Syndrom lękowy, panika, nerwowe decyzje.
Ujawniamy sportowe demony, przez które Polska odpadła z mundialu
piątek,
29 czerwca 2018
Polscy piłkarze nie wyjdą z grupy. Przegrany mecz z Kolumbią zamknął im drogę awansu na rosyjskim mundialu. Naród zgłębia przyczyny porażki, bo wszyscy znamy się na piłce. Oba mecze były słabe w wykonaniu naszej drużyny. Słabość ma swoje źródło. Najczęściej jest nim głowa.
Do meczu otwarcia z Senegalem Polacy przystąpili spięci jak agrafki. Użyłem tej potocznej metafory nie bez przyczyny. Moim zdaniem ona dobrze ilustruje problem. Zapięta agrafka tworzy obwód zamknięty. Takimi obwodami byli też nasi piłkarze. Każdy skupiony na sobie. Konkretnie na tym, żeby nie zrobić błędu.
Każdy wiedział, że spotkanie trzeba wygrać. Świadomość stawki tego meczu przytłaczała każdego z osobna, w efekcie całą drużynę. To było widać po sposobie gry od początku. Kto dostawał piłkę, ten szybko oddawał ją koledze. Taki sposób rozgrywania piłki Kazimierz Górki nazywał: „Ty do mnie, ja do ciebie”. I tępił go w swoim zespole.
Młodzież określa to soczyście i dosadnie, mając na myśli drużynę podszytą strachem. Rzeczywiście tak to wyglądało. Lęk o przegraną dominował nad wiarą w zwycięstwo. W telewizyjnych wywiadach po meczu zawodnicy mówili o braku komunikacji. I była to trafna diagnoza. Gdy po boisku biega dziesięć obwodów zamkniętych, to nie może być komunikacji między nimi.
Balon przygniatał ciężarem
W grach zespołowych lęki, niepewność czy unikanie odpowiedzialności przenoszą się jak pożar w suchym lesie. Przygotowanie fizyczne, taktyczne, umiejętności techniczne spalają się w tym ogniu tak, jakby nigdy ich nie było. Tu pojawia się pytanie – jak to możliwe?
Jak to możliwe, że piłkarze grający na co dzień w najlepszych europejskich klubach, mający za sobą setki udanych meczów, dziesiątki strzelonych bramek i asyst, nagle stają się bezradni? Jak to możliwe, że spętał ich lęk przed porażką? W końcu są zawodowcami, kolegują się ze stresem, wiedzą jak zbija się „gorączkę przedstartową”, bo robili to nie raz i robią to stale. Dlaczego akurat w tak ważnym meczu dopadła ich niemoc?
Odpowiedzi mogą być różne. Może właśnie dlatego, że był to tak ważny mecz, a balon sukcesu został przedwcześnie aż tak napompowany, że przygniatał ich swoim ciężarem. Mecze, którym kibicuje cały naród, to nie to samo, co występy w topowych klubach nawet o najwyższe stawki. Trzeba by być robotem, aby presja oczekiwań i nadziei milionów rodaków, nie działała na wyobraźnię.
Może to to. A może błędy Adama Nawałki wywołały frustracje piłkarzy. Piotra Zielińskiego i Jana Bednarka obsadził raczej w nieswoich rolach. Jednego trochę wycofał, drugiego pchnął do przodu.
Tymczasem nawet niewielka zmiana kompetencji zawodnika może wywołać spore zaburzenia. Uczenie się nowych funkcji podczas tak ważnego spotkania nie jest najlepszym pomysłem. Wszystko to razem sprowadza się do wniosku, że psychika sportowca często przesądza o jego wynikach. Talent, warunki fizyczne, ciężkie i solidne treningi mają znaczenie tylko wtedy, gdy współpracuje z nimi głowa.
Raz kapral, raz tatuś
Kolarze mają takie powiedzonko: „Kiedy noga podaje, głowa nie przeszkadza”. I to jest motto zwycięzców, a zarazem rodzaj uproszczenia, by nie powiedzieć – nonszalancji w podejściu do fizjologii, gdyż to głowa napędza resztę, a nie na odwrót. Mawia się także, że do sportu trzeba mieć ikrę.
