Konfucjusz nie zmierzył się z problemem zła
piątek,
24 listopada 2023
Belgijski pisarz intuicyjnie wyczuwał, że najgłębszą istotą religii chrześcijańskiej jest pojęcie grzechu pierworodnego. To pojęcie zupełnie nieznane w Chinach. Czy pogląd, że można każdego człowieka ulepszyć poprzez cnotę i edukację, nie osiągnął praktycznego apogeum w maoistowskiej „reedukacji”?
Dzięki uprzejmości Państwowego Instytutu Wydawniczego publikujemy fragmenty książki Pierre’a Boncenne’a „Parasol Simona Leysa” w przekładzie Grażyny Majcher.
Autor (rocznik 1950) jest francuskim dziennikarzem i publicystą. Przez kilka lat był redaktorem naczelnym magazynu „Lire”. Współpracował z Bernardem Pivotem przy słynnym cyklicznym programie telewizyjnym „Apostrophes”.
Książka Boncenne’a to portret jego przyjaciela – Pierre’a Ryckmansa (1935-2014). Był to belgijski sinolog, pisarz, krytyk literacki. Kiedy zachodni lewicowi intelektualiści dawali się uwodzić maoistycznym mrzonkom, on rozwiewał na temat maoizmu wszelkie złudzenia. To jeden z istotnych wątków książki Boncenne’a. Ryckmans publikował pod pseudonimem Simon Leys.
„Kto przebacza, jest chrześcijaninem, kto zapomina, jest coglione (po włosku dureń, dupek – przyp. tłum)”. Odwróćmy to korsykańskie przysłowie, które zostało przytoczone w „Les Idées des autres” – Simon Leys doskonale pamiętał brednie, jakie plotły na temat zgrozy totalitaryzmu liczne błyskotliwe umysły, a przynajmniej za takowe uchodzące; lecz przede wszystkim Leys był katolikiem. Wszystkie jego książki noszą tego ślady, także jego teksty polemiczne poświęcone Chinom.
Podczas wycieczki po Chinach, jaką są „Ombres chinoises”, belgijski przewodnik prowadzi czytelnika także do Shaoshan, „świętego miejsca maoistycznego Bożego Narodzenia”. Zdaniem Leysa, kiedy się opisuje Chińską Republikę Ludową, same cisną się na usta metafory kościelne; zwracał też często uwagę, że maoizm wzbudzał „szczególną fascynację w pewnego rodzaju klerykalnych duszach”. Ogólniej rzecz ujmując, zauważał występowanie patologicznego zjawiska podobnego do „syndromu tańczącego derwisza”: pewien rodzaj władzy wprowadza w stan transu pewną kategorię duchownych. Totalitarna ekstaza wywołana perspektywą zaprowadzenia, nareszcie, powszechnej szczęśliwości – na myśl przychodzi twierdzenie bohatera Eugeniusza Zamiatina: „Jedyny sposób, by uwolnić człowieka od zbrodni, to uwolnić go od wolności” – przeobraziła wiele dusz w różnorakich ustrojach: „Odnajdujemy ten sam motyw, raz wygrywany w skali majorowej, raz minorowej, od Wielkiego Inkwizytora Dostojewskiego, przez prałatów błogosławiących armaty Mussoliniego i kapelanów vichystowskich skautów, do czcigodnych dominikanów, którzy zachwalają maoizm na szpaltach »Le Monde«…”.
Czy nasz świat dojrzewa do przyjęcia azjatyckiego pokoju?
