Cywilizacja

Jurty między blokami, a obo w stepie

Miejscowi zaprosili ją na pieczonego barana, któremu z brzucha najpierw wyciągnięto gorące kamienie. Podawano je sobie z rąk do rąk. Każdy dostał taki kamień do potrzymania. – Nie można było odmówić, kody postępowania trzeba było chwytać na bieżąco – opowiada Magdalena Wolnik.

Szamani, duchy przodków, władza chanów i tajemnicze umiejętności lamów, mityczne złoto barona von Ungerna i odwieczne jurty, których nie zniszczyła nawet komunistyczna gospodarka. I jeszcze „Wyprawa niesłychana Benedykta i Jana”, czyli kraj, z którego przed wiekami na podbój Europy wyruszały tatarskie hordy.

Teraz do Mongolii – niemal nieoczekiwanie – wyruszył papież Franciszek i oczywiście ciśnie się na usta pytanie, czy tamta niesłychana wyprawa z połowy XIII wieku jest mu choć trochę znana. Bo przecież wysłał ją także papież, Innocenty IV zaniepokojony tym, że siejące postrach i zniszczenie zajadłe tatarskie wojska zapuszczają się aż pod Wiedeń, atakują Chorwację i Dalmację.

W ciągu doby armia mongolska potrafiła przemieścić się na odległość nawet ponad 100 km! Jej złowieszcza sława rosła, chrześcijaństwo może się nie chwiało, ale lekko nie było. Dość wspomnieć bitwę pod Legnicą, o którą każdy z nas był – i nadal jest – maglowany w szkole. Wtedy, w 1241 roku chrześcijańskie rycerstwo, w tym krzyżacy, joannici i templariusze, nie mówiąc o polskich chorągwiach, zostało rozniesione w strzępy. Na polu bitwy zostało siedem tysięcy rycerzy, w tym książę Henryk II Pobożny, nadzieja polskiego, rozbitego na dzielnice, państwa.

Benedykt i Jan u chana

Europa nie wiedziała o Mongołach nic i w dodatku nie umiała się porozumieć w ich sprawie. Nic więc dziwnego, że zniecierpliwiony, kolejny papież podjął w 1245 roku decyzję, że trzeba sprawę zbadać i przynajmniej nawiązać kontakty prowadzące być może do chrystianizacji dzikiego ludu. I postanowił wysłać wyprawę – bardzo przemyślnie skonstruowaną: w czterech zespołach po dwie osoby w każdym i na cztery trasy, z założeniem, że którejś ekipie jednak się uda. Wybrał ludzi nie tylko godnych zaufania, ale i wychowanych w posłuszeństwie – czyli zakonników z najważniejszych w owym czasie zakonów. Dwa zespoły – misje lub poselstwa, jak można przeczytać – składały się z franciszkanów, dwa z dominikanów. I jedni, i drudzy mieli już swoje klasztory w Polsce,  stąd obecność Benedykta Polaka OFM w jednej z ekip.

Benedykt był zakonnikiem w klasztorze we Wrocławiu, skąd na wyprawę – misję do chana zabrał go Jan z Pian del Carpini. „W XIII wieku, gdy każdy drżał z przerażenia na sam dźwięk słowa »Tatarzy« (tak wówczas nazywano Mongołów, a słowo to oznaczało »ludzi z piekła rodem«), znalazło się dwóch śmiałków, którzy wyprawili się poza krańce znanego świata na spotkanie z obcą cywilizacją. Jakże musieli być odważni! Nieustraszeni! Kim byli? Poszukiwaczami przygód? Wojownikami? Zdobywcami? Nie! Jan i Benedykt byli skromnymi franciszkanami” – opowiada na swym portalu Łukasz Wierzbicki, którego tak zafascynowały ich losy, że postanowił je przybliżyć dzieciom, nie tylko polskim, bo książkę przetłumaczono już na kilka języków.

