Cywilizacja

Na koksie. Czy od dopingu nie ma odwrotu?

Każda gwiazda peletonu, kortu, parkietu czy stadionu, choć na ogół podziwiana, bywa zarazem podejrzewana o doping. Dotyczy to wielkich i największych z wielkich.

W kręgach sportowych krążą różne bajki, niekoniecznie mądre, ale bardzo użyteczne dla bajkopisarzy. Jedną z najstarszych jest baśń o czystym sporcie. Szczególnie lubiana przez Bardzo Ważne Osoby. Jednak reszta towarzystwa spuszcza opowiastki po brzytwie.

Wszystkie VIP-y tej branży nie mogą bajać inaczej, lecz proletariat wyczynowy nie musi myśleć tak samo. Nie dlatego, że VIP-y nie wiedzą, jak brudny bywa sport, a drudzy o tym wiedzą doskonale. Ale dlatego, że bonzom skończyły się możliwości. Została im tylko fikcja. Nie po to, żeby ratować własną wiarygodność, bo dawno ją utracili. Po to, żeby ratować pozory.

Ludziom, którzy sportem zarządzają, bajeczka pasuje do koncepcji, chociaż koncepcja nie pasuje do realiów w żadnym szczególe. Zawodnicy, trenerzy, lekarze, masażyści mają świadomość naciągania czy wręcz łamania reguł. Ale nie muszą się martwić, skoro wodzom to nie przeszkadza i udają, że tego nie widzą.

Kluczowym zadaniem kierownictwa są prace nad czystością sportu, zgodnie z księgami olimpizmu. Lecz kiedy mówią, że to robią, to mówią. Propaganda czystości jest tania i łatwa w obsłudze. W odróżnieniu od działania, które jest trudne i kosztowne. Od czasu do czasu coś się rypnie. Wtedy się powie, że to „jedna czarna owca”. I ma się z głowy.

Futbol gnije wszędzie

Opera mydlana w polskim futbolu. Czy Michniewicz to „czarna owca”?

Gdyby na podstawie tego, że ktoś z kimś rozmawiał przez telefon można zarzucać korupcję, to trzeba by wszystkim.

zobacz więcej
Ta karuzela się kręci coraz szybciej i szybciej, a z nią ta bajeczka. Nic się w tej sprawie nie zmienia oprócz jednego: metod zanieczyszczania sportu. W tym zakresie środowiska sportowe są wybitnie kreatywne. Potrafią wykorzystać każdą możliwość. Luki w prawie karnym. Nieprecyzyjne przepisy sportowe. Nieodpracowane procedury medyczne. Wreszcie nowe zdobycze nauki.

Tak jest wszędzie, także i w Polsce. Lata temu wystrzeliła afera korupcyjna w futbolu. Zanim to się stało, handel meczykami w naszej lidze funkcjonował długo i namiętnie bez przeszkód, a właściwie „na legalu”, ponieważ nie było stosownej ustawy. Sprzedaż i kupno spotkań piłkarskich nie podpadały pod zarzut korupcji w Kodeksie Karnym.

Gdy to prawo w końcu zmieniono, policja zorganizowała prowokację operacyjną, aresztując jednego arbitra. Zaczęła się klasyczna opera mydlana, a w roli pierwszego tenora wystąpił ówczesny prezes PZPN Michał Listkiewicz, który skwitował wydarzanie dziś już słynną frazą, że wśród tysięcy sędziów znalazła się „jedna czarna owca”.

Kolega Michał najwyraźniej przeszarżował, gdyż szybko się okazało, że nie jedna, a kierdel czarnych owieczek powędrował do komisariatów. Oskarżono 600 osób: sędziów, obserwatorów, kwalifikatorów oraz jednego „Fryzjera” z zawodu fryzjera. Zatem Listkiewicz na bacę by się nie nadawał.

Czy ta akcja sanitarna oczyściła polski futbol z korupcji? Mowy nie ma, bo niby dlaczego? Raczej unormowała ten proceder, co rozmydliło kwalifikację czynu. Skoro Czesław Michniewicz, kolega „Fryzjera”, mógł dostać posadę narodową od Cezarego Kuleszy, kolegi Michniewicza, to co to jest jak nie banalizacja poważnego problemu.

Pan Michniewicz się zarzekał, że nie tykał lewej kasy, w co media nie dały wiary i waliły w niego jak w bęben. Tykał nie tykał, jednak w klimacie skandalu kolega kolegę nominował na stanowisko, ściśle związane z wizerunkiem kraju, bo mógł to zrobić i co chodzi?