Trenerzy określają to inaczej, lokując mechanizmy napędowe nie w głowie, a znacznie niżej, co mogłoby oznaczać, że kierują się seksizmem. Jednak Justyna Kowalczyk, w jednej z publicznych wypowiedzi, równie niepoprawnej jak opinia trenerów, oświadczyła, że „baba też musi mieć jaja do sportu”. Prawdę mówiąc przez całą karierę była żywą ilustracja tej maksymy aż przyszedł kryzys, lecz o tym później.
To nie pieniądze psują piłkę nożną. Psują ją ludzie, których zepsuły pieniądze, bo mieli do nich zbyt łatwy dostęp.
zobacz więcej
Dziś wiemy więcej o znaczeniu psychiki w sporcie niż wiedzieliśmy trzydzieści lat temu. Wiemy więcej o psychice, bo wiemy więcej o mózgu, chociaż do mety daleko. Mózg to jedna z największych zagadek nauki, ciągle nierozwiązana. Ale między posiadaniem wiedzy a stosowaniem wiedzy jest różnica.
Co prawda dzisiaj prawie każda gwiazda sportu ma swojego psychologa, jednak jej otoczenie, a zwłaszcza trenerzy często traktują ten fakt jak zło konieczne, psychologów jak szamanów, którym niedowierzają. Niekiedy nie bez podstaw, gdyż i w tej branży zdarzają się ludzie niedouczeni, którym w dodatku brakuje doświadczenia, a to ono w tej pracy jest ważniejsze niż dyplom ukończenia studiów.
Wielu trenerów w tym zakresie polega na sobie. Jedni próbują docierać do psychiki zawodników, stosując żargon wojskowy. Drudzy w oparciu o ojcowski autorytet. Jedno i drugie nierzadko się sprawdza. Wszystko zależy od podmiotu stymulacji. Od stanu i skali problemów psychicznych, z jakimi zmaga się sportowiec.
Bywają momenty, gdy ktoś potrzebuje ostrogi, więc pan trener jest jak kapral. Bywają takie, kiedy trzeba go poklepać po ramieniu, więc trener jest jak tatuś. Jednak we współczesnym sporcie, przy coraz wyższym i coraz bardziej wyrównanym poziomie zawodników wyczynowych, liczą się detale, liczy się precyzja motywacji. A przed wszystkim liczy się nieschematyczne, kreatywne podejście do konkretnego zawodnika. Psycholog naturszczyk odpada. Porady w stylu: „skoncentruj się”, „dasz radę”, „uspokój się” nie zadziałają.
Skoczek bez głowy
Adam Małysz jest przykładem udanej współpracy psychologa ze sportowcem, która zaczęła się w krytycznym momencie jego kariery, gdy już prawie zdecydował, że kończy ze sportem. Trenował wówczas z Pavlem Mikeską, czeskim szkoleniowcem. Przez pewien czas robił widoczne postępy, ale nagle pojawił się nawyk, którego nie był w stanie opanować. Po wyjściu z progu, zaczynał machać jedną nartą jak skrzydłem.
Im bardziej się starał, żeby wyeliminować błąd, który hamował go w locie i skracał odległości, im bardziej się na tym skupiał, tym było gorzej i coraz gorzej. Ani on, ani trener nie mieli pojęcia, skąd się to wzięło i jak temu zaradzić. W końcu rozwiązali spółkę. Adam został bez trenera i chęci do sportu.
Wtedy ówczesny prezes PZN Paweł Włodarczyk zmodernizował system szkolenia. Otoczył Małysza grupą fachowców, którzy mieli z nim pracować. Był w niej fizjolog, dwaj trenerzy i Jan Blecharz, psycholog sportu z AWF w Krakowie. Specjalista od mentalnych przygotowań do zawodów najwyższej rangi oraz technik radzenia sobie ze stresem. To on zaczął pracować nad psychiką Adama. W mediach pojawiło się barwne, aczkolwiek nieco makabryczne określenie - „skoki z odciętą głową”.