Sednem jest to jednak, że spośród czterech wysłanych zespołów tylko ten jeden dotarł do celu i w lipcu 1246 roku stanął przed obliczem chana. Ponad rok później, w listopadzie 1247 roku, wrócił cały – choć nie wiem, czy zdrowy – do Lyonu, gdzie czekał papież Innocenty IV. Benedykt zaraz siadł do pracy, a jego dzieło „De Itinere Fratrum Minorum ad Tartaros” było pierwszym europejskim opisem mongolskiego imperium. Marco Polo wyruszył w swoją podróż dopiero kilkanaście lat później.
W 1241 roku pod Legnicą europejskie rycerstwo zostało rozniesione w strzępy, co pokazuje miedzioryt Matthäusa Meriana Starszego z 1630 roku zatytułowany „Wielka klęska chrześcijan pobitych przez Tatarów”. Fot. Wikimedia
Czyli mamy własne powiązania z Mongolią. Zresztą tatarskie najazdy też nas wiązały z tym krajem, choć raczej jednostronnie… Ale bez okrutnych żartów, bo stosy ludzkich kości zostawianych na spalonej, europejskiej ziemi przez Tatarów były faktem – i strasznym ostrzeżeniem.

Toteż sukces wyprawy Benedykta i Jana był ogromny, choć chan nie miał zamiaru otwierać się na chrześcijaństwo, odpisał nawet papieżowi w dość ostrym tonie, że to do niego – chana – winien się zwrócić cały świat.

O tej niesłychanej wyprawie na łamach amerykańskiego magazynu „National Cataholic Register” opowiedział Nambaryn Enchabajar, były prezydent Mongolii (w latach 2005-09), a wcześniej premier. To on rok temu był z wizytą w Watykanie i zaprosił papieża do swojego kraju. Teraz podkreślił, że franciszkanie zostawili po sobie zapiski i wynika z nich, iż ówczesna Mongolia odznaczała się tolerancją religijną, gdzie „pokojowo współistniały ze sobą różne wyznania”. To piękna dyplomacja, ale przecież wielki chan Güjük (ok. 1206-48) – trzeci wielki chan mongolski, syn Ugedeja i wnuk Czyngis-chana, jak pięknie wylicza były prezydent – odrzucił propozycję papieża.

Ale – jak pisze Łukasz Wierzbicki – dwaj zakonnicy „przeżyli wspaniałą przygodę, poznali przyjaciół, zobaczyli kawał świata i dokonali czegoś wyjątkowego – nawiązali kontakt z ludźmi innej rasy, mówiącymi innym językiem, wyznającymi inną religię”.

Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów

Co nie znaczy, że ten kontakt pracował i procentował. Mongolia nie miała zamiaru się otwierać, żyła w swoim, może nie hermetycznie, ale jednak zamkniętym świecie, wciśnięta między Rosję a Chiny – i musiała sobie radzić. W takim stanie znalazł ją i opisał – w ni to powieści ni reportażu „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów” – legendarny pisarz i podróżnik Ferdynand Antoni Ossendowski, kiedy przez Syberię i Mongolię uciekał w stronę Pacyfiku z ogarniętej bolszewicką nawałą Rosji, a powoli także Mongolii. Kluczył i uciekał, samotnie lub w niepewnej kompanii, karmił się upolowanymi zwierzętami, spał w leśnych norach, kupował łaskawość lamów, lecząc ich żony, podpatrywał szamanów, wreszcie zmówił się z białym baronem Romanem von Ungern-Sternbergiem.

„1740 kilometrów przez śnieżne stepy, góry i przez pustynię Gobi przebyliśmy w 48 dni!” – oznajmia w swej sensacyjnej książce (wydanej w ciągu dwu lat – od 1923 roku – w kilkunastu językach), a u nas wciąż mało znanej, bo aż do 1989 roku była ona całkowicie zabroniona. Podobnie jak większość książek Ossendowskiego, głównie z powodu jego biografii „Lenin”, bezwzględnej wobec wodza krwawej zawieruchy nazwanej potem rewolucją. Nie będę streszczać losów Ossendowskiego, przywołam tylko jeden z opisów.

„Na samym początku stromej ścieżki leżała kupa dużych kamieni ze złożonym na nich bezładnym stosem suchych gałęzi. Obo jest lamaickim znakiem świętym, który mnisi lamowie układają w niebezpiecznych miejscach. Obo – to ołtarz na cześć złych demonów, władców tych miejsc niebezpiecznych. Przejeżdżający Mongołowie i Sojoci składają tu swe skromne ofiary błagalne lub dziękczynne, wieszając na gałęziach obo szmaty, kosmyki włosów, wyrwanych z końskiej grzywy lub chatyki, t. j. długie pasma niebieskiej jedwabnej materji, które dają w prezencie osobom duchownym lub starszyźnie. Czasem stawiają miseczki z prosem, z bobem lub solą” – pisze Ossendowski.

