Złamały życie milionów ludzi. Stały po stronie zła. Zmagały się ze sobą. Nie warto przymykać oka na jeden totalitaryzm
piątek,
31 sierpnia 2018
Myślimy dziś w kategoriach popularnych w publicystyce liberalnej. Zakorzenienie narodowe od razu kojarzymy z niechęcią względem członków innych narodów. A przecież są tradycje w myśli politycznej, które nie interpretują nacjonalizmu w wojowniczym czy konfliktowym sensie – mówi historyk idei prof. Bogdan Szlachta.
TYGODNIK.TVP.PL: Mamy kolejną rocznicę wybuchu II wojny światowej. Wkrótce będziemy wspominać rocznicę agresji ZSRR na nasz kraj. Tymczasem w Polsce pogodzenie antykomunizmu i antynazizmu bywa problematyczne. Nie odnosi pan profesor takiego wrażenia?
PROF. BOGDAN SZLACHTA: Z pewnością nie powinno się przymykać oka ani na komunizm, ani nazizm, ani negować symetryczności tych systemów. Oba projekty totalitarne, pod płaszczykiem atrakcyjnie, niekiedy, brzmiących haseł złamały życie milionów ludzi. Trzeba o tym pamiętać i należy to przypominać. Przecież świat zarówno przed II wojną światową, jak i po jej zakończeniu nie podzielił się na zwolenników nazizmu i komunizmu, lecz obejmował również liczne osoby krytycznie nastawione wobec obu tych zbrodniczych ideologii.
A czy da się dziś ocenić, która z ideologii była mniej lub bardziej zbrodnicza? I czy takie wartościowanie w ogóle ma sens?
Oba projekty totalitarne na gruncie ideologicznym zmagały się ze sobą. Jeden z nich, realizowany przez władze sowieckie, odwoływał się do internacjonalistycznego, uniwersalnego marzenia o sprowadzeniu tzw. sprawiedliwości społecznej w doczesność.
Drugi odwoływał się do przeświadczeń partykularnych, narodowych niemieckich. Oba projekty łączyło to, że występowały przeciwko republikańsko-liberalnemu dziedzictwu, do którego przywiązane były europejskie społeczeństwa, choć – jak się okazało – nie zawsze dostatecznie mocno. Oba negowały dziedzictwo oparte po części na tradycjach antycznych, chrześcijańskich i takich, które zostały wypracowane przez humanizm renesansowy, z których wyrosły ujęcia liberalne. Obie wizje totalitarne były więc niebezpieczne i nie do zaakceptowania dla tych, którzy chcieli tego dziedzictwa bronić.
I dzisiaj powinno być podobnie. To nie jest dwudzielny obraz, chyba że za taki uznamy ten, który obejmuje zwolenników różnych projektów totalitarnych z jednej strony, z drugiej zaś tych, którzy są im przeciwni – bez względu na ich odcień, uniwersalistyczny lub partykularny – odwołując się do dziedzictwa chroniącego swobody jednostek, istnienie różnych bytów politycznych, niekiedy wielonarodowych czy wielokulturowych.
Zastałem tu narrację, że największą ofiarę poniosły Niemcy i Związek Sowiecki! – mówi dr Karol Nawrocki, historyk, nowy dyrektor Muzeum II Wojny Światowej.
zobacz więcej
Odnoszę jednak wrażenie, że w polskim społeczeństwie powszechna jest niechęć i wobec komunizmu, i wobec nazizmu. W debacie publicznej powinno się sprawiedliwie, mniej więcej po równo, rozdzielać argumenty krytyczne względem obu projektów.
Dlatego, że oba stały po stronie zła?
Dokładnie tak. Oba uderzały w dziedzictwo, z którego wyrosły rozwiązania przyjmowane w kulturze zachodniej, także w zachodniej kulturze politycznej. Warto jednak dostrzegać, że doświadczenia nabywane przez Polaków przez kilkadziesiąt lat istnienia PRL wiązały się nie tylko ze świadomością zbrodniczej natury komunizmu. Także z nadziejami wielu, których sytuacja społeczna i gospodarcza przed II wojną światową była niezwykle trudna. Mając to na uwadze, niektórzy w pewnym zakresie usprawiedliwiają to, co działo się na ziemiach polskich po zakończeniu wojny. Wiąże się to również z niezwykłym potencjałem, który – przynajmniej w teorii – niósł za sobą komunizm.
To znaczy?
Mam na myśli wielki projekt wyzwolenia człowieka, który bywał i wciąż bywa kojarzony nie tyle z dziełem zniewolenia innych przez elity komunistyczne i służby im podległe, ile z przekonaniem o możliwości stworzenia raju na ziemi, w którym wszyscy ludzie będą wolni. Nadzieja niesiona przez ideologię komunistyczną była atrakcyjna dla wielu, także dla części intelektualistów. Być może przywiązanie do niej sprawia, że do pewnego stopnia, mimo wszelkich zbrodni popełnionych przez komunistów, mamy nieraz do czynienia z zaniechaniem lub tonowaniem krytyki wobec ideologii komunistycznej. I nie tyle z tonowaniem krytyki postępowania Sowietów czy tych, którzy byli z nimi na ziemiach polskich sprzymierzeni, ile samej ideologii komunistycznej, która w teorii niosła nadzieję, przepowiednię spełnienia się człowieka w planie doczesnym i zbudowania społeczeństwa bezkonfliktowego, bezklasowego.