Praca z Adamem wymagała pracy Adama nad sobą. Autostymulacji, która polegała na oczyszczeniu głowy ze wszelkich emocji i myśli poza jedną – o skoku, który go czeka. Najpierw o pierwszym, potem o drugim. Miał oddać dwa równe skoki i nic ponadto. Najazd, odbicie, wyjście z progu, pozycja w locie. Tylko o tym miał prawo myśleć. O niczym więcej.
Nie przyszło łatwo, lecz się powiodło. We współpracy z psychologiem Adam nauczył się właściwej techniki koncentracji. „Skoczek bez głowy” rozpoczął swoiste życie po życiu. Nie skończył kariery, przeciwnie – stał się idolem narodowym, bohaterem małyszomanii i takim pozostanie w historii. Nawiasem mówiąc Kamil Stoch korzysta z doświadczeń starszego kolegi. Wybornie opanował techniki koncentracji i podniósł poprzeczkę o dwa „złotka” wyżej.
Prawy but na lewej stopie Usaina Bolta
Usain Bolt jest kolejnym dowodem jak ważna jest praca nad psychiką zawodnika. Wszyscy znamy Bolta jako geniusza sprintu, sportową ikonę ostatniej dekady. Lecz jego droga na szczyt i do sławy nie była równa jak autostrada, przypominała raczej cross.
Bolt nie urodził się geniuszem sprintu, jakiego znamy. Urodził się z wybitnym talentem do szybkich biegów. Cała reszta to praca nad nim i jego praca nad sobą. Klucz do wielkiej kariery tkwił w jego głowie tyle, że odnalazł go ktoś inny, nie on. Tym kimś był jowialny Glen Mills, obecnie główny trener w IAAF HPTC w Kingston na Jamajce. Tym razem to trener, a nie psycholog, zastosował skuteczną psychoterapię.
To jednak nie znaczy, że Mills stał się psychologiem. Na psychikę Usaina podziałał skutecznie autorytet trenera. Prawdziwy autorytet to naturalny, potężny instrument oddziaływań psychologicznych. Taki autorytet miał Feliks Stamm, miał Kazimierz Górski. Ten rodzaj autorytetu potocznie nazywa się charyzmą. Obecnie ta nazwa bywa nadużywana, gdyż jest to bardzo rzadka cecha osobowości.
Szybkim bieganiem Bolt zabawiał się od dziecka. Poprawiał rekordy świata w kolejnych kategoriach wiekowych i udawało mu się wygrywać. Zwrócił na siebie uwagę i mediów i fachowców, więc gdy dorósł do wieku, gdy zaczął się już ścigać z seniorami, czekano na wybuch wielkiego talentu i wielkie wyniki, co jednak nie następowało.
Bolt bawił się sportem i bawił się życiem. Nie miał pojęcia czym jest samodyscyplina. Na treningach nie harował, działał na luzie jak większość rówieśników z Jamajki. Jak mawiały nasze babcie był roztrzepany, lekkomyślny, nie potrafił się na niczym skoncentrować. W 2002 roku podczas mistrzostw kadetów w Kingston był tak rozkojarzony, że założył prawy but na lewą stopę, a lewy na prawą. I mało, że założył, w takich kolcach wystartował.
Proste plecy sprintera
Wtedy przyszła mu do głowy myśl, że na rozgrzewce trzeba jednak skupić się na własnym biegu, a nie na koleżankach biegających po murawie. Trudno powiedzieć, czy ta myśl go otrzeźwiła. Na pewno zrobił to Mills.
Tak jak Bolt urodził się sprinterem, tak Mills urodził się trenerem. Zaczął uprawiać ten zawód mając 14 lat, co chyba tylko na Jamajce jest możliwe. W 2004 wziął Usaina pod swoją kuratelę i łatwo nie było. Młody fikał i brykał jak źrebak, ale spokój, doświadczenie i wiedza trenera przynosiły efekty.
Mills obiecał Boltowi, że zostanie rekordzistą świata na wszystkich dystansach sprinterskich pod warunkiem, że całą energię skupi na treningach i startach. Nie ukrywał, że będzie bolało, ale warto pocierpieć, żeby wykorzystać talent. I bolało rzeczywiście.
