Cywilizacja

Pole bitwy w centrum światowego biznesu. Rewolucja nastolatków

Najwięcej spekulacji wywołała śmierć 15-letniej demonstrantki Chan Yin-lam, której nagie zwłoki wyłowiono z morza. Policja ogłosiła, że dziewczyna popełniła samobójstwo, jednak brak zaufania do funkcjonariuszy sprawił, że ludzie zaczęli podawać wynik śledztwa w wątpliwość i w mediach społecznościowych masowo udostępniać informację, że nie zamierzają popełniać samobójstwa.

Jest też pierwsza śmierć bezpośrednio związana ze starciami między policją a demonstrantami. W piątek, 8 listopada zmarł 22-letni student informatyki, Alex Chow, który najpewniej spadł z wysoka na piętrowym parkingu, uciekając przed gazem łzawiącym. Został znaleziony ranny w nocy, z 3 na 4 listopada.

Końca protestów demokratycznych w Hongkongu nie widać. Każdy kolejny dzień wypełniony jest mniejszymi rodzajami sprzeciwu wobec zaostrzającej się polityki lokalnej administracji lojalnej wobec Pekinu. Ale już weekendami ulice i place potrafią się wypełnić dziesiątkami, a nawet setkami tysięcy ludzi. Centrum światowego biznesu w Azji zamienia się w pole bitwy.

Płonące barykady taranowane są przez pojazdy opancerzone, ulice wypełniają chmury gazu łzawiącego, a w powietrzu latają koktajle Mołotowa ciskane w funkcjonariuszy policji. W Hongkongu nikogo to już nie szokuje, wręcz stało się rutyną.

Frontowcy przeciwko raptorom

W niedzielę, 20 października ulicami Hongkongu idzie kilkudziesięciotysięczna manifestacja. Jej uczestnicy sprzeciwiają się przywróconemu pierwszy raz od czasów kolonialnych prawu zakazującemu zakrywanie twarzy w czasie protestów.

Od demonstracji odrywa się grupa prawie tysiąca zamaskowanych i ubranych na czarno osób i zaczyna budować barykady na Nathan Road, głównej ulicy przecinającej serce miasta. Prawie wszyscy to nastolatki, wielu spośród nich można nawet uznać za dzieci. Nazywa się ich powszechnie frontowcami.

Przy pomocy narzędzi odkręcają metalowe barierki, młotkami rozbijają płyty chodnikowe, ciągną po ziemi znaki drogowe po to, by zablokować ruch samochodowy i opóźnić akcję policji. Kilka zamaskowanych, nastoletnich dziewczyn maluje hasła rewolucyjne i antyrządowe na wszystkich odkrytych przestrzeniach. Piszą po kantońsku i angielsku: „Wolny Hongkong – Rewolucja naszych czasów”.
To motto obecnych protestów. Po raz pierwszy wygłosił je aktywista studencki Edward Leung, gdy w 2016 roku ubiegał się o miejsce w hongkońskim parlamencie. Obecnie Leung odsiaduje sześcioletni wyrok więzienia za napaść na policjanta w czasie prodemokratycznych protestów sprzed trzech lat.

Policja dociera na miejsce trzy godziny później. Oddziały szybkiego reagowania do tłumienia rozruchów tzw. raptorów przeprowadzają błyskawiczny szturm na pozycje demonstrantów. Kilku młodzieńców, liczących nie więcej niż 15 lat, przyczajonych za autobusem miejskim, ciska w ich kierunku koktajle Mołotowa i zaczyna szaleńczą ucieczkę. Wokół eksplodują granaty z gazem łzawiącym. Najważniejszy cel: walczyć i nie dać się złapać.

Ten pierwszy raz w „Szanghaju”

To była pierwsza chińska restauracja nie tylko w Polsce, ale w całym Układzie Warszawskim. Jej sukces rozwścieczył władze PRL.

zobacz więcej
– Z całą pewnością mogę powiedzieć, że 70 procent młodzieży Hongkongu wspiera protesty, osobiście chciałbym jednak wierzyć, że więcej – mówi Ian, student i aktywista zaangażowany w protesty. – Sam mam 22 lata i przez fakt, że jestem przedstawicielem pokolenia Rewolucji Parasolek (protest z 2014 r. – przyp. red.), w obecnym ruchu można mnie uznać za starego – dodaje Ian, tłumacząc, że najbardziej oddani i fanatyczni demonstranci w większości zaczynają dopiero studia albo nawet chodzą do szkół. Najmłodsi mają zaledwie 13 lat.