Wykopali jego zwłoki. Otworzyli bagnetem usta, a dentysta potwierdził tożsamość

Komunizm w rosyjskich warunkach przepoczwarzył się w zjawisko, które nie miało nic wspólnego z dziedzictwem oświecenia, z zachodnią ideą postępu. Stał się siłą uwsteczniającą Rosję.

zobacz więcej
Był rok 1920 lub już 1921 – nikomu jeszcze się nie śniło, jakich straszliwych zniszczeń dokona w Mongolii bolszewicka rewolucja, a potem sowiecka dominacja. Spustoszy klasztory, lamów i ich uczniów wytnie w pień, skolektywizuje stada, ponumeruje jurty.

Zaskakujący znajomi z Polski

W 1978 roku do Mongolii – wtedy Mongolskiej Republiki Ludowej – korzystając z obowiązujących w moskiewskim obozie umów, jedzie na studencką wyprawę Koło Naukowe Młodych Przyrodników Uniwersytetu Warszawskiego. Studentom marzą się nie tylko badania mongolskich fauny i flory, ale też wspinaczki w górach Ałtaju. Ich opiekunką i zarazem kierowniczką wyprawy jest młoda doktor Anna Kalinowska, później wybitna ekolog i twórczyni Uniwersyteckiego Centrum Badań nad Środowiskiem Przyrodniczym i Zrównoważonym Rozwojem, związana z Solidarnością i konspiracją stanu wojennego. W wydanej kilka miesięcy temu książce „Piękny mafioso z KC i inne opowiadania podróżującej po krajach bloku” z humorem opisuje tamtą wyprawę, o której wtedy opowiadała mi osobiście, choć nie wszystkie niuanse odsłaniała.

Zatem koło naukowe jest już w stepie i prowadzi swoje prace. Opiekun ze strony mongolskiego uniwersytetu, dr Ulik P., okazuje się z pochodzenia Kazachem, niekoniecznie entuzjastycznie nastawionym do socjalistycznej rzeczywistości, choć tego nie demonstruje. Zabiera Polkę w głąb stepu, do starego myśliwego, żeby pokazać jej jego zbiory, może stary coś sprzeda.

„Nie wiem, jak w tym stepie bez żadnych znaków szczególnych Ulik P. znajdował drogę. Bez wahania kierował się prosto do jurty myśliwego, nie klucząc i nie błądząc. Po kilku kwadransach jazdy (konnej – przyp. red.) niespodziewanie skręcił. Dojechaliśmy do małego wypiętrzenia terenu z usypaną na szczycie stertą kamieni. Zsiedliśmy z koni, by dorzucić do tego kopca swoje dwa kamyki, a do zatkniętego w jego wierzchołek kija, na którym powiewały wąskie szmatki, Ulik przywiązał strzępek kolorowej taśmy. Takiej, jakiej używaliśmy w badaniach do oznaczania miejsca prób. Wyjaśnił, że to dla powodzenia naszej misji, bo ta górka zwana obo to magiczne miejsce, taka lamaicka, a może raczej szamańska kapliczka, gdzie na wszelki wypadek dobrze złożyć jakaś ofiarę. Każdy wędrowiec może tu dołożyć coś od siebie – kamyk, butelkę, a najlepiej wąski pasek materiału. Mrugnął porozumiewawczo, że lepiej o tym nikomu nie wspominać, bo władza surowo tępi takie zabobony i religijne ciemnoty. Dzięki temu prawie cały kraj to ateiści. Potem dwa razy obszedł obo”.
        ODWIEDŹ I POLUB NAS     Myśliwy okazał się taką niespodzianką, że młodej badaczce dech zaparło.