Chodzi o przyzwoitość, którą ludzie piłeczki kopanej nie przejmują się od dawna. Szefowie PZPN namolnie sprzedają bajkę o czystym, transparentnym sporcie, co kibiców specjalnie nie rusza do czasu, aż nasi dostają łomot.

Żeby nie było, że Polska jest liderem skorumpowanego futbolu, bo nie jest. Futbol gnije na całym świecie, zresztą z bratnią pomocą firm bukmacherskich. Wspólnie ustawiane mecze zdarzają się nawet na mundialach. A łapówkarstwo to nie jedyny rodzaj skażenia sportu.

Za cenę życia

Równie globalny zasięg ma doping. Na tę truciznę też nie ma odtrutki i nie warto się łudzić, że kiedykolwiek będzie. Mechanizm jest znany i sprawdzony. Bardzo Ważne Osoby zapewniają o fair play, a reszta pod kołderką daje w żyłę w przekonaniu, że biorą wszyscy, a łapią nielicznych i tylko po to, żeby zachować pozory.
Thomas Hicks i pomagający mu asystenci na trasie maratonu na igrzyskach olimpijskich w 1904 roku. Fot. Wikimedia
Kiedy to się zaczęło? Formalnie w 1904 roku, gdy Thomas Hicks, amerykański maratończyk został przyłapany na dopingu podczas igrzysk olimpijskich. Gość naćpał się siarczanu strychniny i ledwo przeżył, chociaż poległ jako sportowiec.

Nasze babcie stosowały strychninę na szczury. To ta trucizna dała początek dopingowej epopei w sporcie. Strychninę zażywali też kolarze, choć szybko przeszli na skuteczniejsze popychacze, tyle że bardziej niebezpieczne. No i potem umierali.

Za pierwszą odnotowaną ofiarę dopingu uznawany jest Duńczyk, Knud Jensen. Bezpośrednią przyczyną zgonu, 26 sierpnia1960 roku w Rzymie, było pękniecie czaszki. Jednak przyczyną przyczyny był upadek. Przyczyną upadku – wyczerpanie. A jego przyczyną był doping. Konkretnie Ronicol, pochodna amfetaminy.

Trudno o bardziej wyrazistą przestrogę niż śmierć kolarza wskutek dopingu podczas wyścigu. Ale nie dla kolarzy takich jak Brytyjczyk Tommy Simpson. On latał na mieszance amfetaminy i brandy i mawiał: „Jeśli dziesięć dawek ma cię zabić, weź dziewięć i wygraj”.

No i wziął i spadł z roweru na podjeździe pod Mont Ventoux w Tour de France w 1967 roku i zmarł na zawał serca. Epilog tej historii jest porażający. Ilustruje totalną znieczulicę, bo nie ignorancję, Bardzo Ważnych Osób i całego środowiska sportowego na zjawisko dopingu.

W 2001 roku magazyn branżowy „Cycling Weekly” umieścił Simpsona na drugiej pozycji wśród najlepszych brytyjskich kolarzy XX wieku. Jego grób jest miejscem pielgrzymek. Obecni zawodnicy składają na nim kwiaty, czapeczki i bidony. Jednym słowem składają mu hołdy. Komu? Człowiekowi, który brał doping i którego doping zabił. Człowiekowi, który zdradził swoją misję, tak otwarcie lekceważąc fair play. Kiedy składają hołdy? W 2001 roku, po dekadach fatalnych doświadczeń, nagłych zgonów, samobójstw, zniszczonego zdrowia, zniszczonego życia tysięcy sportowców, którzy zaryzykowali i słono zapłacili za to ryzyko.

Bez barw narodowych

Kto koksuje? Gdzie? Jakimi metodami? Dopingowa mapa świata

Gdyby komuś chciało się ją stworzyć, to nie byłby na niej ani jednej białej plamy.

zobacz więcej
Z dopingiem jest jak z korupcją: nie ma sprawy, dopóki cię nie złapią. Rodzi to istotny problem z oceną osiągnięć sportowca. Ten problem nie musi prowadzić do kultu „koksiarza” jak w przypadku Simpsona, ale istnieje, także w wymiarze historycznym.

Dzieje sportu obfitują w legendarne postacie, a ich biografie to heroiczne opowieści pełne podziwu, szacunku i różnych „wow!” Ale są pytania: czy zasłużenie i bez wątpliwości? Czy wszyscy byli tak genialni i kryształowi, czy może tak skutecznie wywijali się łapankom?