Podążam za jedną z liczących kilkuset osób grup frontowców, która oderwała się od głównej manifestacji. Nasze ruchy śledzi rządowy śmigłowiec.

Nathan, wysoki, ponad dwudziestoletni obywatel Hongkongu ekwipunkiem nie różni się od dziennikarzy. Nosi kask, maskę gazową, plecak z naszywką PRESS w widocznym miejscu. – Wśród tych chłopaków i dziewcząt jest wielu moich znajomych. Wyobraź sobie, że część z nich jest tak zdesperowana, że idąc na manifestacje, wiedzą, że zostaną zatrzymani i otrzymają wyroki długoletniego więzienia. Część z nich spisuje testamenty. To ostatnio popularny trend – mówi.

Nathan nie jest autoryzowanym dziennikarzem. Jego pasją jest fotografia. Dokumentuje więc protesty, choć zdaje sobie sprawę z tego, że gdyby go złapano, nie uniknąłby policyjnych represji. Dlatego musi uważać dwa razy bardziej niż inni, żeby nie znaleźć się w złym miejscu o złym czasie i odpowiednio wcześniej opuścić miejsce demonstracji, zanim zmobilizowane służby policyjne rozpoczną pacyfikację. Takich jak on jest tu wielu.
Szefowa władz lokalnych Carrie Lam najpierw zignorowała manifestacje. Fot. REUTERS/Umit Bekta
– Protesty stały się częścią naszego życia i to jest chyba najbardziej przerażające, że się do nich przyzwyczailiśmy – mówi 19-letni aktywista John. – Bunt napędzany jest cały czas. Po kilku tygodniach, kiedy dochodzi do względnego uspokojenia sytuacji, ze strony rządu i policji pojawia się impuls do eskalacji. W odpowiedzi ponownie dochodzi do gwałtownych, masowych demonstracji i tak w kółko. Jestem przekonany, że to potrwa jeszcze kilka miesięcy – przewiduje.

Nie ma nadziei

Protesty, powszechnie nazywane rewolucją, trwają czwarty miesiąc. Zaczęły się, gdy administracja Hongkongu zaplanowała wprowadzenie ustawy umożliwiającej ekstradycję więźniów do Chin kontynentalnych. Szefowa władz lokalnych Carrie Lam najpierw zignorowała manifestacje. Potem jednak – jak na warunki hongkońskie – demonstranci zostali wyjątkowo brutalnie potraktowani przez policję. Gdy sytuacja zaczęła wymykać się spod kontroli, władze chciały odwołać projekt ustawy, ale było już za późno.

Na ulicach ogłoszono rewolucję, pojawił się też program pięciu żądań: między innymi uwolnienia zatrzymanych, uznania, że protestujący nie są chuliganami, powołania niezależnej komisji mającej zbadać brutalność policji, a także rozpisania wolnych wyborów do rady legislacyjnej i na szefa administracji.

Chińskie firmy rabują rosyjskie lasy. Syberia w ogniu

Rosja płaci cenę za zniszczenie systemu zarządzania gospodarką leśną.

zobacz więcej
Carrie Lam wciąż ignoruje żądania, co więcej wprowadziła prawo zakazujące zakrywania twarzy na manifestacjach. A w sytuacji powszechnej infiltracji i karania za sam udział w demonstracjach protestujący uznali to za gwałt na jednej z podstawowych wolności obywatelskich.

– Nie ma dla nas przyszłości, nie ma dla nas nadziei – tak Ian komentuje masowy udział bardzo młodych ludzi w protestach. – W 2008 roku przy okazji Igrzysk Olimpijskich w Pekinie zaczęto mówić o tym, jak Komunistyczna Partia Chin traktuje mniejszości etniczne w Tybecie i Xinjiang. Dla nas to był szok i zapaliła się pierwsza czerwona lampka – wspomina.

