiej wojny światowej), że komuniści byli groźną sektą nie stroniącą od zadań szpiegowskich przeciw własnemu państwu. Jak to oddać w fabularnej opowieści? A to już wyzwanie dla Nolana piszącego także scenariusz.
Tak było nawet u schyłku lat 30., kiedy doszło do swoistej symbiozy między częścią z nich (często kryptokomunistami) a administracją Nowego Ładu Franklina Delano Roosevelta. Oppenheimer nie miał początkowo nic przeciw paktowi Ribbentrop-Mołotow, uważając, że Stalin został do niego zmuszony. Podobno tak myślał i Roosevelt, ten jednak oficjalnie między rokiem 1939 i 1941 od Stalina się odcinał, choćby na bazie potępienia agresji ZSRS na Finlandię. Tu słyszymy jedynie, że dla Oppenheimera, także jako dla Żyda, priorytetem jest walka z nazizmem.



Generał Groves, nadzorca projektu Manhattan, mówi po wojnie podczas jednego z dochodzeń, że żaden z fizyków skupionych w Los Alamos nie powinien dostać dostępu do danych wrażliwych z punktu widzenia bezpieczeństwa narodowego z powodu ich poglądów czy uwikłań. Zarazem do pewnego stopnia broni lojalności Oppenheimera – wszak wszedł z nim w symbiozę, razem wyprodukowali bombę. Amerykańska armia nie bardzo miała wybór – w obliczu wspólnego niemiecko- japońskiego wroga.

Naukowcy, ci, którzy wyemigrowali z Europy i ci, którzy urodzili się w Ameryce, byli sympatykami komunizmu w stopniu daleko odbiegającym od amerykańskiej średniej. W skali kraju KP USA była małą sektą. Ale w naukowych laboratoriach i intelektualnych salonach aż kipiało od jej wpływów. Tu się nawet o tym niejako przy okazji dowiadujemy. Ale czy oglądając sam film, pojmiemy społeczno-polityczny sens tej dominacji? Nie bardzo, wszak dysputy polityczne są w nim w dużym stopniu pominięte.

Podzielić się z Sowietami?

A problem był. Kilka razy słyszymy, że Oppenheimer nie mający nic przeciwko bombie przeciw nazistom, a nawet przeciw Japończykom, przebąkuje o podzieleniu się tajemnicami energii atomowej z Sowietami. Są wszak sojusznikami. Przez moment rozważał to podobno sam Roosevelt, nota bene pod wpływem pokazanego w filmie sławnego fizyka Nielsa Bohra (gra go Kenneth Branagh), który uciekł z okupowanej przez Niemców Danii. Ale amerykański prezydent, choć pewnie nie zdecydowałby się po wojnie na wyścig zbrojeń ze Stalinem, ten akurat pomysł ostatecznie odrzucił. Podobno pod wpływem brytyjskiego premiera Winstona Churchilla.

Logika kremlowskiego teatru

O Roosevelcie mówiono, że nie pojmuje natury ZSRS jako państwa policyjnego. Jak widać Truman też miał z tym kłopoty.

zobacz więcej
Administracja Harry’ego Trumana odrzuciła go raz jeszcze na sławnej naradzie we wrześniu 1945, kiedy opowiadał się za nim głównie „pożyteczny idiota”, były wiceprezydent i sekretarz handlu Henry Wallace, ale coś mówił na ten temat nawet konserwatywny sekretarz wojny Henry Stimson, także amerykańscy generałowie rozumujący wciąż kategoriami sojuszu z czasów wojny. Akurat głos naukowców nie był tu decydujący.

Wyobraźmy sobie jednak, co by się stało, gdyby podobne mrzonki zostały przez Amerykanów podjęte. Jak by zmieniła się historia? Wyobraźmy sobie w kontekście tego, co wiemy o kompletnie tu nieobecnym komunistycznym, sowieckim reżymie.

Równocześnie Oppenheimer lekceważył podejrzenia wojskowych, że wśród fizyków w Los Alamos może działać sowiecki szpieg. Ta jego naiwność akurat w filmie wychodzi i nie jest broniona. Po latach okazało się, że tych szpiegów na różnych etapach prac nad bronią jądrową było nawet kilku. Czy można się jednak dziwić, że kiedy przyszedł czas rozliczania ugodowców, umownie nazywany epoką mccarthyzmu, chwalony jeszcze niedawno „Oppie” znalazł się w cieniu rozmaitych podejrzeń.