Bolt ma skoliozę kręgosłupa i z tej przyczyny jedną nogę krótszą od drugiej, co skutkowało pochylaniem tułowia podczas biegu. Aby ten nawyk wyeliminować, trener zaaplikował mu bieganie tzw. stylem „deski”, czyli o prostych plecach. Po 30 sekundach sprinter cierpiał, po minucie wył z bólu, jednak musiał wytrzymać 5 minut ćwiczenia i wytrzymywał.
Nie byłoby to możliwe bez przestrojenia psychiki, jakiego dokonał w nim Mills. Nauczył go koncentracji, nauczył dyscypliny, solidnej roboty i panowania nad emocjami. Z luzaka Bolt stał się rygorystą własnego ciała i własnej psychiki. Nie dawno wyznał: „Gdyby nie ciężka praca nad sobą, to w sporcie byłbym nikim”.
Polski sport ma się średnio, za to reklama ze sportowcami – świetnie.
zobacz więcej
Gryzoń odcina prąd
Psychika jak winda, raz wiezie sportowca w górę, innym razem w dół. Przypadki faworytów, którzy zawiedli na ważnych imprezach wskutek nagłych turbulencji psychicznych są liczne. Przyczyna jest zawsze ta sama – wpuszczenie „szczura” do głowy. Gryzoń gryzie i osłabia motywację, często odcina prąd (dosłownie: bo jest to efekt zablokowania przepływu impulsów na synapsach nerwowych), co prowadzi do niespodziewanych porażek. Wystarczy jedna, niepotrzebna myśl w rodzaju: „nie dam rady” albo „co będzie jak znów dam ciała” i po zawodach.
Takim przypadkiem jest polski mistrz młota Paweł Fajdek, który pojechał na igrzyska olimpijskie do Londynu po złoty medal i odpadł w eliminacjach. Miał formę na zwycięstwo, lecz zgubił go brak pokory, a ściśle – nadmiar pewności siebie, nawet młodzieńcza bufonada. Czesław Cybulski, jego ówczesny trener, doradzał, aby przed zawodami oddał kilka rzutów z koła, na którym rozegrają się eliminacje. Powiedział mu, że igrzyska to zupełnie co innego niż wszystkie inne imprezy.
Rady trenera Fajdek zlekceważył, na trening nie pojechał i było jak było. „Szczur” wygryzł go z finału. To się powtórzyło na igrzyskach w Rio tyle, że w Brazylii zadziałał lękowy syndrom powtórki. Nie siedziałem w jego głowie, ale nie mam wątpliwości, że gdzieś tam było - „co to będzie, jak znów dam ciała”. Ten rodzaj samosprawdzających przeczuć niestety na ogół się sprawdza. Fajdek po raz drugi odpadł w olimpijskich eliminacjach, choć był liderem list światowych.
Podobnie, choć nie tak samo było z Adamem Kszczotem, kandydatem do medalu w biegu na 800 m w Rio. Adam wypracował schemat, który dawał mu zwycięstwa w biegach przed igrzyskami, także na mistrzostwa Europy. Schemat polegał na przyspieszeniu i wyjściu na prowadzenie na 200 m przed metą i utrzymaniu przewagi do końca.
Schemat się sprawdzał aż do półfinału olimpijskiego. Bieg prowadził David Rudischa, rekordzista świata na tym dystansie. Kiedy Adam przyspieszył przed ostatnim wirażem i chciał go wyprzedzić, Kenijczyk przyspieszył bardziej. Nie wiem, jaka myśl przeleciała Kszczotowi przez głowę.
Może taka, że w Rio przećwiczony schemat nie zadziała. Może taka, że tamten jest jednak silniejszy niż Adam przypuszczał. W każdym razie odcięło mu prąd, nie wszedł do finału, chociaż pojechał po medal i był na medal. Wystarczył moment wątpliwości, by schematyczny plan się rozsypał, a winda powiozła go w dół…
Pajacyki Jerzego Dudka
Skuteczne działanie pod presją, radzenie sobie ze stresem, blokowanie toksycznych emocji i myśli to taka strefa sportu, gdzie kibic nie zagląda, więc nie jest to strefa kibica. Kibic obserwuje wyłącznie efekty udanych albo nieudanych zmagań zawodnika z własną psychiką czy grupy zawodników nazywanej drużyną. Ale jest widowisko, które zbliża tych na trybunach z tymi na murawie. Które pozwala kibicom doświadczać niemal osobiście psychicznych perturbacji zawodnika, a właściwie uczestniczyć w psychodramie.