W tym miejscu chcę obalić pewien mit. Żaden doping nie czyni mistrza! Nie ma takiego dopingu na świecie, który stworzy wirtuoza aren z kogoś bez talentu, żelaznej dyscypliny i ciężkiej pracy. Podmiot koksowany musi być wybitny w każdym z tych detali i jeszcze lepszy. Trudność polega na braku wskazań do właściwej oceny osiągnięć. Nie tylko idoli epok minionych, ale i czasów obecnych. Gdy nie ma dowodów dopingu, to nie ma dopingu.

Rzadko zdarza się taki fart jak z Lancem Armstrongiem, choć i to nie poszło gładko. Facet puszczał dym uszami od spalania koksu przez lata. Wiedział o tym peleton i wszystkie Bardzo Ważne Osoby sektora kolarskiego, i co? Dopóki generował zyski, nie tylko dla siebie, także dla mediów, sponsorów i VIP- ów, nikt go nie ruszał. Jak się zestrzał, poszło łatwo.

Javier Sotomayor, kubański skoczek wzwyż i perła Karaibów, który bił rekordy świata jak maszyna, a skończył na wyniku 245 cm w 1993, do dziś nieosiągalnym dla rywali, latał wysoko na „Kuba witaminach”, jak mawiali inni skoczkowie, i co? Wpadł na dopingu, gdy kończył karierę.

Sporo lekkoatletycznych rekordów świata ma długą, siwą brodę, lecz dumnie trwają w tabelach wyników, gdyż autorów nigdy nie złapano na dopingu, więc każdy jest czysty jak łza, i co? Nie ma dowodów, są wyłącznie domniemania.

One są zwykle związane z okresem zimnowojennym, ostrym podziałem świata na blok komunizmu i demokracji. W tej narracji „Czarnym Ludem” jest głównie NRD, ale także ZSRR i jego ówczesne satelity. Wtedy faktycznie padały kosmiczne rekordy globu, niektóre pozostają aktualne i niepodważalne.

Światowym liderem rzutu dyskiem jest Jürgen Schult – 74,08 (NRD, 1986). Rzutu młotem Jurij Siedych – 86,74 (ZSRR, 1986). W biegu na 800 m rekordzistką jest nadal Jarmila Kratochvilova – 1.53, 28 (Czechosłowacja, 1983). Ale na 100 i 200 m już Florence Griffith Joyner –10,49 i 21,34 (USA, 1988), i co? Ona chyba nie pasuje do koncepcji polityczno-regionalnej.
Jarmila Kratochvilova, mistrzyni świata na 800 metrów. Czeska biegaczka rekord świata ustanowiła w Monachium w 1983 roku. Fot. DPA/PAP
Doping nie ma barw narodowych ani konotacji politycznych. Był i jest zjawiskiem powszechnym jak sam sport. Zawodnicy i bonzowie stale naciągają krótką kołderkę ściemy. Jak naciągną na głowę, to wystają nogi i tak w kółko.

Helsiński syndrom

Helsinki 1983. Pierwsze mistrzostwa świata w lekkiej atletyce. Przełom historyczny, niestety nie tylko sportowy. Rekordy sypały się gęsto, emocje buzowały na trybunach, a w organizmach zawodników – doping, który formalnie zbadano, lecz oficjalnie nie uznano.

Manfred Doenicke, niemiecki lekarz i biochemik, światowy wówczas autorytet antydopingu wykrył, że ponad 40 procent medalistów z Helsinek działało na somatotropinie, dziś bardziej znanym jako hormon wzrostu.

Doenicke upublicznił informacje kilka miesięcy po imprezie, nie podając jednak konkretnych nazwisk. Dlaczego? Ponieważ preparat, który praktycznie był dopingiem, teoretycznie dopingiem nie był z prostego powodu: nie znajdował się na liście środków zakazanych. A to listy środków zabronionych decydowały wtedy o naruszeniu reguły fair play lub ich przestrzeganiu, i były krótkie. Helsiński syndrom miał kilka wymiarów. Po pierwsze ujawniał nowy, skuteczny rodzaj dopingu. Po drugie – luki w systemie kontroli. Po trzecie fakt, że sport wyprzedza procedury antydopingowe co najmniej o parę kroków.

Ostatni wniosek jest szczególnie ważny, ponieważ taka praktyka stała się obecnie regułą. Sport ciągle ucieka w nowe specyfiki dopingujące, a szwadrony dzielnych kontrolerów ciągle gonią i nie mogą dogonić problemu.

