Rozmowy

Wiecie co to są meszty? Nie? W takim razie witam w Galicji!

Musimy zrozumieć, że to, co dla Polaków jest największą traumą, czyli rozbiory i upadek Rzeczypospolitej Obojga Narodów, to dla Rusinów, jak wtedy nazywano Ukraińców, często było w jakimś stopniu nadzieją. Tylko już w czasie Wiosny Ludów oni się trochę pogubili – mówi prof. Ihor Lylo, lwowianin, historyk, znawca kuchni galicyjskiej, przewodnik po Ukrainie.

TYGODNIK TVP: Jak to jest, że lwowiaków zawsze musi rzucać w różne strony świata?

IHOR LYLO:
Takie czasy! W wyniku wojny zamiast prowadzić zajęcia na Uniwersytecie Lwowskim i oprowadzać turystów, co robiłem przez lata, jestem wizytującym profesorem na Uniwersytecie Kalifornii w San Diego. Oczywiście trudno narzekać, ale ja bardzo żałuję szczególnie tego drugiego. Przez 20 lat byłem przewodnikiem po mieście, widziałem, jak zyskiwało zainteresowanie turystów, miałem okazję poznać mnóstwo wspaniałych ludzi z różnych części świata. Tymczasem wszystko z dnia na dzień się skończyło. Ale mam nadzieję, że już niedługo wróci.

Lwowiak rdzenny czy napływowy?

Dobre pytanie, bo moja rodzina pochodzi z Ukrainy Zachodniej, praktycznie przy samej dzisiejszej granicy z Polską. Można więc przyjąć, że jesteśmy spod Lwowa. Zresztą cała moja rodzina, której genealogię znam aż od XVIII wieku i wiem, że mieszkała na tych terenach od tamtego czasu, to jest dość ciekawa historia. Tata urodził się jeszcze jako obywatel II Rzeczypospolitej 15 czerwca 1939 roku, ale mama – pochodząca z tej samej wioski – przyszła na świat 1 listopada 1939 roku już jako obywatelka… ZSRR. Obok mieszkali ludzie, którzy już nigdy do swoich wiosek nie wrócili. To jest doświadczenie setek tysięcy, może i milionów ludzi z Galicji, których ustalenia z Jałty podzieliły granicą na dwie strony. Ale kulturę tego miejsca Europy – pomimo tej sztucznie granicy wytyczonej przez Stalina – łączył jednak koloryt i był to fenomen multikulturalny, multietniczny i co ciekawe także multikulinarny.

Andruty z kajmakiem zamiast mazurka. Pisanki do podziwiania, kraszanki do jedzenia. Kuchnia galicyjska łączy Ukraińców i Polaków

Lokalna sól, miód, różane konfitury... Główna różnica: Polacy hołubią smaki kwaśne, Ukraińcy zaś słodkie.

zobacz więcej
No właśnie, bo jako historyk ma pan dość smakowite zainteresowania badawcze.

Od lat zajmuję się kuchnią galicyjską i kulturą pogranicza polsko-ukraińskiego. Napisałem na jego temat kilka książek, ale w najbliższym czasie w Polsce ukazuje się „Kuchnia Lwowska” mojej koleżanki ze Lwowa Marianny Dushar. Ja tam zająłem się właśnie zapleczem historycznym, a sama książka opowiada o lwowskich potrawach w zupełnie nowy sposób, nie tylko przez pryzmat wspomnień i nostalgii ludzi z Kresów, ale solidnie opisuje fenomen kuchni lwowskiej. Ponadto, co najciekawsze, podejmujemy się prognozy, w jakim kierunku ta kuchnia się obecnie rozwija.

Tak się rozwija, że zmieniona została nazwa podstawowego dania…

Ruskie pierogi?

No tak, u nas już się właściwie takich nie kupi. Polacy sami zaczęli zmieniać nazwy na etykietkach.

Ja się temu stanowczo sprzeciwiam! I chciałem oznajmić, że pierogi ruskie mają się dobrze, co więcej, kiedyś zostaną wpisane na listę dziedzictwa niematerialnego UNESCO właśnie pod tą nazwą. Doceniam bardzo to, że Polacy tę decyzję delikatnie przemilczeli, ponieważ trzeba powiedzieć szczerze, że ta potrawa to w znacznym stopniu wspólna spuścizna obydwu narodów, z których jeden najechał drugi. Ale jednak słowo „ruski” nie oznacza „radziecki” czy „rosyjski”.