Tym widowiskiem są rzuty karne, podczas meczu, a zwłaszcza po nim, gdy trzeba wyłonić zwycięzcę. To są odrębne spektakle, bardzo przejrzyste dzięki kamerom telewizji, która pokazuje twarze piłkarzy i to, co się na nich maluje. Pokazuje oczy, a w nich niepokój, czasem lęk albo niezłomną pewność siebie. A są to przecież okruchy zmagań wewnętrznych, które widać jak na dłoni.
Rzuty karne to pojedynki jeden na jeden. Statystyki dowodzą, że bramkarz ma mniejsze szanse od snajpera. Jednak obaj próbują je zwiększyć, stosując różne chwyty psychologiczne. Snajperzy często odgrywają role twardzieli, których nic nie rusza. Długo ustawiają piłkę, czasem poprawiają sznurowadła, rozglądają się na boki. Odstawiają przedstawienia dla jednego widza.
Bramkarz nie ma tylu możliwości, choć niektórzy miewają ciekawe pomysły. Słynne pajacyki Jerzego Dudka kiedyś zadziałały. Ale obaj mają świadomość zadania, znają jego cenę, rozumieją okoliczności. I o żadnej z tych rzeczy nie wolno im pomyśleć. Ani o niestrzelonym czy przepuszczonym golu. Ani o miliardach telewidzów, którzy będą oceniać winnego porażki albo szaleć z radości zwycięstwa.
Ciśnienie jest potężne, momenty przed starzałem to chwile udręki. Lista wielkich piłkarzy, którzy przestrzelili rzuty karne jest długa. Po takich błędach bogowie futbolu spadają na ziemię jak gruszki.
W półfinale Ligi Mistrzów na Camp Nou Leo Messi trafił w poprzeczkę. Barcelona odpadła z rozgrywek, a Messi uważany za najlepszego piłkarza w historii piłki nożnej, został uznany i przez media, i przez kibiców za antybohatera.
Strzał Diego Maradony, w ćwierćfinale mundialu 1990 roku, obronił fantastycznie jugosłowiański bramkarz Tomislav Ivkowić. Błąd Maradony naprawili szczęśliwie koledzy i Argentyna awansowała.
Płeć – choć ideologia gender podważa jej biologiczne istnienie – w jednym obszarze trzyma się mocno: w sporcie.
zobacz więcej
Albo zdechnę, albo wygram
Mistrzostwa świata 1986. Francja gra z Brazylią. Michele Platini doprowadza do remisu 1:1. Spotkanie mają rozstrzygnąć rzuty karne. Zaczyna się festiwal pudeł…Pudłuje Zico, pudłuje Socrates i pudłuje także Platini.
Raul, najbardziej skuteczny snajper reprezentacji Hiszpanii, przenosi piłkę ponad bramkę w półfinale Euro 2000 z Francuzami i to w momencie, gdy Francja prowadzi.
Roberto Baggio pozbawia Włochów zwycięstwa na mundialu w USA w 1994 roku, marnując karnego. Zwykle bezbłędny David Beckham strzela „Panu Bogu w okno” w meczu z Portugalią na Euro 2004. W finale Ligi Mistrzów karnego psuje Cristiano Ronaldo. Niezwodny Kazimierz Deyna na mundialu w Argentynie w 1978 też nie strzela „jedenastki”.
To tylko niektóre gwiazdy futbolu pokonane przez własną psychikę. Bo przecież nagle ci piłkarze nie stracili talentu, nie zabrakło im umiejętności. Kiedy wybitny sportowiec, który jest w formie i przy zdrowiu, doznaje niespodziewanej porażki, to najczęściej przyczyną jest psychika. Jak głosi klasyczna reguła sportu – zwycięstwa nad rywalami zaczynają się od zwycięstw nad sobą. Nad własnym ciałem, które stymuluje psychika. W niej jest siła, która może czynić cuda.