W tym momencie to zwykli Amerykanie brali przez kilka lat odwet na komunizujących i komunistycznych, intelektualnych elitach. Nieraz na oślep i z różnymi przegięciami, ale starcie z komunistyczną Moskwą, choć tylko potencjalne, było naprawdę potencjalnie śmiertelne. Zimna wojna pozostawała wojną. Nolan za autorami książki pokazuje, że powojenni oskarżyciele fizyka dziwili się, że akceptował niszczycielską bombę podczas wojny, ale nie budowanie nowych broni przeciw Sowietom. Uznawali to za dowód jego nadal prokomunistycznych sympatii.

Zarazem w filmie wszystko jest bardziej skomplikowane. „Oppie” odczuwa jednak wątpliwości i wyrzuty sumienia po masowej zagładzie w Hiroszimie i Nagasaki. To pod ich wpływem przestrzega przed dalszym wyścigiem zbrojeń.

Czy bomba była zbrodnią?

Pokazane jest to w sposób cokolwiek karykaturalny. Owszem padają argumenty strony polityczno-rządowej – że ta bomba jest alternatywnym rozwiązaniem wobec równie niszczących ataków konwencjonalnych na japońskie miasta. I że przestraszenie władz w Tokio zapobiegło konieczności zdobywania wysp japońskich przy dziesiątkach tysięcy zabitych „amerykańskich chłopców”. Sam Oppenheimer jest w tej kwestii niekonsekwentny. Ale czy to wystarczy? Do czego mamy być przekonani?

W ostateczności Harry Truman zagrany przez Gary’ego Oldmana jest w swoim prostackim braku skrupułów czystą karykaturą. Owszem, prawdziwy Truman był narwany i prostoduszny, także kiedy nazywał Oppnheimera „beksą”, co pada w filmie. Ale w dzisiejszych czasach, kiedy lewica uznaje zbombardowanie Hiroszimy za zbrodnię, zasługiwałby na bardziej zniuansowane potraktowanie. Ten skądinąd liberalny i wrażliwy społecznie demokrata, był postacią większego formatu niż figura wykreowana przez Oldmana.

Owszem, z kolei rozterki uczonego są moralnie zrozumiałe. Cały ten koszmar wraz z chorobami popromiennymi Japończyków musiał go ścigać. Tyle że chwilami doznawałem jednak wrażenia, przy wszystkich meandrach fabuły, że oglądam kopię wcześniejszych pacyfistycznych manifestów.

Oppenheimer zasiewał wątpliwości wobec budowania bomby wodorowej, przerażony rozmiarami wyścigu. – Nie ma bomb lepszych i gorszych – odpowiadał mu inny fizyk, pokazany zresztą w filmie jako zmienny dziwak, Edward Teller. Truman uważał podobnie jak Teller. Opinia publiczna stanęła po stronie tej decyzji, zwłaszcza od momentu, gdy w roku 1949 okazało się, że Sowieci dokonali własnych prób z bronią jądrową.

Skorpiony w butelce

Gehenna Oppenheimera to tak naprawdę czasy kolejnego prezydenta, republikanina i czołowego generała z czasów II wojny światowej, Dwighta Eisenhowera. Ten wojskowy doszedł do władzy pod hasłem jeszcze większej twardości wobec ZSRS. Ale zarazem właśnie jako człowiek doświadczony wojną miał złudzenia, że zbrojenia da się zahamować.
Oppenheimer i jego adwersarz Lewis Strauss (Robert Downey Jr.). Fot.  Image Capital Pictures / Film Stills / Forum
To pod niego „Oppie” napisał w „Foreign Affairs”, w lutym 1953, a więc na samym początku kadencji, artykuł zalecający zatrzymanie licytacji na broń jądrową. W tekście tym porównał USA i ZSRS do dwóch skorpionów zamkniętych w butelce. Każdy może zabić drugiego, ale za cenę własnego życia.

Eisenhower początkowo zdawał się przyznawać mu rację. Oppenheimer był wtedy przewodniczącym Komitetu Doradczego przy Komisji Energii Atomowej. Ale przyszło przeciwdziałanie. Kongresmen David Borden przesłał FBI dossier „Oppiego” wraz z opinią, że to on może być sowieckim szpiegiem i autorem atomowych przecieków. To właśnie stało się powodem dochodzenia przed specjalną radą wyłonioną z Komisji Energii Atomowej. Eisenhower zabiegał o taką formułę, nie chcąc, aby sprawą zajęła się sławna senacka komisja Josepha McCarthyego, która poza wszystkimi racjami czy brakiem racji nie szanowała tajemnic i często robiła swojej administracji (McCarthy to republikanin) kłopoty.

Prawda, oskarżenia Bordena były niesprawiedliwe, a postępowanie rady – inkwizycyjne, oparte po części o utajnione dokumenty. Oppenheimer miał ograniczoną możliwość obrony. Choć Nolan przypisuje mu częściowo niekonsekwencję, częściowo naiwność, próbuje w tych długich sekwencjach męczących przesłuchań budzić do niego sympatię.