Zapewne, lecz nie jestem w stanie wygumkować tego połączenia z podświadomości. „Ruski” kojarzy mi się z jednym i nie jest to bynajmniej określenie pozytywne.

No właśnie, a termin wywodzi się nie od Ruskich, jak nazywano w Polsce mieszkańców Związku Radzieckiego, a od samej Rusi Kijowskiej. A Ruś Kijowska to jest przecież stara nazwa obecnego państwa ukraińskiego. Państwo Moskiewskie powstało dopiero w XVI wieku i zagarnęło sobie nazwę Imperium Rosyjskiego po roku 1721. Gdyby nie to, to terminy „Ruś”, „ruski”, „rusiński” nie miałyby takich konotacji, jak nazywanie pewnych rzeczy ruskimi w czasach komunizmu. Jeżeli popatrzymy na to z perspektywy takich nudnych facetów jak ja, z perspektywy akademickiej katedry, to ja bym tą nazwę zostawił w spokoju. Z drugiej strony nie ma co kruszyć kopii, jak ktoś bardzo chce, to niech nazywa te pierogi „ukraińskimi”, choć uczciwie byłoby „pierogi ruskie ukraińskie”.

Te właśnie pierogi były wyznacznikiem kuchni lwowskiej?

Taką rolę bardziej może odgrywać kiszka lwowska, ale także flaczki zupełnie różniące się od tych mazowieckich. Bo jest ciekawy aspekt kuchni lwowskiej: ona była bliżej regionu Morza Czarnego i Śródziemnego niż zimnego Bałtyku. Mieszkało tu wielu Ormian, Greków i Żydów, co miało ogromny wpływ na przyprawy i smak potraw lwowskich. Lwów kulinarnie jest wysoce unikatowym miastem. Nawet w języku polskim są piosenki o naszym regionalnym jedzeniu: „Chlib kulikowski” Mariana Hemara, piękna piosenka, „Ballada o Pannie Franciszce” i kiszce lwowskiej i parę innych podobnych rzeczy. Przed wojną śpiewało się nawet o lwowskiej kawie. Co tu dużo mówić, przecież wódka Baczewskich to produkt Made in Lwów!
Ale nie dajmy się zmylić i nie róbmy kryptoreklamy, bo dziś to wyrób austriacki. Skoro zaś weszliśmy na tak wysokoprocentowe tematy, to legendarna wódka ze Lwowa była żytnia czy ziemniaczana?

Wódka w zaborze austriackim i na ziemiach Galicji zasługuje wręcz na osobne opracowanie. Zacznijmy od tego, że w pewnym momencie wieku XIX stała się koszmarem, głównie ze względu na propinację, czyli wymuszanie na wieśniakach zakupu wódki pędzonej w dobrach arystokracji. Propinacja to taki termin encyklopedyczny, ale ja wolałbym nazywać to po prostu rozpijaniem ludzi. Dopiero po likwidacji propinacji nastąpiły próby łagodzenia jej szkodliwych skutków społecznych.

Później rozpoczęła się troszkę bardziej chlubna historia wódki w Galicji. Ziemniaki pojawiły się tu relatywnie późno i nie były zbyt popularne, wręcz administracyjnie wprowadzane przez władze z Wiednia. Zatem wódka była zbożowa. Przewagą Baczewskich było stosowanie najnowszych zdobyczy techniki w pędzeniu alkoholu, bo Józef Adam Baczewski to nie był jakiś bimbrownik, ale absolwent renomowanych uczelni europejskich, specjalista w dziedzinie chemii i inżynierii.

Tylko, że Galicja i alkohol to jeszcze inna historia. Tu bardzo popularne są nalewki. Chyba cały fenomen nalewek i ich popularność także w Polsce ma swoje źródło w tym regionie. Zresztą wystarczy spojrzeć na konsumpcję cukru w południowo-wschodniej Polsce. Ludzie nie kupują go wyłącznie do słodzenia herbaty, popularne jest wytwarzanie własnych nalewek owocowych, po obu stronach granicy odbywają się konkursy. Nalewki, jako własna produkcja alkoholu, były sposobem wyrażenia sprzeciwu wobec monopolu państwa.