Za taki cud można uznać zwycięstwo Justyny Kowalczyk na igrzyskach olimpijskich w Soczi. Ruszyła po złoty medal z pękniętą kością stopy. Wiedziała o tym wcześniej i wszyscy wiedzieli, bo diagnoza lekarza i zdjęcie rentgenowskie media upubliczniły. Startowała na tzw. „blokadzie”, czyli po zastrzyku, który chwilowo łagodził ból. To się nie miało prawa udać, lecz powiodło się w stu procentach.
Jakim cudem? Ano właśnie dzięki jej psychice. Przed biegiem złożyła wymowne oświadczenie: „Albo zdechnę, albo wygram”. W tym krótkim zdaniu zdefiniowała samą siebie i swoją karierę, opartą na niezwykle mocnej psychice. Wydawało się, że nic jej nie złamie, że przejdzie przez życie jak taran. Ale to nie tak.
Depresja Justyny Kowalczyk
Sportowcy żyją jak pod kloszem, dopóki uprawiają sport. Tak się przynajmniej nam wydaje i po części faktycznie tak jest. Nie meczą ich sprawy przyziemne. Mają podane, posprzątane, zwiedzają świat, trenują i startują. Dopóki nie założą rodziny, zajmują się wyłącznie sobą.
I nie może być inaczej. Sportowiec gra na instrumencie, którym jest sportowiec, więc musi o niego dbać, robić wszystko, aby instrument brzmiał czysto i pięknie. Takie życie oznacza wybór, a wybór to to, co się ma i to, co się traci.
Z upływem lat straty zaczynają bardziej doskwierać. Sukcesy już tak nie cieszą zwłaszcza, gdy miało się ich wiele. Nawet gdy ma się rodzinę, to nie ma się dla niej czasu. Brakuje czasu dla przyjaciół, dla znajomych, dla tych, którzy mogli by nieść jakieś wsparcie. Im bliżej końca kariery, tym częściej myśli się o tym – co dalej?
Finansowe zabezpieczenie to jedno, ale nowa pasja w życiu to zupełnie inna bajka. Sport wyczynowy spala energię fizyczną, a często wypala psychikę. Wielu ludzi wychodzi ze sportu doszczętnie wypalonych. Nie mają chęci ani pomysłów na nowe wyzwania. Na budowanie w sobie i wokół siebie nowej rzeczywistości.
Rozstanie na Instagramie, czyli medialny rozpad pożycia
zobacz więcej
Takie stany zdarzają się także podczas trwania kariery, gdyż są to sprawy związane z osobowością. Jednak trauma związana z drastycznymi zmianami rytmów dni, tygodni, miesięcy, dobrze znanego i przez to bezpiecznego otoczenia, odcięcie dopływu adrenaliny, jaką pobudzają tłumy fanów, a potem nagła cisza, która krzyczy, wszystko to może mieć wpływ destrukcyjny na psychikę i często ma.
Nie każdemu udaje się przejść tryumfalnie przez swoistą smugę cienia, jaka dzieli sportowe areny od tzw. „normalnego życia”. Wtedy pojawia się smutek, zaczynają niepokoje, które częściej niż można by przypuszczać przechodzą w głębokie depresje.
Justyna Kowalczyk była chyba pierwszą polską gwiazdą sportu, która przyznała się publicznie do depresji. Królowa nart, niezłomna iron lady, twarda i zadziorna góralka wyznała, że cierpi na bezsenność, omdlenia; że korzysta z pomocy psychiatry.
To był narodowy szok, gdyż mało komu sport kojarzył się z depresją, a Justyna była chyba ostatnią sportsmenką, u której można by depresję podejrzewać. Bardzo szybko w mediach pojawiły się informacje, że problem jest poważny, a jego zasięg znacznie szerszy. W końcu depresja dotyka obecnie 10 procent populacji. Według Światowej Organizacji Zdrowia jest to czwarty zdrowotny problem ludzkości.
Diabeł Andrzeja Iwana
Padły nazwiska aktualnych gwiazd i byłych sportowców. Ale nie da się tych licznych przypadków sprowadzić do jednego mianownika, sformułować jednoznaczną odpowiedź na proste pytanie: dlaczego? Z jakiej przyczyny ludzie, którzy kawał swojego życia opierali o pewność i wiarę w siebie, nagle przestają w siebie wierzyć, tracą pewność i stają się pesymistami, gdyż takie są objawy depresji?