„Kiedy Ulik przedstawił mnie jako gościa z dalekiej Polski nie sądziłam, by myśliwy miał choć blade pojęcie, że jest taki kraj, a zwłaszcza gdzie leży. Ku memu zdziwieniu staruszek szybko przypomniał sobie, że dawno temu znał takiego jednego dzielnego człowieka, który był Polakiem. Pamięta – na imię miał Ferdynand. O swojej ojczyźnie często wspominał, bo niedawno wyzwolona od cara to, tak samo jak i wtedy Mongolia, musiała się opierać bolszewickim oddziałom. Dobrze go pamięta, tego Ferdynanda. Pokazywali się tu razem z dowódcą Białych, baronem Ungernem, chyba nawet był jego doradcą. Ferdynand dobrze mówił po mongolsku” – opisuje Anka Kalinowska w swoim tomie.

A trzeba wiedzieć, że autorka wychowała się w Leśnej Podkowie, od dziecka na spacery z ojcem chadzała w stronę Żółwina, gdzie tata pokazywał z daleka dom, w którym mieszkał… Ferdynand A. Ossendowski. I bywała w Milanówku na jego grobie, znała historie jego śmierci na dwa tygodnie przed wejściem Sowietów, którzy od razu przyjechali go aresztować, a na wiadomość, że nie żyje, rozkopali jego grób. I znała z domu jego książki z tą „mongolską” na czele…

„Byłam zupełnie rozkojarzona. Co za zbieg okoliczności! Natomiast stary myśliwy sprawiał wrażenie, jakby nie uznawał czegoś takiego jak zbiegi okoliczności” – pisze autorka.
W dodatku Kalinowska miała za sobą inne spotkanie, zresztą owocne dla koła naukowego, w ambasadzie PRL w Ułan-Bator, do której wraz ze studentami trafiła, kiedy okazało się, że na uniwersytecie nikt na nich nie czeka, nikt o niczym wiem, stróż śpi, akademiki zamknięte. W ambasadzie, do której dotarli po długich poszukiwaniach – a też była o ich przyjeździe uprzedzona – powitał ich człowiek o znajomej poniekąd twarzy, to znaczy znajomej jakby skądinąd, bo nie z osobistej relacji. Dopiero, kiedy się pomylił i powiedział „u nas w Monachium”, studenci złapali: to był „sam” kapitan Andrzej Czechowicz, pogromca Radia Wolna Europa, obwożony niczym małpa w klatce po całym kraju na liczne spotkania i odczyty, podczas gdy zwyczajny człowiek śmiał się w głos z tych niby-rewelacji.

Niechby teraz dowiedział się o starym myśliwym i jego szacunku dla znienawidzonego przez komunę pisarza. Już by go nie wzruszyły gromkie – i w podtekście prześmiewcze – śpiewy studentów: Andrzej Czechowicz Mata Hari emeswu/rozpracował erwue/w kapitalistycznym Monachium/ jego sława wielka jest/ Glory glory Alleluja .

Z kamerą wśród ludzi

Magdy Wolnik nie było jeszcze wtedy na świecie. W Mongolii pojawiła się w roku 2001, jeszcze jako studentka podyplomowych studiów dziennikarskich UW, ale już w poszukiwaniu wyrazistej drogi.

Na zaliczenie zrobiła wywiad z Anną Pietraszek, autorką nie tylko telewizyjnych reportaży, ale też himalaistką i w związku z tym znawczynią azjatyckich klimatów. Po tym wywiadzie zaprosiła Magdę Wolnik, ciekawą adeptkę do ekipy przygotowującej dla TVP 2 film o pomocy, jaką po klęsce suszy organizowała w Mongolii Caritas Polska, koordynując prace Caritas Internationalis. I tam Magda połknęła bakcyla, bo dzisiaj jest znaną – choć nie w Polsce – i uznaną autorką wyjątkowych reportaży filmowych o sytuacji chrześcijan na świecie, także w krajach, które jeszcze nie wyszły z totalitarnej opresji. Jej filmy, a zrobiła ich blisko 80, które przygotowuje na zamówienie Centrali Papieskiego Stowarzyszenia Kirche in Not/Pomoc Kościołowi w Potrzebie są wyświetlane w wielu krajach świata, choć nie u nas.

„Miliony — was. Nas — mrowie…”. Widmo buntu „mięsa armatniego” i zjednoczenia Mongołów krąży nad Rosją?

