Jej syn zaraził się tą samą chorobą jeszcze w łonie matki i cierpiał na szereg schorzeń, których nie udawało się łatwo uleczyć. Innego zdania była jednak nauczycielka w szkole, która uznała chłopca za symulanta. Gdy jego mama zażądała dla niego większej uwagi, władze szkolne zaalarmowały Jugendamt (urząd ds. młodzieży), a ten wiedział już, co robić. Nie odpuścił nawet, gdy kobieta została oczyszczona ze wszystkich zarzutów. Pozwolił jej jedynie na kontakt listowny z synem, i to raz w miesiącu. Ostatecznie Aeneas nigdy nie wrócił do domu, a matka zmarła na chorobę, którą zdaniem urzędu miała udawać.
Syndrom urzędów
Rodzice nagłaśniający podobne sprawy w mediach wpadają w pułapkę. Z jednej strony zyskują poparcie widzów i czytelników i wywierają presję na urzędach opieki socjalnej, z drugiej zaś potwierdzają diagnozę, gdyż ich zachowanie jest interpretowane jako chęć bycia w centrum uwagi. A to jest jeden z ważnych symptomów syndromu.
Dr Jonda pokazuje też sposób rozumowania organizacji typu Jugendamt i wspierających je ludzi. Rodzice walczący o powrót swoich dzieci do domów, niejednokrotnie spotykają się z uwagą, że nie powinni się przejmować, gdzie przebywają ich pociechy. „Ważne, że są zdrowe”.
Oczywiście twierdzenie, że podobne organizacje stosują wyłącznie przerażające praktyki, a wszyscy lekarze to nieuki, jest nieuprawnione. Niemiecki Jugendamt, norweski Barnevernet czy holenderski Veilg Thuis są równie często krytykowane za opieszałość, zwłaszcza gdy nagłośnione zostają przypadki rzeczywistego pastwienia się nad dziećmi. Ma to przecież miejsce również w Polsce. Gdyby polskie służby odpowiednio szybko zareagowały, może nie doszłoby do tragedii 8-letniego Kamilka z Częstochowy, zakatowanego przez ojczyma.
Niestety, od wielu lat słychać również o nadużywaniu władzy przez zachodnie organizacje społeczne podczas tropienia win wobec dzieci. Coraz częściej słyszy się o nadgorliwości urzędników podyktowanej nie tyle bezkompromisową troską o dobro dziecka, ile rutyną i lenistwem. Odebranie dziecka jest najprostszym rozwiązaniem, powód, choćby najbardziej kuriozalny, zawsze się znajdzie, a procedury, pozwalające dowolnie interpretować lub ignorować dokumentację medyczną, a nawet wyroki sądowe, zapewniają nieograniczoną bezkarność. W końcu „co się martwisz, gdzie jest twoje dziecko, grunt, żeby było zdrowe”.
Poza tym za każdym dzieckiem idą pieniądze. Dla wielu to podstawowa przyczyna napędzająca ten „biznes”. Według Wojciecha Pomorskiego, założyciela Polskiego Stowarzyszenia Rodzice przeciw Dyskryminacji Dzieci w Niemczech, już 10 lat temu Jugendamty „otrzymywały miesięcznie na opiekę nad jednym dzieckiem średnio 6-10 tys. euro”.
W Polsce, jak przyznają uciekinierzy z Holandii, jest jeszcze normalnie, bo „tutaj nie stawia się bezdusznych przepisów ponad ludzi”.
Ale czy tak samo będzie w „Stanach Zjednoczonych Europy” , gdy przejmiemy część zwyczajów panujących w innych krajach Unii? Zarówno tych dobrych, jak i przerażających, gdy przeniesiony zespół Münchausena niejednokrotnie można przypisać właśnie instytucjom.
– Sławomir Cedzyński
TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy
Autor jest dziennikarzem portalu i.pl