Lindsay Vonn i Sven Hannawald cierpieli na depresję w szczytowym okresie kariery. Ona - zdobywając Kryształowe Kule Pucharu Świata, dwa tytuły mistrzyni świata i złoto olimpijskie. On – wygrywając cztery konkursy Turnieju Czterech Skoczni jako pierwszy skoczek w historii.
„Nie chcę mojego życia” – mówił włoski bramkarz Gianluigi Buffon psychiatrze, który leczył go z depresji. Mimo stałej opieki psychologicznej, w tym także ojca psychologa sportu, niemiecki bramkarz Robert Enke popełnił samobójstwo rzucając się pod pociąg. Andrzej Czyżniewski, były bramkarz, potem sędzia i działacz piłkarski próbował się zabić z pomocą proszków nasennych i spalin samochodowych.
„Każdego dnia mam nadzieję, że umrę” – powiedział w wywiadzie bokser zawodowy Tyson Fury, który cierpiał na depresje. Mike Tyson także zmagał się z tym problemem. Magdalena Fularczyk, złota medalistka z Rio, wpadła w depresję po skończeniu kariery. Nie mogła się odnaleźć poza sportem, wszystko widziała w czarnych kolorach.
Zresztą depresja ma barwy czerni i postać demona. „Czarny pies depresji” nawiedzał Churchilla. Andrzej Iwan spotykał się z „diabłem”, jak piłkarz pisał w swojej książce. Świadomie mieszam przykłady różnych osób, także sportowców różnej rangi, dyscyplin i krajów, ponieważ depresja nie ma barw narodowych czy przynależności zawodowej. Dotyka sporowców, polityków i wszystkie środowiska.
Dlatego nie sądzę, by to sport prowadził do depresji. Presja, rodzaj społecznej alienacji a zarazem uwielbienia tłumów, alkohol, narkotyki, hazard dotyczą sportowców i nie sportowców, mogą wywoływać objawy depresyjne albo nie. Często na proste pytania nie ma prostych odpowiedzi. Psychika sportowca to psychika człowieka, choć jest pewna różnica.
Dwa mecze w Kazaniu
Sportowiec znacznie częściej używa własnej psychiki jako oręża w walce. Często używa jej przeciw sobie, przełamując opory ciała, które się broni. Przełamując ból, wyczerpanie, zmuszając się do wysiłków ekstremalnych na granicy możliwości ludzkiego organizmu albo przesuwa je dalej jak nikt przed nim na ziemi. To musi kosztować i kosztuje. Czasem płaci za to psychika, czasem ciało, a często jedno i drugie.
Taka jest koncepcja sportu, zresztą zawarta w olimpijskiej maksymie „Szybciej, wyżej, dalej”. Od tego są trenerzy, nad tym pracują psychologowie sportu. Nad wyciskaniem talentu do dna. Sportowiec po karierze jest jak wyciśnięta tubka pasty. Niekiedy można ją doładować, niekiedy nie.
Połączył je wspólny cel: stworzenie produktu, który będzie się dobrze sprzedawał na rynku.
zobacz więcej
No nie dali, bo zblokowała ich własna psychika. Lękowy syndrom powtórki (meczu z Senegalem), panika, nerwowe, więc błędne decyzje trenera. W sporcie liczy się tylko jedno – efekt, który potwierdza zamierzony cel. A to już jest za nami. Mecz o honor tego nie zmieni. Klasyczny tryptyk znów stał się faktem.
W sumie warto podkreślić jedno: to, co widać na stadionach, wynika z tego, czego nie widać i można się tylko domyślać - z psychicznych predyspozycji sportowca do walki na arenach, tak generalnie, a także konkretnego dnia lub w określonym momencie. Na tej chwiejnej podstawie budowane są pomniki idoli. Z tej przyczyny obalane są nierzadko heroiczne mity i legendy.
– Marek Jóźwik
Konsultacja: Krzysztof Kałużny, psycholog sportu