Co, jeśli idea panmongolizmu zacznie pieścić uszy chińskie, europejskie i amerykańskie?

zobacz więcej
– Ale do Mongolii już więcej nie pojechałam – mówi. – W tę niepojętą przestrzeń mongolskich stepów, gdzie ludzie żyją w tradycyjny sposób, wśród swojego stada i za nim idą.–Oczywiście, że byłam świadoma wielkiej, nieznanej nam kultury i rozległej tradycji, której musimy się uczyć, żeby nie urazić naszych gospodarzy, ale od razu miałam poczucie, że więcej nas łączy niż dzieli – podkreśla.

Wspomina jurtę, której mieszkańcy z wdzięczności za otrzymaną pomoc – a był wtedy straszny pomór bydła z powodu suszy – zaprosili ekipę Caritas i TVP na pieczonego barana, któremu najpierw wyciągnięto z brzucha gorące kamienie i były one podawane z rąk do rąk, każdy dostał taki kamień do potrzymania. – Nie można było odmówić, kody postępowania trzeba było chwytać na bieżąco – opowiada reżyserka. Może obo tam nie było, ale żywa tradycja na pewno.

Na ulicach mieszały się poradzieckie, typowe komunistyczne bloki z jurtami, które miejscowi stawiali między blokami, w których się dusili. A wśród ludzi mieszały się maleńka społeczność katolicka i ogromna, przeogromna Mongolia. – Już wtedy było tam niezwykłe międzynarodowe towarzystwo – opowiada Magda Tygodnikowi TVP. – Ksiądz Filipińczyk akurat został biskupem, było misyjne małżeństwo z Polski, siostra misjonarka ze Zgromadzenia Matki Teresy z Kalkuty, zakonnice z Azji. Powszechność Kościoła na co dzień, bez zadęcia, kolorowa w dosłownym znaczeniu. Nasza polska zakonnica powiedziała mi wtedy, i pamiętam to do dzisiaj, że ich obecność jest całkiem zwyczajna, a najważniejsze jest to, że „ludzie widzą, że należymy do Chrystusa” – mówi reżyserka.

Ale jak widzą? Skąd to wiedzą? – Bo pytają – mówi Magda z doświadczeniem już nie tylko Mongolii, ale kilkudziesięciu krajów, które odwiedziła z kamerą. – Pytają: „dlaczego to robicie? Dlaczego nam pomagacie? Uczycie nasze dzieci czytać i pisać? ”A wtedy misjonarze, świeccy i inni, mówią, dlaczego i z jakiego powodu.

Teraz, przed przyjazdem papieża, katolicki misjonarz o. Ernesto Viscardi ze Zgromadzenia Misjonarzy Matki Bożej Pocieszenia, w Mongolii od 19 lat, mówi w wywiadzie dla KAI: „bycie misjonarzem tutaj oznacza konieczność dużej cierpliwości, słuchania, pokory uczenia się. Praktycznie nie mamy żadnego wpływu na miejscowe społeczeństwo. Nie odgrywamy jakiejś specjalnej roli, ale świadectwo jest bardzo ważne”.

Zwłaszcza, jeśli katolików jest zaledwie 1500, mniej niż w niejednej polskiej parafii. Stary myśliwy z jurty też o tym opowiedział.

– Barbara Sułek-Kowalska

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

SDP 2023
Zdjęcie główne: Mongolska kompania honorowa w strojach z epoki Czyngis-chana wita Władimira Putina, który w 2019 roku przybył do Ułan Bator z wizytą. Fot. Kremlin Pool / Russian Look / Forum
Zobacz więcej
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Legendy o „cichych zabójcach”
Wyróżniający się snajperzy do końca życia są uwielbiani przez rodaków i otrzymują groźby śmierci.
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Pamiętny rok 2023: 1:0 dla dyktatur
Podczas gdy Ameryka i Europa były zajęte swoimi wewnętrznymi sprawami, dyktatury szykowały pole do przyszłych starć.
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Kasta, i wszystko jasne
Indyjczycy nie spoczną, dopóki nie poznają pozycji danej osoby na drabinie społecznej.
Cywilizacja wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Jak Kościół katolicki budował demokrację amerykańską
Tylko uniwersytety i szkoły prowadzone przez Kościół pozostały wierne duchowi i tradycji Ojców Założycieli Stanów Zjednoczonych.
Cywilizacja wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Budynki plomby to plaga polskich miast
Mieszkania w Polsce są jedynymi z najmniejszych w Europie.