Czy istnieje jakieś inne, wspólne dziedzictwo regionu?

Dla mnie Lwów i Kraków były już w ostatnich latach bardzo podobnymi do siebie miastami. Może nawet bardziej niż Kraków i inne miasta Polski. Zresztą jest na to ciekawy przykład. Wie pan co to są meszty?

Pierwszy raz słyszę takie słowo.

W takim razie witam w Galicji! Słowo jest znane i niekiedy używane do dziś i w Krakowie, i we Lwowie, a oznacza półbuty. To określenie jest zupełnie niezrozumiałe tak samo w Warszawie, jak i w Kijowie. Takich galicyzmów, które są zazwyczaj mieszanką niemieckiego, jidysz i jeszcze Bóg wie czego, powstało bardzo dużo. Do tego istnieje jeszcze gwara lwowska. Kiedy wspominałem o piosenkach o kuchni lwowskiej, to polecam posłuchać również Szczepka i Tońcia, którzy śpiewają, że „kiedy zarobimy dwieście złotych, to zrobimy wielki bal” i wymieniają, że kupią „mniód” i „kulikowski chlib”. To nie jest język, to jest subkultura i taki ciekawy smaczek, który identyfikuje tych ludzi z Galicji. Co więcej, jako człowiek głęboko związany z Polską, nie raz obserwowałem różnicę nawet w pewnej mentalności mieszkańców byłej Galicji i powiedzmy mieszkańców Wielkopolski, albo nawet Śląska, który rzekomo czerpał też w znacznym stopniu z terenów wschodnich.

Witajcie w Cafe Habsburg!

Wielonarodowe Królestwo Galicji i Lodomerii obchodzi 250. urodziny.

zobacz więcej
Czy na Ukrainie, już w najnowszych dziejach, było widać różnice będące spadkiem podziału na tereny zaborów? W Polsce przy okazji wyborów od razu przywołuje się mapkę zaborów i nakłada na poparcie dla partii liberalnych vs konserwatywnych.

Oczywiście, że to jest bardzo widoczne na Ukrainie. Na przykład na Wołyniu, który dziś ze względu na tragiczną historię traktowany jest jako jeden region, a był podzielony na część austriacką i carską, było widać różnicę nawet w wyglądzie wsi. Tam do dziś, gdy rozmawia się ze starszymi ludźmi występuje różnica w światopoglądzie. Według mnie różnica między mieszkańcami zachodu Ukrainy a Ukrainy Centralnej była zauważalna. A do tego mamy jeszcze Ukrainę wschodnią, południową i Krym. To są jeszcze zupełnie inne tematy.

Zasadniczo ludzie, którzy tylko przez dwa pokolenia żyli pod radziecką okupacją, aż tak nią nie przesiąknęli. Co innego pokolenia, które władze sowiecką znały od początku i miały te najbardziej tragiczne doświadczenia lat 30. XX wieku. Myślę, że gdyby władza sowiecka przetrwała na zachodzie Ukrainy jeszcze około 25 lat, to z mentalnością tych ludzi też byłoby trudniej. Ale różnice między Ukraińcami to nie wszystko. Nasz kraj nie był monoetniczny, tak jak teraz Polska. W Ukrainie mieszkało bardzo dużo mniejszości narodowych: samych Polaków pół miliona, 100 tysięcy Greków, około 300 tysięcy krymskich Tatarów, którzy są muzułmanami, niemal 70 tysięcy Węgrów. A do tego jeszcze potężna liczba Rosjan, którzy przez pokolenia byli tu celowo sprowadzani – tak samo, jak byli sprowadzani do państw nadbałtyckich, na Litwę, Estonię czy Łotwę. Ktoś może powiedzieć, że dziś Rosjanie opowiedzieli się po stronie agresora i może tak było na Krymie czy w Donbasie. Tylko, że znaczna część Rosjan walczy dziś po stronie Ukrainy. Te wszystkie mniejszości zjednoczyły się w obliczu zagrożenia, co na świecie – ale także i w Polsce – nie zawsze zostało zauważone. Sądzę, że ta wojna to początek nowoczesnej tożsamości narodu ukraińskiego.

A wracając do podziałów w Polsce na wschód i zachód, to uważam, że jest sztucznie kreowany przez media. Polaków – z tego czy innego regionu kraju – nadal wiele łączy.

Mieliśmy nie rozmawiać o XX wieku, ale wspomniał pan te bolesne aspekty i Wołyń. Jako historyk jak pan odbiera te tak nagłaśniane, bardzo trudne nasze relacje w XX wieku?

Ukrainę i Polskę łączy wiele wspólnych tragedii i wspólnych dobrych wspomnień. Jestem przekonany, że byli ludzie, którzy w czasach wojny pokazywali się z różnych stron – ktoś ratował, ktoś zabijał. Ludzie często mówią: „Jak to, sąsiad był dobrym człowiekiem, a nagle zmienił się w bestię, nie spodziewaliśmy się tego”. Często ten człowiek sam nie spodziewał się, w jaki sposób zareaguje na takie czy inne wydarzenia. W żaden sposób to nie usprawiedliwia tego, co się stało, ale w każdym przypadku sytuacja w tym czasie była wyjątkowo skomplikowana. Choćby dlatego, że było wiele mieszanych rodzin. I były nawet zasady pewnego rodzaju dziedziczenia tożsamości. Jeżeli w tej rodzinie byli urodzeni chłopcy, to zazwyczaj przyjmowali religię i przynależność ojca, z kolei córki – po matce. Zdarzało się, że rodziny chodziły i do kościoła rzymskokatolickiego, i do cerkwi greckokatolickiej lub prawosławnej. Takich przypadków było bardzo dużo, co nie jest niczym zaskakującym, bo w Europie jest mnóstwo pogranicznych miejsc, gdzie tego typu relacje społeczne są trudne do podzielenia, a niekiedy i do pogodzenia. Bardzo dużo zależało też od pozycji elit miejscowych, a mianowicie duchownych. To oni często łagodzili albo nie łagodzili stosunków międzyludzkich.
Uczestnicy kongresu pisarzy ukraińskich, Lwów 1898. Od lewej: (dół) Mychajło Pawłyk, Jewhenija Jaroszyńska, Natalija Kobryńska, Olha Kobyliańska, Sylwester Łepkyj, Andrij Czajkowski, Kost Pankiwski; (2. rząd) Iwan Kopacz, Volodymyr Hnatiuk, Osyp Makovej, Mychaiło Hruszewski, Ivan Franko, Oleksandr Kolessa, Bohdan Łepkij; (góra) Ivan Petruszewycz, Filaret Kolessa, Osyp Kyszkałewycz, Iwan Trusz, Denys Łukianovycz, Mykoła Iwasiuk. Fot. z kolekcji prof. F. Pohrebennika, Domena publiczna, Wikimedia
Chciałem zapytać też o czas, w którym rodziła się tożsamość narodowa. Czy w XIX wieku ludzi we Lwowie bardziej spajała klasa albo status społeczny niż narodowość?

W dyskusji o historii zbyt często patrzymy przez pryzmat szlachty czy arystokracji, która była przecież nieliczna. Spójrzmy na mieszczan we Lwowie. Mieszkała tu w XIX wieku duża liczba Włochów, Czechów, Niemców i Austriaków. W C.K Monarchii sławna była rodzina cukierników lwowskich, którzy rozsławili miasto będąc Włochami z terenów Szwajcarii. Lwowiak nazwiskiem Andriolli nie był z pochodzenia Polakiem czy Ukraińcem, ale mieszkając we Lwowie dostosowywał się do barwnej rzeczywistości, w której się znajdował.