zobacz więcej
Na uniwersytecie w Louvain Pierre Ryckmans przyjaźnił się ze studentem socjologii, który w 1954 roku przyjął święcenia kapłańskie. Camilo Torres Restrepo urodził się w jednej z rodzin kolumbijskiej klasy wyższej; po powrocie do Bogoty stopniowo rozluźniał więzi ze swoim środowiskiem i hierarchią kościelną, by zająć się działalnością społeczną i polityczną. Wciąż uważając się za chrześcijańskiego księdza, przystąpił do partyzanckiej walki zbrojnej i w 1966 roku zginął podczas starcia z wojskiem. W Ameryce Południowej został włączony u boku Che Guevary do panteonu męczenników rewolucji. Teksty publikowane przez Camila Torresa szybko zaczęły przypominać chrystologiczno-marksistowski miszmasz, w którym ciągle przewijało się hasło „Wyzwolenie albo śmierć!”. Lecz był on jednym z tych ujmujących, szczerych i serdecznych ludzi, dla których Simon Leys żywił nawet więcej niż szacunek; podobnie po latach wciąż ciepło wspominał młodych Chińczyków, których poznał w latach sześćdziesiątych, a którzy naprawdę wierzyli w komunistyczne ideały, przez co zasługiwali na szacunek. Natomiast wszystkie postacie maoizmu salonowego, a nade wszystko kazania wykazujące pokrewieństwo Ewangelii i czerwonej książeczki, były dlań odrażające. Podobne uczucie wstrętu wzbudziła w nim książka Christophera Hitchensa o zupełnie innej tematyce, bo wymierzona w Matkę Teresę z Kalkuty: „Misjonarska miłość. Matka Teresa w teorii i praktyce”. Autor zarzucał zakonnicy między innymi, że wykorzystywała opłakany stan zdrowotny ubogich podopiecznych lub ich agonię, by aplikować im chrześcijańskie modlitwy albo nawet ukradkiem ochrzcić. Simon zabrał w tej kwestii głos za pośrednictwem „New York Review of Books”: jego zdaniem dla niewierzących drobne rytuały Matki Teresy były absolutnie niewinne, dawały może chwilową pociechę, nic ponadto; ale dla tych, którzy wierzą w Chrystusa, ta obietnica życia wiecznego dawała umierającym coś bardzo cennego. Warto również zasygnalizować, że w „L’Ange et le cachalot” Leys zamieścił tłumaczenie tekstu Stevensona, żarliwie broniącego ojca Damiena, który był znany z działalności na rzecz trędowatych, a któremu też nie szczędzono kalumnii.
Bardzo trudno mówić o wierze drugiego człowieka, a jeszcze trudniej, jak mi się wydaje, gdy ten drugi człowiek był przyjacielem, z którym dużo się rozmawiało. Może później będzie łatwiej, a może nigdy, zobaczymy. Ograniczę się zatem do wskazania kilku elementów. Chcąc zrozumieć katolicyzm Simona Leysa, być może należałoby zacząć od analizy trzech dzieł sztuki: Ołtarza z Isenheim Matthiasa Grünewalda i „Chrystusa w grobie” Hansa Holbeina, obrazów niesłychanej mocy związanych z ukrzyżowaniem i śmiercią Chrystusa (Leys przypomniał, że Fiodor Dostojewski dostał ataku epilepsji przed dziełem Holbeina); i wreszcie „Ecce homo”, płótna, na którym Honoré Daumier przedstawił scenę, gdy Piłat pokazuje tłumowi Chrystusa w koronie cierniowej. Pod koniec krótkiego eseju o kłamstwach i prawdzie zamieszczonego w „Szczęściu małych rybek” Leys komentuje tę scenę i kończy takimi słowami: „Dla Piłata problemem nie było stwierdzenie, czy Jezus jest niewinny. Tę sprawę rozstrzygnąć było łatwo. Nie, prawdziwy problem polegał na tym, że w ostatecznym rachunku – tak jak najczęściej my wszyscy – prawdę miał przed sobą, ale wolał od niej umyć ręce”. Potem należałoby przyjrzeć się uważnie kilku tekstom poświęconym bardzo różnym pisarzom, w pierwszej kolejności Cervantesowi (patrz „Protée”). Leys ponownie przeanalizował „Don Kichota” i wykazał, że arcydzieło to jest „zakotwiczone w katolicyzmie” z różnego rodzaju względów, przede wszystkim zaś dlatego, że religia chrześcijańska, jak oświadczył amerykański miliarder Ted Turner, „jest religią ludzi przegranych” (Leys: „Ile w tym prawdy! Nie można lepiej jej zdefiniować”. Czy wyrażenie „donkiszotowski” nie odnosi się do postawy naiwnej, śmiesznej, skazanej na porażkę?). Zresztą Leys napisał swoistą medytację na temat „Studenta” Antona Czechowa (agnostyka), bardzo krótkiego opowiadania, którego akcja rozgrywa się w Wielki Piątek i które w godny podziwu sposób przybliża tajemnicę wiary, pokazując chwilę, kiedy prawda głoszona w Ewangelii staje się przeżywaną rzeczywistością. Były też barokowe teksty na miarę ekscentrycznego katolicyzmu Brytyjczyków G.K. Chestertona i Evelyna Waugh – ten ostatni twierdził, i zasługuje to na przemyślenie: „Kościół i świat znacznie bardziej potrzebują mnichów i zakonnic niż pisarzy”. A co powiedzieć o niesamowitej sekwencji na temat Gide’a, dosłownie opętanego przez diabła, i niejako dla równowagi o fragmentach o Mauriaku, Claudelu czy Bernanosie? A Léon Blum, Flannery O’Connor, Cioran, Gómez Dávila w twórczości Leysa? No i Pascal, oczywiście, do którego książek Leys nieustannie wracał, na przykład, ostatnimi czasy, do „Modlitwy o dobry użytek chorób”: „O Boże, który pogrążasz zatwardziałych grzeszników w rozkosznym i zbrodniczym używaniu świata! […] Panie, proszę, abym nie był wydany boleściom bez pociechy Twego Ducha […]”.