Tomasz Merta w artykule „Anty-antykomunizm, czyli antykomunizm roztropny” napisał, że „ośmieszając antykomunizm, przypisując mu autorytarne ciągotki, doprowadzić można do odkształcania rzeczywistości, zgodnie z którym komuniści będą jawić się jako szlachetni obrońcy wolności (co najwyżej naiwni i nieporadni, lecz zawsze o nieposzlakowanie czystych intencjach), a antykomuniści jako jej zagorzali wrogowie”. I dodawał, że z racji historycznych doświadczeń ten rodzaj anty-antykomunizmu częściej można napotkać na Zachodzie – zwłaszcza na amerykańskich uniwersytetach – niż w Polsce.
Na pewno moglibyśmy także dzisiaj znaleźć przykłady, do których ongiś odwoływał się Tomasz Merta, i nie tylko na uczelniach amerykańskich. Rzecz zresztą nie tylko w tym, że niekiedy przejaskrawia się czy przesadnie radykalizuje z jednej strony pozycję antynazistowską, a z drugiej antykomunistyczną, by sformułować własne stanowisko polityczne zbliżające się np. do anarchizmu. Rzecz także w tym, że krytykując błędy władz sowieckich w dziele realizacji projektu komunistycznego i zbrodnie nazistów, próbuje się narzucić jeden sposób myślenia politycznego – jedyny jakoby przed nimi chroniący. A przecież w dziedzictwie myślenia zachodniego mieści się wiele projektów, które nie niosą zagrożenia totalitarnego.
Pokój, miłość, równość. Mity maja '68 podważa Konrad Kołodziejski.
zobacz więcej
Wspomniał pan o anarchizmie. Nie nawiązuje pan przypadkiem do Maja ’68 i jego następstw?
Przed pięćdziesięcioma laty we Francji względnie popularne były rozmaite warianty marksizmu: od trockizmu przez maoizm po nurty nawiązujące do projektu realizowanego w Związku Sowieckim. Były one ważnym punktem odniesienia dla tych, którzy po Maju ’68 rozpoczynali swoje kariery polityczne. Do dziś toczą się na Zachodzie debaty, których uczestnicy odwołują się do tradycji marksistowskiej: krytykując wydarzenia rozgrywające się w Związku Sowieckim, nawiązują oni do tez czy zapowiedzi odgrywających istotną rolę w marksizmie.
Na przykład?
Wielu uznaje dzisiaj za atrakcyjny model tzw. demokracji radykalnej – pojmowanej jako pole nieustannych, niekończących się zmagań, konfliktów, które ograniczają z jednej strony liberalne, uniwersalistyczne projekty odwołujące się do praw jednostek, z drugiej – konserwatywne tezy o tożsamościach zbiorowych, z trzeciej wreszcie – proceduralne ujęcia ujawniające nieprzekraczalne granice dla toczących wspomniane zmagania, choćby we współczesnych demokracjach zachodnich, zwanych przecież demokracjami liberalnymi. W niektórych ujęciach w demokracji radykalnej wszelkie identyfikacje grupowe uznawane są za niebezpieczne i niepożądane.
Wróćmy do antynazizmu i antykomunizmu. Oba nurty bywają czasem wykorzystywane jako przedmiot gry politycznej. Weźmy ubiegłoroczny Marsz Niepodległości, w którym wzięło udział 60 tysięcy ludzi. Wszyscy oni zostali okrzyknięci nazistami, faszystami.
W obu przypadkach zasadniczy problem tkwi w pojmowaniu relacji między jednostką i grupą: zwykle przedstawia się ją dzisiaj jednostronnie. Zwolennicy pierwszego podejścia identyfikację narodową uznają za potencjalnie niebezpieczną, wietrząc w jej eksponowaniu wizję wojującego nacjonalizmu, wrogiego każdemu „obcemu” narodowo. Zwolennicy drugiego podejścia eksponują natomiast problem subiektywizmu czy relatywizmu moralnego – znajdując w doświadczeniu zbiorowości, choćby narodów czy kultur, z którego czerpią wzorce postępowania jednostki, podstawę wyborów podejmowanych przez jednostki.
We francuskim teatrze niemiecką okupację zapamiętano jako złoty wiek – mówi amerykański pisarz i dziennikarz Alan Riding.
zobacz więcej
Problem polega na tym, że propozycja zwolenników drugiego podejścia nie musi się wiązać z negacją autonomii jednostki, która może przyjąć bądź odrzucić dominujące wzorce wskazywane przez wspólnotową kulturę. Natomiast propozycja zwolenników pierwszego podejścia nie musi się wiązać z radykalnym zerwaniem relacji jednostki z grupą, m.in. z grupą narodową, choć niekiedy zerwanie takie możemy dostrzegać, zwłaszcza wówczas, gdy w związku z nim przestrzega się przed próbami apoteozowania tej grupy jako zapowiedzi niszczenia innych grup.
Czy obawa przed „wojującym nacjonalizmem” w ogóle jest uzasadniona? Przecież w Polsce taka postawa nie jest powszechna, to raczej margines. A 11 listopada maszerował niemalże cały przekrój społeczeństwa.
Obecnie w Polsce dominuje tradycja oparta na krytycznej refleksji wobec jakiegokolwiek ruchu narodowego. Nacjonalizm kojarzy nam się wyłącznie negatywnie. Do takiego myślenia jesteśmy przyzwyczajeni. Nie interesuje nas stopień identyfikacji jednostki z narodem, do którego przynależy. Od razu przechodzimy do orzeczenia, że nacjonalizm to ksenofobia, szowinizm, niechęć do innych narodów czy faszyzm.
A przecież są tradycje w myśli politycznej, które nie interpretują nacjonalizmu w wojowniczym czy konfliktowym sensie i nie zapowiadają negatywnego stosunku do innych narodów czy grup społecznych. Taki nacjonalizm wiąże się po prostu z zakorzenieniem w społeczności, do której należy jednostka posiadająca autonomię.