Pamiętajmy też, że Lwów to była taka wyspa, na której w większości mówiło się po polsku, ale wychodząc poza granice tego miasta, trafialiśmy do zupełnie innego świata. Ukraińcy dominowali na terenie Galicji Wschodniej i stanowili większość. Tożsamość mogła być bardzo merkantylna, zależała od tego, jakim fachem dany człowiek się trudnił. W dokumentach, w komunikacji międzyludzkiej w większości stosowano język polski. Oznacza to, że ci ludzie albo tak się identyfikowali, albo wyznaczyli język polski jako ten najbardziej wygodny do komunikacji. Kiedy czytamy dokumenty albo reklamy z drugiej połowy XIX wieku, to duża ich część była trójjęzyczna. Szyld napisany był po niemiecku, polsku i ukraińsku. To też jest skutek Wiosny Ludów 1848 roku. Wtedy powstały też organizacje ukraińskie, Główna Rada Ruska i inne. To było dużym zaskoczeniem dla polskich środowisk we Lwowie. Panowało tam przekonanie, że Ukraińcy to taki lokalny lud, gdzieś na marginesie, a tymczasem ten żywioł w szybkim tempie zaczął się rozwijać i budował własną tożsamość. Wśród Ukraińców w XIX wieku istniała potrzeba samoidentyfikacji, a język i religia były jej bardzo ważnymi elementami.

Jak reagowali we Lwowie na fakt, że znajdują się pod zaborem?

Musimy zrozumieć, że to, co dla Polaków jest największą traumą, czyli rozbiory i upadek Rzeczypospolitej Obojga Narodów, to dla Rusinów, jak wtedy nazywano Ukraińców, często było w jakimś stopniu nadzieją. Tylko już w czasie Wiosny Ludów oni się trochę pogubili. Najlepiej obrazuje to bardzo znany na Ukrainie, ale skądinąd zupełnie nieznany w Polsce utwór Iwana Franki „Bohater mimo woli”. Opowiada historię urzędnika austriackiego o pochodzeniu ukraińskim, który sprawuje funkcję właśnie we Lwowie w roku 1848. Obserwuje walkę o niepodległość, ale formalnie jest urzędnikiem austriackim i nie może się zdecydować, po której stanąć stronie. W bardzo dobry sposób ilustruje to, jak wiele innych sytuacji, emocji rozwijało się na tym terenie.

Przyznam, że dla mnie uwielbienie, jakim w Krakowie darzy się miłościwie panującego Franciszka Józefa to kompletna aberracja, wręcz jakieś zboczenie… Jak we Lwowie wspomina się te czasy?

Tak samo, a może i nawet z większą miłością. Przyłączenie Galicji i Lodomerii do Imperium Austro-Węgierskiego było ogromną szansą na ekonomiczny rozwój Lwowa. Bo to Lwów, a nie Kraków został stolicą Galicji. I to miasto z tego w niesamowity sposób skorzystało, ściągając między innymi różnych ludzi, którzy w nie inwestowali. To miasto, które w swojej większości mówiło po polsku, a dopiero w drugim stopniu po niemiecku, czuło się w jakimś stopniu jednym z centrów Imperium Austro-Węgierskiego. Proszę nie zapominać, że Lwów to było czwarte miasto tego imperium – po Wiedniu, Budapeszcie, Pradze, na czwartym miejscu był Lwów. To był niesamowity awans dla tego miasta i dla bardzo wielu ludzi. Dlatego jest to dosyć kontrowersyjny temat.
Karta pamiątkowa z podróży cesarza Franciszka Józefa po Galicji. Bal we Lwowie, 1880 rok – rysunek Juliusza Kossaka. Fot. http://www.polona.pl, Domena publiczna, Wikimedia
Sentyment za czasem zniewolenia pod berłem imperium Habsburgów, które rozpadło się jak domek z kart?

Wśród polskich, jak i ukraińskich historyków panuje absolutna zgoda, że zabór austriacki był najbardziej liberalny. Bez znaczenia, czy dany historyk pochodzi z Mazowsza, ze Śląska czy jeszcze innego miejsca. Ten zabór dawał naprawdę ogromną szansę wielu osobom w Galicji, na rozwój gospodarczy i nie tylko. Druga sprawa, że we Lwowie mit Franciszka Józefa jest jeszcze większy niż ten w Krakowie, bo mimo wszystko dla Polaków to jest zabór. Dla Ukraińców to był taki dobry cesarz. Powstawały wręcz bajki narodowe, które nadal są wydawane, o jakimś mitycznym, wspaniałym, dobrym cesarzu obdarowującym ludzi. Pomnik Franciszka Józefa stanął nawet w Czerniowcach na Bukowinie.