Nic dziwnego, że po latach takich praktyk każda gwiazda peletonu, kortu, parkietu czy stadionu, choć na ogół podziwiana, bywa zarazem podejrzewana o doping. Dotyczy to wielkich i największych z wielkich. O Flo Jo już wspomniałem. Lecz ona tej szczególnej galerii sław nie zamyka.
Paavo Nurmi (1897-1973) wyprzedzał epokę na długich dystansach, wygrywał z przewagą 20 metrów. Rywale byli niemal pewni, że „Latający Fin” lata na jakimś koksie. Czekali na jego wpadkę aż doczekali się dyskwalifikacji terminatora. Lecz nie za doping, ale za to, że brał pieniądze za starty, co było wówczas niedopuszczalne.

Belg Eddy Merckx, w latach 60. ubiegłego wieku, w kolarstwie był kimś takim jak Pele w futbolu czy Muhammad Ali w boksie. Na szosie i w przełajach pożerał konkurentów. Z tej przyczyny dostał prestiżową ksywkę „Kanibal”. Palił faję za fają, żłopał tyle whisky, ile ważył, ponadto był żarłokiem. A potem siadał na rowerek i żegnał się z peletonem. Rzecz jasna w aurze plotki, że jest „koksiarzem”. Nie tylko zawodnicy, także spece od testów tak uważali. Byli szczęśliwi, gdy w końcu wpadł, jednak radowali się przedwcześnie. Parę wpływowych osób im wytłumaczyło, że test był zły, a kolarz jest dobry i po aferze.
        ODWIEDŹ I POLUB NAS     Roger Federer nie tylko nigdy nie został przyłapany na oszustwie, ale publicznie apelował o więcej kontroli w tenisie. Przy okazji wyznał szczerze, że bywa badany raz na 10 lat. Jeden z moich kolegów dziennikarzy długo twierdził, że w tenisie doping nie istnieje. Zgłębiłem temat i powiem Wam, że coś jest na rzeczy.

Skoro ITF (Międzynarodowa Federacja Tenisa) pozwala zawodnikom wybierać, gdzie i kiedy będą testowani. A w nagłych przypadkach uprzedza tenisistów o wizytach kontrolerów, to nie może być inaczej. Jednak w sumie ten biały sport, chyba nie jest tak biały jak wydawało się koledze.

Czysty cyrk?

Wśród wielu przypadków dopingu domniemanego, które są niezliczone w odróżnieniu od tych potwierdzonych, bo przecież nikt nie testuje milionów amatorów, którzy biegają maratony, jeden przypadek szczególnie mi zaimponował, a właściwie rozczulił do łez. Wydarzył się w związku z igrzyskami w Barcelonie w 1992 roku i w związku z koszykarzami NBA. Ówczesny prezydent MKOl. Juan Antonio Samaranch zaprosił ich na te igrzyska, a oni uprzejmie przyjęli zaproszenie.

Samaranch to zrobił, żeby zwiększyć oglądalność imprezy, co zawsze dobrze robi finansom. Media tak się „podjarały”, że przegapiły przekręt Samarancha, bo nie koszykarzy. Oni postawili wstępny warunek: przyjadą, zagrają, lecz tylko wtedy, gdy nie będą testowani na doping. Prezydent zaakceptował ten warunek.

Amerykanie bywają prostolinijni i otwarci, chociaż nie sądziłem, że aż tak. Chłopaki z USA niczego nie ściemniali, uczciwie powiadomili gospodarza, że są i będą na koksie, i nie zamierzają zmieniać nawyków.

Gracze NBA podnieśli widzom ciśnienie, ceny reklam telewizyjnych podreperowały budżet komitetu, w sumie wszyscy byli zadowoleni. Dziś niewiele osób pamięta, jak to się odbyło. Oglądalność biła rekordy. Żaden Amerykanin nie wpadł na dopingu, zatem wszyscy byli czyści. Tak to działa w praktyce.

Tak działa zasada domniemania niewinności, teoretycznie słuszna, lecz w przypadku dopingu czy korupcji mocno podejrzana, czego dowiodło życie. A ścieżki łapówkarzy i koksiarzy czasem plączą się jak pajęczyna.

Tak było w przypadku Lamine Diacka, prezydenta IAAF (Międzynarodowej Federacji Lekkoatletycznej), który przytulił do serca 2 miliony dolarów łapówki za krycie przez lata dopingu w rosyjskiej lekkoatletyce.