Prócz strachu przed komunistycznym totalitaryzmem, dochodzą również problemy socjalne, ekonomiczne i edukacyjne młodych ludzi. Rosną ceny mieszkań. Tymczasem co dzień do Hongkongu przybywa setka imigrantów ekonomicznych z Chin kontynentalnych. Są oni otoczeni szczególną opieką rządu i otrzymują mieszkanie w ciągu dwóch lat od momentu przyjazdu. Obywatel Hongkongu zaś musi na nie czekać nawet dwadzieścia lat.


W szkołach średnich coraz częściej ma się wymuszać rozmowy wyłącznie po mandaryńsku, który jest oficjalnym językiem urzędowym w Chińskiej Republice Ludowej, podczas gdy w Hongkongu dominuje język kantoński.

Ian, który od czterech lat jest wolontariuszem uczącym w szkole średniej języka kantońskiego, zwraca uwagę: – Od czasu do czasu dochodzą do nas informacje o przypadkach skrajnych, gdy uczniowie są karani albo donosi się na nich, gdy rozmawiają między sobą po kantońsku – mówi. Jego zdaniem to jedna z przyczyn, dla których młodzi wychodzą protestować. – Nie są jeszcze dojrzali, ale wychodzą na ulice walczyć, mówiąc wprost, z chińskim imperializmem, bez nadziei na to, że wygrają – dodaje.

Żeby nikt nie ukradł protestu

Na tle innych, podobnych masowych protestów i zrywów, obecna rewolucja w Hongkongu wyróżnia się tym, że jest całkowicie pozbawiona liderów. Do prodemokratycznych partii zasiadających w parlamencie Hongkongu demonstranci podchodzą z dużym dystansem. Zdaniem wielu z nich politycy nie są bowiem zainteresowani prawdziwymi działaniami prodemokratycznymi, nie obchodzą ich też potrzeby młodego pokolenia. Według innych sami politycy odseparowali się od ruchu.
Joshua Wong (w środku) jeden z liderów protestów sprzed pięciu lat. Fot. REUTERS/Tyrone Siu
Studenccy liderzy Rewolucji Parasolek z 2014 roku, tacy jak Joshua Wong, mimo że podróżują po świecie, są rozpoznawalni i starają się propagować idee protestu, nie są uważani za przywódców.

– Jedną z głównych cech tego ruchu jest brak jednej osoby, która wypowiadałaby się w naszym imieniu – wyjaśnia Elliot, frontowiec zaangażowany w działania uliczne. – Jestem przekonany, że jest to lekcja wyciągnięta z 2014 roku, ponieważ wtedy była pewna grupa studentów, którzy chcieli się stać przedstawicielami protestu i w pewien sposób „ukradli” ruch. Wiele osób obwiniało ich za klęskę rewolucji 2014 roku, gdyż nie była ona kontynuowana, żądania nie zostały spełnione, a wszystko stało się niejasne – mówi.

Obecny protest jest więc zdecentralizowany. Różne grupy zajmują się różnymi zagadnieniami. Ktoś rysuje grafiki, kto inny robi happeningi, ktoś przygotowuje pokojowe demonstracje, a ktoś jeszcze inny walczy z policją. Większość osób stara się pozostać anonimowa. To dlatego aktywiści organizują obywatelskie konferencje prasowe, na których występują w maskach. Z jednej strony ma to uniemożliwić ich identyfikację, z drugiej wywołać wrażenie, że to nie konkretny człowiek jest ważny, ale cały ruch.

– Nie mamy twarzy, nie mamy liderów – podkreśla Elliot.

Mit incydentu 831

W radykalizmie mają ich utwierdzać działania policji hongkońskiej. Zaczęło się już w czerwcu, gdy przeciwko pokojowej demonstracji został użyty gaz łzawiący i kule gumowe. Ian opisuje emocje towarzyszące mu w tamtym czasie. Krzyczał: „Dajcie spokój, przecież to gaz łzawiący, używacie go w takiej ilości pierwszy raz od 20 lat. Przeciwko cywilom! Nawet nieuzbrojonym!”.