Włoscy komuniści zażądali, żeby opuścił Włochy, gdy w 1958 roku opublikował „Inny świat”.
zobacz więcej
Wreszcie należałoby przewidzieć osobny rozdział dla Simone Weil i Ludwiga Wittgensteina. Nawet jeżeli rachunkowość tego rodzaju jest umiarkowanie interesująca, warto odnotować, że Simone Weil zajmowała pierwsze miejsce, jeśli chodzi o liczbę cytatów w „Les Idées des autres”. Można w nich przebierać, w rozdziale „Bóg” Leys zamieścił taki oto, niełatwy: „Z dwóch ludzi, którzy nie mają doznania Boga, ten, który przeczy jego istnieniu, jest być może najbliżej Boga”. Tak dużo tematów omawianych przez Simone Weil poruszyło Leysa, że nie wiadomo, które uznać za najważniejsze. Może pojęcie „potrzeb duszy”, które są ważniejsze od praw człowieka i których nie można zaspokoić bez zwrócenia się ku duchowym i kulturowym skarbom odziedziczonym po przeszłości; może też kwestię prymatu obowiązków – odnoszącego się zwłaszcza do rządzących; a może kwestię uwagi. A przede wszystkim istniała dla Simone Weil rzecz ważniejsza niż mieć rację – miała wręcz obsesję na punkcie prawdy, przyjmującą postać niesamowitego wymogu: „Cokolwiek pojmuję jako prawdziwe, jest mniej prawdziwe niż te sprawy [tajemnice wiary katolickiej], choć nie mogę pojąć ich prawdy i jedynie kocham. Święty Jan od Krzyża nazywa wiarę nocą”. Droga do prawdy, to znaczy droga wiodąca do Chrystusa, nie przynależy do porządku rozumu. Simone Weil nie nawróciła się na katolicyzm: nie dlatego, że natknęła się na trudność natury intelektualnej (choć deprawacja Kościoła w wymiarze społecznym…); chciała być solidarna z wszystkimi, którzy byli poza katolicyzmem. Odmawiała sobie tej pociechy, spokoju zaznawanego w ciepłym kąciku, w bezpiecznym miejscu.
Można dostrzec pewne podobieństwa między Simone Weil i Ludwigiem Wittgensteinem: łączy ich między innymi żarliwe pragnienie czystości. Leys zapoznał się z myślą Wittgensteina za pośrednictwem opublikowanych wspomnień Normana Malcolma, który uczęszczał na wykłady filozofa w Cambridge i został jego uczniem. Dla ostrożności lepiej do nich odesłać czytelnika: jak napisał Malcolm, problematyka religijna jest u Wittgensteina „kwestią bardzo kłopotliwą”. Powiedzmy, że o ile wszystkie racjonalne „dowody” na istnienie Boga wydają mu się usiłowaniem absurdalnym – trochę jak dla Simone Weil – o tyle miał w sobie, gdzieś w głębi, „możliwość wiary religijnej”. Leys starannie przepisał jedną z wypowiedzi filozofa z 1944 roku: „Religia chrześcijańska przeznaczona jest tylko dla tych, którzy potrzebują nieskończonej pomocy, a zatem dla tych tylko, którzy doświadczają nieskończonej udręki. Cały ziemski glob nie może doświadczać większej udręki niż jedna dusza. Wiara chrześcijańska – tak sądzę – jest w tej najwyższej udręce schronieniem”. Zauważmy także, że Wittgenstein bardzo podziwiał dzieło świętego Augustyna.