Był rok 1920 lub już 1921 – nikomu jeszcze się nie śniło, jakich straszliwych zniszczeń dokona w Mongolii bolszewicka rewolucja, a potem sowiecka dominacja. Spustoszy klasztory, lamów i ich uczniów wytnie w pień, skolektywizuje stada, ponumeruje jurty.
Zaskakujący znajomi z Polski
W 1978 roku do Mongolii – wtedy Mongolskiej Republiki Ludowej – korzystając z obowiązujących w moskiewskim obozie umów, jedzie na studencką wyprawę Koło Naukowe Młodych Przyrodników Uniwersytetu Warszawskiego. Studentom marzą się nie tylko badania mongolskich fauny i flory, ale też wspinaczki w górach Ałtaju. Ich opiekunką i zarazem kierowniczką wyprawy jest młoda doktor Anna Kalinowska, później wybitna ekolog i twórczyni Uniwersyteckiego Centrum Badań nad Środowiskiem Przyrodniczym i Zrównoważonym Rozwojem, związana z Solidarnością i konspiracją stanu wojennego. W wydanej kilka miesięcy temu książce „Piękny mafioso z KC i inne opowiadania podróżującej po krajach bloku” z humorem opisuje tamtą wyprawę, o której wtedy opowiadała mi osobiście, choć nie wszystkie niuanse odsłaniała.
Zatem koło naukowe jest już w stepie i prowadzi swoje prace. Opiekun ze strony mongolskiego uniwersytetu, dr Ulik P., okazuje się z pochodzenia Kazachem, niekoniecznie entuzjastycznie nastawionym do socjalistycznej rzeczywistości, choć tego nie demonstruje. Zabiera Polkę w głąb stepu, do starego myśliwego, żeby pokazać jej jego zbiory, może stary coś sprzeda.
„Nie wiem, jak w tym stepie bez żadnych znaków szczególnych Ulik P. znajdował drogę. Bez wahania kierował się prosto do jurty myśliwego, nie klucząc i nie błądząc. Po kilku kwadransach jazdy (konnej – przyp. red.) niespodziewanie skręcił. Dojechaliśmy do małego wypiętrzenia terenu z usypaną na szczycie stertą kamieni. Zsiedliśmy z koni, by dorzucić do tego kopca swoje dwa kamyki, a do zatkniętego w jego wierzchołek kija, na którym powiewały wąskie szmatki, Ulik przywiązał strzępek kolorowej taśmy. Takiej, jakiej używaliśmy w badaniach do oznaczania miejsca prób. Wyjaśnił, że to dla powodzenia naszej misji, bo ta górka zwana
obo to magiczne miejsce, taka lamaicka, a może raczej szamańska kapliczka, gdzie na wszelki wypadek dobrze złożyć jakaś ofiarę. Każdy wędrowiec może tu dołożyć coś od siebie – kamyk, butelkę, a najlepiej wąski pasek materiału. Mrugnął porozumiewawczo, że lepiej o tym nikomu nie wspominać, bo władza surowo tępi takie zabobony i religijne ciemnoty. Dzięki temu prawie cały kraj to ateiści. Potem dwa razy obszedł
obo”.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Myśliwy okazał się taką niespodzianką, że młodej badaczce dech zaparło.
„Kiedy Ulik przedstawił mnie jako gościa z dalekiej Polski nie sądziłam, by myśliwy miał choć blade pojęcie, że jest taki kraj, a zwłaszcza gdzie leży. Ku memu zdziwieniu staruszek szybko przypomniał sobie, że dawno temu znał takiego jednego dzielnego człowieka, który był Polakiem. Pamięta – na imię miał Ferdynand. O swojej ojczyźnie często wspominał, bo niedawno wyzwolona od cara to, tak samo jak i wtedy Mongolia, musiała się opierać bolszewickim oddziałom. Dobrze go pamięta, tego Ferdynanda. Pokazywali się tu razem z dowódcą Białych, baronem Ungernem, chyba nawet był jego doradcą. Ferdynand dobrze mówił po mongolsku” – opisuje Anka Kalinowska w swoim tomie.
A trzeba wiedzieć, że autorka wychowała się w Leśnej Podkowie, od dziecka na spacery z ojcem chadzała w stronę Żółwina, gdzie tata pokazywał z daleka dom, w którym mieszkał… Ferdynand A. Ossendowski. I bywała w Milanówku na jego grobie, znała historie jego śmierci na dwa tygodnie przed wejściem Sowietów, którzy od razu przyjechali go aresztować, a na wiadomość, że nie żyje, rozkopali jego grób. I znała z domu jego książki z tą „mongolską” na czele…
„Byłam zupełnie rozkojarzona. Co za zbieg okoliczności! Natomiast stary myśliwy sprawiał wrażenie, jakby nie uznawał czegoś takiego jak zbiegi okoliczności” – pisze autorka.