Zresztą Senegalczyk nie jest „jedyną czarną owcą” wśród sportowych VIP-ów. Jest ich mnóstwo we wszystkich dyscyplinach, są zblatowani i wiedzą, co robią. Rzecz jasna reguła fair play nie jest im obca. Bardzo Ważne Osoby są wyjątkowo wyczulone na punkcie czystości sportu. Tyle że cokolwiek monotematycznie. Wodzowie troszczą się wyłącznie o czysty zysk. Inne zabiegi sprowadzają do gry pozorów i ma to sens w ich mniemaniu.

Patrząc z dystansu i bez emocji, trudno zaprzeczyć, że w tym działaniu jest logika. Dochodowy gwiazdor przyłapany na dopingu jest jak zepsuty bankomat. Kasy nie daje, a kosztuje. Federacje i sponsorzy tracą kupę szmalu. Takiego gościa należy chronić przed czyścicielami, co to przez nadgorliwość czy głupotę potrafią wyrządzić szkody. Z drugiej strony trzeba trzymać fason. Od czasu do czasu warto rzucić na żer kogoś mniej znacznego lub bardziej leciwego, kto staje się nierentowny. I wtedy wszystko się zgadza. I stanowcza walka z dopingiem, i zyski.
Olimpiada w Pekinie, 2008. Usain Bolt biegnie po złoty medal i po rekord świata na 100 metrów. Fot. Gero Breloer/EPA/PAP
Usain Bolt był gigantem sportu. Nigdy nie miał kłopotów z dopingiem, co nie znaczy, że nie był o doping podejrzewany, bo był. Kiedy on kończył karierę jako czysty geniusz sprintu, spora grupka jamajskich sprinterów i sprinterek wpadła na koksie. No i co? Ano nic, wszystko się zgadza...

Ktoś pewnie powie, że przecież nie wszyscy biorą łapówki czy stosują doping. I można w to wierzyć, tyle że nie da się tego sprawdzić, dopóki coś nie wypłynie, a wypływa niewiele i rzadko jak na skalę tej globalnej maskarady.

A co z fanami, którzy kochają widowiska i nie mogą bez nich żyć? Mają nadal wierzyć w bajki o nieskazitelnie czystym sporcie? Niekoniecznie, w odwodzie pozostaje podejście racjonalne. Nie wierzyć, zapomnieć i kochać dalej. Bo nawet wtedy, gdyby wszyscy uwielbiani idole byli na szprycy, to najlepszy będzie ten, kto ma największy talent. Talent, którego żaden doping nie zastąpi. Czy takie podejście do sprawy można uznać za pocieszenie? Chyba nie i nie o to chodzi.

To trwa zbyt długo i zaszło za daleko, więc nie ma odwrotu. Nie warto się łudzić i czekać na zmiany, bo ich nie będzie. Sport przegrał z dopingiem tak jak świat przegrał z narkotykami.

Nieskazitelny sport to tylko pozory istniejący w baśniach kolejnych bajkopisarzy. Chodzi po prostu o zdrowy rozsądek. Jego zwycięstwo nad ślepą wiarą byłoby pożyteczne, zwłaszcza dla kibiców, choć łatwe nie będzie. Inaczej można zwariować w mrocznych rewirach cynizmu i hipokryzji, w niepewności i domysłach, czy to, co widać na ekranach telewizorów to jeszcze czysty sport, czy już tylko czysty cyrk.

– Marek Jóźwik

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

SDP 2023
Zdjęcie główne: Rok 1988. Igrzyska Olimpijskie w Seulu. Amerykanka Florence Griffith-Joyner wygrywa bieg na 100 metrów z czasem 10,54. Sportsmenka zmarła nagle podczas snu na skutek ataku padaczki w 1998 roku. Miała 39 lat. Fot. EPA PHOTO DPA/PAP
Zobacz więcej
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Legendy o „cichych zabójcach”
Wyróżniający się snajperzy do końca życia są uwielbiani przez rodaków i otrzymują groźby śmierci.
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Pamiętny rok 2023: 1:0 dla dyktatur
Podczas gdy Ameryka i Europa były zajęte swoimi wewnętrznymi sprawami, dyktatury szykowały pole do przyszłych starć.
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Kasta, i wszystko jasne
Indyjczycy nie spoczną, dopóki nie poznają pozycji danej osoby na drabinie społecznej.
Cywilizacja wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Jak Kościół katolicki budował demokrację amerykańską
Tylko uniwersytety i szkoły prowadzone przez Kościół pozostały wierne duchowi i tradycji Ojców Założycieli Stanów Zjednoczonych.
Cywilizacja wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Budynki plomby to plaga polskich miast
Mieszkania w Polsce są jedynymi z najmniejszych w Europie.