„Czerwoni” z Moskwy przeciw „żółtym małpom” z Pekinu. Zapomniana wojna

Pół wieku temu po obu stronach granicy zmobilizowano ponad sto dywizji, pięć armii lotniczych, a w stan gotowości postawiono kilka okręgów wojskowych.

zobacz więcej
Ludzie byli wściekli. W mediach społecznościowych zaczęło się pojawiać coraz więcej filmów pokazujących brutalność policji.

21 lipca na stacji MTR (Masowa Kolej Tranzytowa) Yen Long dochodzi do ataku członków gangów, triad z Nowych Terytoriów zarówno na osoby wracające z protestów, jak i na postronnych przychodniów oraz na dziennikarzy.

– Ludzi uderzyło to, że policja nic z tym faktem nie zrobiła – mówi 20-letnia Chester. – Byli wręcz świadkowie i dowody, że tej nocy policja współpracowała z gangami. Ludzie publikowali filmy, na których było widać gangsterów żartujących z policjantami.

– Przede wszystkim widzisz, jak osoby prochińskie nas atakują, biją na ulicach, ale to my, choć odnosimy poważne obrażenia, zostajemy aresztowani, a ci, którzy byli oczywistą stroną atakującą, spokojnie odchodzą – oburza się Ian.

Chodzi zwłaszcza o szturm policji na podziemną stację MTR zwany incydentem 831 (ze względu na datę 31 sierpnia). Policjanci zablokowali pociągi, a następnie użyli gazu pieprzowego i łzawiącego wobec demonstrantów i zwykłych ludzi znajdujących się w wagonach. Część demonstrantów miała uciec tunelami metra. Wkrótce zaczęły się pojawiać doniesienia o rannych. Policja miała nie dopuścić na miejsce wydarzenia ratowników medycznych.
31 sierpnia policja zaatakowała na stacji metra. Ten dzień wszedł do legendy obecnych protestów. Fot.REUTERS/Tyrone Siu
Ponieważ ze stacji wcześniej wyproszono dziennikarzy, trudno było o wiarygodne informacje. Szybko rozeszły się więc plotki, że kilku protestujących zostało przez funkcjonariuszy zakatowanych na śmierć. Policja odmówiła śledztwa i mimo zdecydowanych żądań protestujących nie opublikowano nagrań z kamer przemysłowych z miejsca zdarzenia. To tylko wzmocniło przekonanie o krwi na rękach policjantów.

Obecnie incydent 831 jest jednym z najważniejszych mitów rewolucji, a przed komendą policji w Mong Kok, w pobliżu miejsca incydentu mieszkańcy zapalają znicze, składają kwiaty i produkty spożywcze, upamiętniając zaginionych (a zdaniem wielu – zabitych). Na murach i przystankach zaczęły się pojawiać napisy „policja – mordercy”, a także „jeśli spłoniemy, to wy razem z nami”.

Plamy na mundurach

Kolejnym ciosem w reputację mundurowych okazały się plotki o użyciu policjantów z Chin kontynentalnych do tłumienia protestów. Pojawili się świadkowie oraz nagrania dowodzące rozmów policjantów między sobą po mandaryńsku, ich dziwnego zachowania, braku znajomości procedur czy braku numerów identyfikacyjnych na mundurach i kaskach, które wszyscy policjanci z Hongkongu noszą podczas służby.

Dla Chińczyków liczą się pieniądze, spryt i skuteczność

Marek Dzikowicz: Ważny jest tylko rezultat, więc czasami Chińczycy uciekają się do moralnie wątpliwych wyborów.

zobacz więcej
Ostatnio zaś Hongkong pęka od plotek na temat wyławianych z morza ciał. Od początku wybuchu protestów procent samobójstw miał, zdaniem wielu, gwałtownie wzrosnąć.

Najwięcej spekulacji i zainteresowania mediów, również międzynarodowych, wywołała śmierć 15-letniej demonstrantki Chan Yin-lam, której nagie zwłoki wyłowiono z morza. Policja szybko ogłosiła, że dziewczyna popełniła samobójstwo, jednak brak zaufania do funkcjonariuszy sprawił, że ludzie zaczęli podawać wynik śledztwa w wątpliwość i domagać się udostępnienia dowodów opinii publicznej.

