„Zadanie proletariatu wszystkich krajów polega na tym, aby przeszkadzać rządom Anglii, Francji, Ameryki i Włoch w okazywaniu przez nie pomocy białej Polsce (...) Tam, gdzie rządy i sfery kapitalistyczne przed protestami robotników nie ustąpią – organizować należy strajki i stosować nawet gwałt”.
Destabilizacji państwa miały służyć w dwudziestoleciu międzywojennym, autonomiczne wobec KPP, Komunistyczna Partia Zachodniej Ukrainy i Komunistyczna Partia Zachodniej Białorusi. Partie te dążyły do połączenia kresów wschodnich II RP z republikami sowieckimi, Ukraińską i Białoruską, postulując „samostanowienie aż do oderwania”. W przypadku Górnego Śląska i Pomorza komuniści chcieli także samostanowienia, co oznaczało by połączenie tych terenów ze zrewoltowanymi Niemcami w pierwszych latach po I wojnie światowej.
Pomimo, że wszystkie drogi komunistów w Polsce prowadziły do ZSRR lub stamtąd wiodły, w PRL funkcjonowała legenda o patriotycznych, narodowych, a nawet nacjonalistycznych komunistach. Pierwsze miejsce w tym panteonie „patriotów” zajmował Władysław Gomułka. W latach 1934-35 ukończył w Moskwie Międzynarodową Szkołę Leninowską, w ramach której szkolił go także wywiad wojskowy.
Za „nacjonalistę” uchodził Mieczysław Moczar, który nie tylko nie lubił Żydów, ale podobno nawet Sowietów. Moczar był szkolony w okupowanym przez Armię Czerwoną Białymstoku, później w Smoleńsku i Gorkim, również ideologicznie i wojskowo.
Już w czasie wojny wykształcił się wśród polskich komunistów podział na „krajowców” i „moskali”. Jeżeli chodzi o przedwojennych komunistów to „krajowcy” byli przerzuceni do kraju przez lotnictwo radzieckie na przełomie lat 1941/1942, a „moskale” w roku 1943 i 1944. Sporo „moskali” przybyło dopiero z Armią Czerwoną.
„Krajowcy” utworzyli Polską Partię Robotniczą, bo KPP już nie było. Trzej przywódcy PPR zginęli w tajemniczych okolicznościach, co skłoniło Kreml do przysłania do Polski w styczniu 1944 roku stuosobowego oddziału partyzanckiego pod dowództwem „moskala” Leona Kasmana. W Lasach Parczewskich oddział napotkał partyzantów Armii Ludowej pod dowództwem „krajowca” Mieczysława Moczara.
Kasman miał się zorientować co się dzieje w ruchu komunistycznym w okupowanej Polsce i zameldować do Moskwy. Oprócz silnej radiostacji jego ludzie mieli znakomite uzbrojenie, co wzbudziło zazdrość Moczara. Zażądał oddania broni. Kasman oddał część i doniósł do Kominternu. Moczar z kolei donosił Władysławowi Gomułce, stojącemu na czele PPR, że Kasman chce przejąć kontrolę nad jego AL. Jakiś czas trwał pat, aż odwołano Moczara na inny teren, Kasman zwyciężył.
W 1968 roku nad „moskalami” zwyciężył Moczar, ale to już inna historia związana z tym, że towarzysze pochodzenia żydowskiego nie zasilali szeregów „krajowców”, a Moczara w jego nacjonalizmie utwierdziły konflikty po wojnie z innymi internacjonalistami i cierpliwie czekał na odwet.
Co ten komunista narodowy, wręcz podobno nacjonalista, myślał o Polsce? Jeszcze na początku drogi życiowej późniejszy dygnitarz PRL złożył innym towarzyszom wyznanie:
„Związek Radziecki nie jest tylko naszym sojusznikiem, to jest powiedzenie dla narodu. Dla nas, dla partyjniaków, Związek Radziecki jest naszą Ojczyzną, a granice nasze nie jestem w stanie dziś określić, dziś są za Berlinem, a jutro na Gibraltarze.”
Niby „krajowiec” a mówił jak „moskal”. To nazewnictwo wymyślili historycy; rzeczywiście były podziały ciągnące się latami na tych, których przerzucono wcześniej i tych przybyłych później. Zasadniczo, Mieczysław Moczar mówił jak po prostu komunista.
Czy zaczadzenie umysłu o niemalże miłosnym natężeniu i egzaltowany entuzjazm to typowy stosunek agentów do mocodawców? Posądzanie komunistów tylko o agenturalność, choć spełnia wymogi formalne, to niewiele tłumaczy.
Wanda Wasilewska, „dożywotnia” deputowana do Rady Najwyższej ZSRR sporo podróżowała. Opisała każdą kałużę i dziurę w dachu na wsi francuskiej, nie dostrzegała żadnych nieporządków w kołchozach w Związku Radzieckim. Była przekonana, że każdy kołchoźnik na sowieckiej Ukrainie ma przynajmniej średnie wykształcenie. Zazdrościła młodzieży żyjącej od urodzenia w Kraju Rad – ona dostąpiła tego szczęścia dopiero jako osoba dorosła.
Komuniści trzeźwiejsi na umyśle nie najlepiej kończyli, nawet gorzej od Mieczysława Moczara, którego za rozpuszczenie hordy swoich „partyzantów” w 1968 roku jednak usunięto na boczny tor, dając mu prezesurę Najwyższej Izby Kontroli.
Franciszek Szlachcic, generał milicji, nadzorował bezpiekę i wywiad, krótko minister spraw wewnętrznych, członek Biura Politycznego i Sekretariatu KC PZPR miał mawiać:
„Przyjaźń polsko-radziecka powinna być jak dobra herbata. Mocna, gorąca, ale nie przesłodzona.”
Szlachcic także skończył na ślepym torze, jako prezes Polskiego Komitetu Normalizacji i Miar i to w podobno zupełnie nie ideologicznych czasach Edwarda Gierka.
– Krzysztof Zwoliński
TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy