– Głównym elementem luksusu w siermiężnej stambulskiej celi było błyszczące wiadro, na którego dnie przeczytałem „Huta Starachowice Poland”. „Niech w nie sr..., byle kupowali”, jak stwierdził potem nasz radca handlowy, komentując bilateralną wymianę handlową pomiędzy Polską a Turcją – wspomina Ryszard Sługocki. Opowiada o swej wyprawie dookoła świata w latach 50-tych. Podróżnik jest autorem książki „Od Wisły do Rzeki Perłowej”.
TYGODNIK.TVP.PL: W 1957 roku dwóch śmiałków – Ryszard Sługocki i Zygmunt Rzeżuchowski – wybrało się samochodem marki warszawa, produkowanym od zaledwie sześciu lat przez Fabrykę Samochodów Osobowych, w podróż dookoła świata. Patronat prasowy – mówiąc dzisiejszym językiem – nad ekspedycją objęła najpopularniejsza gazeta codzienna PRL – nieistniejący od prawie 20 lat „Express Wieczorny”. Zanim przejechał pan kilkanaście granic, trzeba było pokonać rozmaite przeszkody, a zwłaszcza straszliwą biurokrację Polski Ludowej.
RYSZARD SŁUGOCKI: Pomogła tak zwana odwilż i protekcja. Wiedzieliśmy, że miłośnikiem motoryzacji był ówczesny Prezes Rady Ministrów. Udało się go uchwycić rankiem, gdy udawał się na obrady sejmu. W pięknie oprawionym „Dzienniku Podróży”, ze złotymi literami na okładce, znalazł się wpis: „Życzę szerokiej drogi dzielnym podróżnikom – Józef Cyrankiewicz”. Za jego przykładem poszedł Przewodniczący Rady Państwa Aleksander Zawadzki oraz wszyscy obecni w Sejmie członkowie rządu PRL i przodującej partii. Jeszcze tego samego dnia w „Expressie Wieczornym” ukazało się zdjęcie premiera wsiadającego do białej warszawy z napisem „Z Expressem przez świat”. I przeszkody znikły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki!
Jak wytyczył pan trasę?
Początkowy myśleliśmy o przejechaniu autem przez ZSRR, ale w ambasadzie sowieckiej w Warszawie stanowczo wyperswadowano nam ten pomysł. Szlak wiódł więc przez kraje bałkańskie, Turcję, Iran, Afganistan, Pakistan, Indie, Birmę i Chiny, skąd mieliśmy statkiem dotrzeć do zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych, a po przeprawie przez Atlantyk – powrócić do Polski via Europa Zachodnia. Niestety, podróż wytyczoną palcem po mapie udało się urzeczywistnić jedynie częściowo, choćby dlatego, że niektóre państwa – ja Grecja czy Irak – odmówiły wydania nam wiz.
To był pański pierwszy wyjazd zagraniczny?
Owszem. O ile przejazd przez Czechosłowację nie zrobił na mnie wrażenia, bo otoczenie było równie przaśne jak w PRL-u, o tyle w Wiedniu feeria neonów, bogactwo sklepowych wystaw i bujne życie towarzyskie w centrum miasta były prawdziwym szokiem, przypominając mi zarazem zapamiętany w dzieciństwie wizerunek Warszawy u schyłku międzywojnia.
Na Mariahilferstrasse, głównej handlowej ulicy Wiednia, dostrzegłem Miecia, byłego wojskowego politruka, współtowarzysza kursu dla dziennikarzy. Nie widziałem go od kilku lat. Przez ten czas awansował i strasznie zważniał. Jako starszy instruktor wydziału prasy Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej codziennie przesyłał redakcjom długaśne instrukcje, jak dopieprzyć „zaplutym karłom reakcji z Armii Krajowej, amerykańskim imperialistom i zachodnioniemieckim odwetowcom”. Wyrzucał z pracy i gnoił dziennikarzy, przede wszystkim tych ze starszego pokolenia, którzy nie chcieli zgiąć karku i pisać zgodnie z obowiązującą ideologią. Tak się zasłużył, że posłano go do Instytutu Kształcenia Kadr Naukowych przy KC PZPR.
Uciekali samolotami własnej konstrukcji, porywali rejsowe maszyny LOT-u, które pilotowali lub grozili lotnikom bombami. Tak Polacy z „socjalistycznego dobrobytu” desperacko uciekali na „zgniły Zachód”.
Kiedy nastąpiła odwilż i Władysław Gomułka powrócił do władzy, dokonał się w Mieciu – jak by to satyrycznie ujął Janusz Osęka – „przełom w Bulwie”: został liberałem i na lata zakotwiczył w tygodniku utworzonym w miejsce zlikwidowanego „Po Prostu”. Do Wiednia przyjechał, aby żebrać o materiały do reportażu o gniciu kapitalizmu. „Kapitalizm gnijący na Mariahileferstrasse bardzo mi się podoba i aż żal, że po powrocie będę musiał napluć na to, co tu zobaczyłem” – powiedział.
Pana wizyta w kolejnym kraju kapitalistycznym była chyba mniej przyjemna, skoro rozpoczęła się od nocy spędzonej w areszcie...
Trafiliśmy tam, bo w stambulskim komisariacie policji – gdzie zajrzeliśmy zapytać, jak dojechać do polskiego przedstawicielstwa handlowego – zaproponowano nam nocleg, ponieważ po zapadnięciu zmroku poruszanie się po tamtej dzielnicy było zbyt niebezpieczne. Głównym elementem luksusu w siermiężnej celi było błyszczące wiadro, na którego dnie przeczytałem „Huta Starachowice Poland”. „Niech w nie sr..., byle kupowali” – stwierdził potem nasz radca handlowy, komentując bilateralną wymianę handlową pomiędzy Polską a Turcją. Jej niski stan wyjaśnił słowami: „My nie mamy co sprzedawać, a oni nie mają czym płacić”.
Z niuansami handlu zagranicznego PRL zetknęliście się też w Iranie.
Radca handlowy stanowczo sprzeciwił się, żebyśmy reklamowali w Iranie samochód produkcji żerańskiego FSO. Co prawda wcześniej udało mu się sprzedać tysiąc warszaw irańskim taksówkarzom i w Polsce ekscytowano się tą transakcją, jednak przed jego irańskim biurem rozgrywały się dantejskie sceny, gdyż w tamtejszym klimacie auta szybko odmawiały posłuszeństwa. Żądano zorganizowania serwisu oraz części zamiennych, których „zapomniano” przysłać.
W Teheranie spotkaliście osobliwego Polonusa.
Izaak Zakhaim był przedstawicielem szwajcarskich firm zegarkowych na teren Persji. Trafił tam via Rosja w roku 1942 i osiadł. Do Izraela nie zamierzał się przeprowadzać, gdyż stwierdził: „Cały ten Erec Izrael to jest jakaś podejrzana firma, wymyślona przez starego wariata Herzla i amerykańskich Żydów, którzy na wszystkich Żydów jeszcze większe nieszczęście sprowadzą, niż ten cały zbój Hitler. One we wojnę, za morzem bezpiecznie siedząc, na nas się wypięli, jak moja rodzina i inne w getcie ginęli, a teraz niby takie troskliwe się zrobili”. Powiedział nam, że przekazał poselstwu PRL pięć złotych zegarków – datek na odbudowę Warszawy, do której jednak nie chciał wracać, bo po pierwsze nie miał do kogo, a po drugie – po pobycie w Rosji przekonał się, jaki jest stosunek komunistów do własności prywatnej.
Kolejnym etapem podróży był Afganistan.
Zaproszono nas tam do teatru, na pokaz miejscowej sztuki. Jej treść nie utkwiła mi w pamięci, w przeciwieństwie do reakcji widzów. Salę wypełniała ponad setka brodatych mężczyzn ubranych w białe dhoti i turbany. Każdy przepasany był taśmą z nabojami, u boku miał sztylet, a pomiędzy kolanami ściskał karabin. Po obu stronach sceny, za zasłonami z grubej blachy, stali policjanci. Lufy ich karabinów były wymierzone w publiczność. Strzegli bezpieczeństwa artystów, ponieważ bywało, iż rozemocjonowana fabułą widownia włączała się do akcji, rzucając nożami lub strzelając do aktorów odtwarzających czarne charaktery.
Polskie poselstwo w Kabulu wydało bankiet na waszą część.