Właśnie staram się rozgryźć ten mit C.K Monarchii…

To jest mit neutralny. Austro-Węgry to przecież takie sympatyczne retro-imperium, które już nie istnieje, dlatego nam nie zagraża. Można odczuwać do niego sentyment, bo to nie żadna zdrada, nie jesteśmy mu nic winni, a i ono nie rości sobie do nas pretensji. Inna sprawa, że jak nie wspominać dobrze tych czasów, skoro był to okres świetności Lwowa. Do dzisiaj, co bardzo ciekawe, w ogłoszeniach dotyczących nieruchomości we Lwowie ludzie piszą: „Sprzedam mieszkanie w budynku austriackim”, albo „wynajmę mieszkanie w budynku polskim”. I nie chodzi tu o przynależność właścicieli, tylko o okres historyczny. Bardzo zabawne są też sytuacje, gdy ktoś dokonał rozbiórki jakiejś stodoły albo rudery i sprzedaje cegły. Tam też piszą, że „cegła austriacka”, co magicznie sprawia, że taki towar nabiera dwa lub trzy razy wyższej ceny niż nowa cegła ze składu budowlanego.

ODWIEDŹ I POLUB NAS
Jest jeszcze inna sprawa, o której nie wiedzą ci wspominający z rozrzewnieniem C.K. Monarchię. Urzędników wysyłano tam z Wiednia jak na zesłanie, nie było gorszego za przeproszeniem „zadupia”. Nikt z Wiednia do tego Lemberg nie chciał jechać. Nie było tam żadnych atrakcji, nie było teatru, uniwersytetu, dobrej rozrywki, to była uboga prowincja, ale jechano tam, ponieważ w tym miejscu niesamowicie szybko można było zrobić karierę. Nie miało znaczenia, czy byłeś Niemcem, Polakiem czy Ukraińcem – jeżeli pokazywałeś lojalność, awansowałeś bardzo szybko. Te wspomnienia w rodzinach, w konkretnych przypadkach, mają silne oddziaływanie na teraźniejszość.

Ostatnio wspominaliśmy w Tygodniku TVP człowieka, który właśnie we Lwowie zyskał rozgłos na cały świat. Wielu nie ma świadomości tego, iż to tu zaczął się ów wielki przemysł naftowy, ale także tego, że to właśnie Ignacemu Łukasiewiczowi Lwów zawdzięcza swój boom w XIX wieku.

To prawda. Odkrycie złóż ropy naftowej, gazu, ozokerytu – bo tych chemicznych elementów odkryto tam wiele – sprawiło, że na terenach Galicji powstała taka wschodnioeuropejska Kalifornia, miejsce, gdzie wszyscy jechali, gdzie łatwo było o sukces. Do Lwowa napłynęło ogromnie dużo inwestycji i pieniędzy. Świadczy o tym liczba banków i hoteli powstałych raptem przez pierwszą dekadę funkcjonowania szybów Łukasiewicza i innych. Co ciekawe, pamięć akurat o nim przetrwała, bo opowieść o lampie naftowej Łukasiewicza była chroniona nawet w czasach sowieckich. Przy rynku we Lwowie jest stara apteka, która nazywała się kiedyś „Pod czarnym orłem” i przy niej jeszcze w latach 80. zeszłego wieku wystawiono makietę informującą, że tu powstała ta pierwsza lampa – oczywiście bez podania narodowości jej wynalazcy. A już po odzyskaniu przez Ukrainę niepodległości mit Łukasiewicza, mit lampy naftowej, wszystkiego co było związane z technicznym progresem na tym terenie, bardzo szybko się rozwinął i procentuje do teraz. Mamy we Lwowie przy ulicy Ormiańskiej atrakcję dla turystów w postaci pomnika z brązu dwóch mężczyzn, wynalazców lampy naftowej: Ignacego Łukasiewicza i jego współpracownika m.in. w wynalezieniu destylatu naftowego Jana Zeha, który w Polsce jest trochę zapomniany.

Gdy ma się ropę, można wszystko

Łukasiewicz, Diesel, Arabowie i Putin.

zobacz więcej
A jak wygląda ta słynna apteka, w której po raz pierwszy wydestylowana została nafta i benzyna?

