Kłopoty z pojęciem poprawności ma również inny gigant, tym razem z branży filmowej. Konglomerat Disney oświadczył, że chce „wyciszyć wojnę kulturową”, która doprowadziła go do zgoła niebajkowej sytuacji.
Kilka lat wcześniej korporacja ogłosiła się liderem w sprawach różnorodności, dumy z bycia gejem czy przebudzenia w walce z rasizmem. Wraz z rozwojem swojej tęczowej polityki, firma zaczęła też coraz butniej wchodzić na tereny spoza swojej branży. I wtedy pojawił się problem: na Florydzie, gdzie gubernatorem jest Ron DeSantis, konserwatywny kongresmen, jeden z republikańskich kandydatów do walki o Biały Dom w 2024 r. W tym stanie układ między lokalnymi władzami a braćmi Disney został określony jeszcze w 1967 r. Firma miała płacić duże podatki za swoje parki w Orlando, a rząd stanowy nie wtrącać się do jej interesów.
Mocno zaangażowany po stronie sił postępu były prezes koncernu Bob Chapek złamał układ i wmieszał się w sprawy stanu. Manager złożył ostry sprzeciw wobec ustawy, zgodnie z którą nie wolno wchodzić do szkół z treściami o gejowskiej dumie czy tożsamości seksualnej.
DeSantis nie ustąpił korporacji, która zatrudnia 75 tys. ludzi i zagroził parkom Disneya działaniami administracyjnymi, choćby dokładnym przeglądem instalacji technicznych. – Jesteśmy rządem prawa, a nie rządem pojedynczych ludzi czy nawet rządem „przebudzonych” korporacji z siedzibą w Kalifornii” – oznajmił DeSantis.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
W efekcie Chapek wyleciał z posady CEO Disneya, a na jego miejsce wrócił poprzedni prezes Bob Iger, który zadeklarował, że chce wyciszyć wojnę kulturową, co większość komentatorów uznało za odwrót od poprawności politycznej. Tak naprawdę nie wiadomo, co dokładnie się kryje za taką deklaracją, ale faktem pozostaje spadek akcji bajkowego giganta o ponad 40 proc. w ciągu kilku miesięcy. I to właśnie kwestie finansowe okazały się być bezpośrednią przyczyną odwołania poprzedniego prezesa.
Śnieżka nie chce księcia, lecz władzy
Disney musi teraz przemyśleć swoje ostatnie produkcje, w których roi się od „wyrównywania historycznych niesprawiedliwości”. Trudno zrozumieć, dlaczego wytwórnia nie stawia na nowych bohaterów, a bierze się za przerabianie klasycznych opowieści Jana Christiana Andersena i braci Grimm. Nowe Mała Syrenka czy mająca dopiero trafić do kin Królewna Śnieżka wyglądają i zachowują się zgoła inaczej niż zapamiętały je poprzednie pokolenia. Bohaterki, w oryginale, o białej cerze są dziś grane przez aktorki o zupełnie innej karnacji: Halle Bailey oraz Rachel Zegler. Ta druga mówiąc o legendarnej Disneyowskiej wersji „Królewny Śnieżki i siedmiu krasnoludków” z 1937 r., nie owijała w bawełnę: – Nie żyjemy już przecież w 1937 roku, a zatem nowa interpretacja Śnieżki będzie zupełnie inna. Nie zostanie uratowana przez księcia, a jej głównym marzeniem nie będzie prawdziwa miłość. Marzy ona bowiem o zostaniu liderką i wie, że może nią być – stwierdziła w jednym z wywiadów.
W mediach społecznościowych zawrzało. Pojawiły się głosy krytyki nawet ze strony kolorowych widzów, którzy uznali za absurd poprawność polityczną nakazującą obsadzenia w roli „królewny jak śnieg białej”, dziewczyny o śniadej cerze. Jednak szczególnie źle odebrano słowa Zegler. Jedna z użytkowniczek Tik-Toka posługująca się pseudonimem CosyWithAngie, nagrała filmik, w którym określiła wypowiedź aktorki mianem pseudofeminizmu. – Krytykowanie księżniczki Disneya nie jest feministyczną postawą. Nie każda kobieta jest liderką. Nie każda kobieta chce nią być. Nie każda kobieta chce lub pragnie władzy. I to jest w porządku – mówiła rozgoryczona dziewczyna. Jej wypowiedź obejrzało ponad 10 milionów ludzi.
Pierwsze informacje o filmie podkręciły dodatkowo atmosferę. Zażarcie walczący ze stereotypami autorzy nowej wersji klasyka mieli nie oszczędzić nawet siedmiu krasnoludków, których według plotek zastąpili mężczyźni i kobieta reprezentujący różne rasy. Ostatecznie jednak, jak wynika z opublikowanego przez wytwórnię kilka dni temu fotosu, liczba i płeć krasnoludków zgadza się z oryginałem, a ich postacie są wygenerowane przez grafików komputerowych.