Przybyli ministrowie króla, dyplomaci, elita intelektualna... Dopiero po upewnieniu się, że wśród gości nie ma zbyt gorliwych wyznawców islamu, na stole pojawiły się oszronione butelki wyborowej. Tylko nieliczni nie rozcieńczali trunku, znaleźli się i tacy, którzy wlewali zawartość butelki do arbuza, a następnie wysysali alkohol z wykrojonych z owocu plastrów. Znacznie ożywiło to konwersację. Po godzinie byliśmy już ze sobą zbratani i wznosiliśmy okrzyki o odwiecznej przyjaźni między naszymi kochającymi wolność narodami.
W New Delhi waszym przewodnikiem był radca kulturalny ambasady, znany pisarz Wojciech Żukrowski.
Nakłaniał nas do jak najdogłębniejszego spenetrowania Indii, argumentując: „Jeśli tego nie zrobicie, nie liczcie na to, że będę przez palce patrzył jak bezprawnie tankujecie paliwo przeznaczone dla samochodu ambasadora. A jeśli zastosujecie się do mojej rady, to nie zauważę, jak nawet cysternę wlejecie w te wasze tajne baki.”
W Kalkucie poznaliśmy Stanisława Bujakowskiego, polskiego pilota, walczącego w latach 30. przeciw Japończykom w armii Czang Kaj-szeka, podczas II wojny światowej lotnika RAF-u, a potem – doradcę władz indyjskich ds. komunikacji powietrznej.
Czytałem książkę jego żony Haliny pt. „Mój chłopiec, motor i ja”, relacjonującą podróż jednośladem z Polski do Chin w połowie lat 30.
Opowiadają o poszukiwaniu seksu z muzułmanką w kraju arabskim i własnym, nieustannym rauszu alkoholowo-narkotykowym. Naigrywają się z braku demokracji i bycia Polakiem. Współcześni, młodzi „podróżnicy – pisarze” nie opisują krajów i kultur, tylko siebie.
Pochodzący z Wileńszczyzny Bujakowski przekazał mi list do generała Tse, dowodzącego resztkami armii Czang Kaj-szeka, która po przegranej z wojskami Mao schroniła się w Birmie, skąd przez lata robiła wypady partyzanckie na terytorium skomunizowanej ojczyzny. Niestety, chociaż dotarliśmy do adresata, przesyłki nie udało się dostarczyć, gdyż wcześniej zatrzymali nas bojownicy wolnego państwa Szan – birmańskiej prowincji mającej tendencje separatystyczne – i spalili część bagaży, w tym egzemplarz „Portretu Doriana Greya” Oscara Wilde’a wraz z zapieczętowana kopertą ukrytą pod obwolutą.
Dlaczego wyprawa zakończyła się w Państwie Środka i czemu po powrocie do kraju nad ekspedycją zapadła cisza?
Ponieważ zaraz po przekroczeniu granicy trafiliśmy do chińskiego aresztu. Wprawdzie mieliśmy stosowne dokumenty wydane przez ambasadę chińska w Warszawie, lecz na miejscu okazały się one bezwartościową makulaturą. Kontakt z naszą placówką dyplomatyczną w Pekinie wymusiliśmy dopiero po kilku dniach głodówki. Wtedy oskarżono nas o „obrazę wielkiego narodu chińskiego”, w szczególności chodziło o głodówkę, która jest – jak nas poinformowano – „bronią proletariatu i można jej używać tylko przeciwko kapitalistom” (sic!). Odbył się nawet błyskawiczny proces przed trybunałem ludowym w Kunmingu. Skazano nas na 3 lata więzienia, lecz „biorąc pod uwagę odwieczną przyjaźń łączącą wielki naród chiński z narodem polskim” bezterminowo zawieszono wykonanie wyroku i pozwolono – pod uzbrojoną eskortą – dojechać do Kantonu. Tam wsiedliśmy na polski statek, toteż na ojczyzny łono powróciliśmy, po ponad półrocznej nieobecności, drogą morską. Ten chiński epizod przyczynił się do tego, że przez dekady o naszej wyprawie nie można było wspominać.
– rozmawiał Tomasz Zbigniew Zapert
Tygodnik TVPPolub nas
Zdjęcie główne: Polski: Linia montażowa samochodów marki warszawa. Lata 50. XX wieku. Zdjęcie z pisma Młody Technik, 11/1974 r., s.46. Fot. Wikimedia