Słynna apteka „Pod złotą gwiazdą” już nie jest apteką, a kawiarnią. Jednak nowi właściciele uszanowali to wspaniałe dziedzictwo i umieścili tam wystrój apteki z XIX wieku, różne szufladki, akcesoria, które sprawiają, że czujemy się jak przeniesieni do innej epoki. Każdy, kto przyjeżdża do Lwowa, może ją odwiedzić. Znajduje się na początku ulicy Kopernika, tam gdzie kiedyś był słynny pasaż Mikolascha – niestety akurat to wyjątkowe miejsce zostało doszczętnie zbombardowane w czasie II wojny światowej.

Co z dzisiejszymi bombardowaniami?

Już teraz można formalnie przyjeżdżać z Polski do Lwowa. Choć zabrzmi to dziwnie, to obecnie szansa na bycie trafionym przez rosyjską rakietę we Lwowie jest mniejsza niż na potrącenie przez samochód w Polsce. Oczywiście turystyka się nie rozwija z wiadomych powodów, które będą trwały aż do zakończenia wojny. Przewiduję, że po niej zainteresowanie Ukrainą eksploduje.

Zawczasu więc może coś pan poleci naszym czytelnikom.

Jeżeli przyjadą do Lwowa obecnie, to mogę im zdradzić swoje preferencje gastronomiczne. Na pewno trzeba spróbować sernika lwowskiego w kawiarni przy ulicy Starożydowskiej, która nazywa się po prostu „Cukiernia”. Trzeba obowiązkowo pójść na gefilte fish, czyli jak wy to w Polsce nazywacie – karpia po żydowsku, do restauracji „Jerozolima”, położonej co prawda daleko od starówki Lwowa, na ulicy Mecznikowa, ale jest naprawdę świetnym miejscem z kuchnią żydowską, której na takim poziomie nie spróbuje się w Polsce. Może kogoś tym zadziwię, ale nie wspomnę o wielkich, świetnie prosperujących postsowieckich restauracjach, których we Lwowie jest mnóstwo i cieszą się popularnością. Jeśli ktoś chciałby dowiedzieć się we Lwowie jaki był smak ZSRR i PRL jednocześnie, to polecam pójść do niedużej kawiarni, która robi bułeczki przy ulicy Słowackiego, naprzeciwko głównego gmachu poczty. Bardzo fajne miejsce, tanie i jednocześnie pozwalające poczuć smak bułek jak sprzed 60 lat. Takich, których już prawie nikt nie robi.

– rozmawiał Cezary Korycki

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy


Ihor Lylo – lwowianin, dr. hab. historii, absolwent Uniwersytetu Narodowego im. Iwana Franki we Lwowie. Przewodnik po Ukrainie i Lwowie. Autor książek „Kuchnia Lwowska” i „Szlachetna kuchnia Galicji”.
SDP2023
Tygodnik TVP jest laureatem nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.
Zdjęcie główne: Ulica Karola Ludwika. Żydowskie centrum handlowe ówczesnego Lwowa, z szyldem w jidysz po lewej stronie. Batiar (człowiek ulicy) na pierwszym planie znany jest również z innych lwowskich pocztówek. Fot. Prywatna kolekcja, Domena publiczna, Wikimedia
Zobacz więcej
Rozmowy wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Zarzucał Polakom, że miast dobić wroga, są mu w stanie przebaczyć
On nie ryzykował, tylko kalkulował. Nie kapitulował, choć ponosił klęski.
Rozmowy wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
W większości kultur rok zaczynał się na wiosnę
Tradycji chrześcijańskiej świat zawdzięcza system tygodniowy i dzień święty co siedem dni.
Rozmowy wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Japończycy świętują Wigilię jak walentynki
Znają dobrze i lubią jedną polską kolędę: „Lulajże Jezuniu”.
Rozmowy wydanie 15.12.2023 – 22.12.2023
Beton w kolorze czerwonym
Gomułka cieszył się, gdy gdy ktoś napisał na murze: „PPR - ch..e”. Bo dotąd pisano „PPR - Płatne Pachołki Rosji”.
Rozmowy wydanie 8.12.2023 – 15.12.2023
Człowiek cienia: Wystarcza mi stać pod Mount Everestem i patrzeć
Czy mój krzyk zostanie wysłuchany? – pyta Janusz Kukuła, dyrektor Teatru Polskiego Radia.