Rację miał Strauss

Powiem raz jeszcze: tamten czas miał swoje patologie, komisja McCarthy’ego biła na oślep i nie zawsze sprawiedliwie. Możliwie, że ta rada również. Ale prawda jest taka, że to Oppenheimer nie miał racji. W tym sensie odsunięcie go od narodowego bezpieczeństwa było niezłym pomysłem. To jak najbardziej forsowny wyścig zbrojeń i wynikła z niego technologiczna przewaga Ameryki, uratował świat przed dominacją Sowietów. A tego się z filmu nie dowiemy.

Podobnie nie dowiemy się, że „Oppiemu” groziło tylko odebranie dostępu do tajnych danych, więc utrata posady w Komisji Energii Atomowej, za to gdyby podobnej rangi i funkcji sowiecki funkcjonariusz państwowy zaczął się dzielić ze Stalinem swoimi wątpliwościami co do sensu wyścigu zbrojeń, ukarano by go śmiercią. W czasach zastępców Stalina – zapewne śmiercią cywilną.

Jako antagonista Oppnheimera, zrazu ukryty potem jawny, pokazany jest admirał Lewis Strauss. Postać niesłychanie ciekawa, także Żyd, syn sprzedawcy butów, który do wszystkiego doszedł własną pracą. Samouk dysponujący perfekcyjną wiedzą, stał się bogaczem, a potem funkcjonariuszem państwowym. Za Trumana ten republikanin był członkiem Komisji Energii Atomowej. Za Eisenhowera – jej przewodniczącym.

„Rząd rosyjski, rząd ateistów nie będzie miał żadnych oporów moralnych, żeby rozwijać nowe rodzaje broni” – ostrzegał Strauss, optując za „bombą super” (czyli wodorową). Tu pokazano go jako człowieka obrażonego na rywala o rzekome podkopywanie jego autorytetu wśród uczonych. W odwecie miał zainicjować intrygę wymierzoną w Oppenheimera.

Możliwe, że te motywy wchodziły w grę, a metody Straussa były być może godne pożałowania. Ale było to zarazem poważne starcie racji, którego nie da się sprowadzić do tuzinkowych rozgrywek czysto personalnych. I teraz narażę się płaczliwym pacyfistom: to Strauss miał rację. W każdym razie miał jej więcej niż doktor fizyki, pognębiony przez niego w finale, choć wpływający swoją historią także na zablokowaniu kariery samego Straussa.

Nie jest moim celem zniechęcanie kogokolwiek do efektownego, strasznie długiego, ale kipiącego emocjami filmu Nolana. Ale tak się składa, że my znamy finały tej historii i innych podobnych. O ile wojownicy mccarthyzmu popełnili niejedną niegodziwość, podyktowaną partyjną lub środowiskową nienawiścią, o tyle wiemy, że dzieje zimnowojennej Ameryki przemawiają za zaletami ryzyka w relacjach z Sowietami. Ryzyka, które wtedy mogło się wydawać groźne lub moralnie naganne.

Nie występuję tu w obronie jednej partii, w różnych tego typu kwestiach panował w USA względny konsensus – bronię przecież demokraty Trumana na równi z republikaninem Straussem. Wygląda na to, że Hollywood nawet w swoich bardziej oryginalnych produkcjach nie jest w stanie uwolnić się od pewnych schematów. Nie tylko Hollywood zresztą. Film jest amerykańsko-brytyjski, Brytyjczykiem jest sam Nolan. Dotyczy to tak naprawdę elit całego Zachodu.

– Piotr Zaremba

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

SDP 2023
Zdjęcie główne: Christopher Nolan i Cillian Murphy na planie filmu „Oppenheimer”. Fot. Image Capital Pictures / Film Stills / Forum
Zobacz więcej
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Flippery historii. Co mogło pójść… inaczej
A gdyby szturm Renu się nie powiódł i USA zrzuciły bomby atomowe na Niemcy?
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Strach czeka, uśpiony w głębi oceanu… Filmowy ranking Adamskiego
2023 rok: Scorsese wraca do wielkości „Taksówkarza”, McDonagh ma film jakby o nas, Polakach…
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
„Najważniejsze recitale dałem w powstańczej Warszawie”
Śpiewał przy akompaniamencie bomb i nie zamieniłby tego na prestiżowe sceny świata.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Najlepsze spektakle, ulubieni aktorzy 2023 roku
Ranking teatralny Piotra Zaremby.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Anioł z Karabachu. Wojciech Chmielewski na Boże Narodzenie
Złote i srebrne łańcuchy, wiszące kule, w których można się przejrzeć jak w lustrze.