Dziennikarze wolnych mediów hongkońskich dotarli też do informacji, że za przyczynę śmierci policja pierwotnie uznała morderstwo. Kontrowersje wzbudził też pośpiech przy pochówku. Wobec tego internauci zebrali prawie półtora miliona dolarów hongkońskich (około 600 tysięcy złotych) dla osób, które mogłyby mieć twarde dowody w tej sprawie.

To, jak wielka panuje teraz psychoza pokazuje też fakt, że demonstranci zaczęli masowo udostępniać na swoich profilach w mediach społecznościowych informację, że nie zamierzają popełniać samobójstwa.
Problemem stają się też prowokacje. 16 października Jimmy Sham, działacz praw człowieka i jedna z twarzy protestu został pobity młotkami przez kilku południowych Azjatów. Wkrótce jakaś nieznana grupa ogłosiła, że w odwecie przy okazji manifestacji zaatakuje meczet.

– Ta próba podzielenia nas została szybko opanowana przez ludzi zaangażowanych w ruch – zapewnia John. – To nie imigranci z południowej Azji są problemem, naszym wrogiem jest rząd.

Oczywiście trudno stwierdzić, czy rzeczywiście była to prowokacja, czy też wśród demonstrantów pojawiły się takie osoby, faktem jednak jest, że w dniu demonstracji protestujący meczetu nie tknęli. Za to policja użyła armatki wodnej bez żadnej konkretnej przyczyny wobec grupki osób stojących przy meczecie, brudząc budynek i jego mur niebieską farbą mającą oznaczać agresywnych demonstrantów.

To spotkało się z emocjonalną odpowiedzią muzułmańskiej społeczności, która wyraziła wsparcie dla protestów. Następnego dnia na miejscu pojawili się pracownicy policji, by posprzątać po incydencie, tyle że sami protestujący zdążyli już to zrobić wcześniej.

Do meczetu przybyła sama szefowa administracji Lam i przeprosiła za incydent. – To jest właśnie ta hipokryzja Lam – oburza się Ian. – Nie przeprosiła chrześcijan za taki sam incydent przed kościołem, za atak na Yuen Long, za 831, za pacyfikacje protestów, gaz łzawiący, za pałowanie, ale nagle ją obchodzi muzułmańska mniejszość – podkreśla.

Plotki o torturach i gwałtach

Inną kwestię wzbudzającą kontrowersje zarówno wśród protestujących, jak i międzynarodowej opinii publicznej jest sposób traktowania zatrzymanych. Plotki mówią nawet o torturach i gwałtach. – Wiem o takich przypadkach jak trzymanie w przepełnionych celach, specjalne podkręcanie klimatyzacji, zakazu korzystania z toalety, odmawiania prawa do telefonu, bicie, wyzywanie, a także gwałty – wskazuje Elliot.

Najważniejszy wniosek ze spotkania Trumpa z Kimem? Pekin wyparł Moskwę

Rosja przestaje się liczyć w debacie nad globalnym porządkiem. Biały Dom nawet nie zastanawiał się nad jakąkolwiek konsultacją swoich działań w sprawach koreańskich z Moskwą, co jeszcze ćwierć wieku temu byłoby raczej nie do pomyślenia.

zobacz więcej
W mediach rzeczywiście pojawiają się doniesienia o molestowaniu seksualnym przez policjantów. Sonia Ng, studentka Chińskiego Uniwersytetu w Hongkongu publicznie oskarżyła funcjonariuszy o wykorzystanie seksualne jej samej i innych kobiet na komendzie policji. Ng podjęła w tej sprawie kroki prawne, a policja ogłosiła, że przeprowadzi w tej sprawie śledztwo.

Na doniesienia o nadużyciach policji zareagował szef Chińskiego Uniwersytetu w Hongkongu Rocky Tuan, publikując list otwarty, w którym stwierdził, że policja dokonała nadużyć wobec co najmniej dwudziestu zatrzymanych studentów i wezwał szefową administracji do wszczęcia niezależnego śledztwa w tej sprawie. Jego list spotkał się z silną krytyką związków zawodowych policjantów.

Wszystko to sprawia, że demonstrujący coraz bardziej się radykalizują. W ostatnich dniach na przykład coraz częściej wykorzystują atrapy bomb mające opóźnić działania policjantów i zmusić ich do dokładnego przeszukiwania zdobywanych barykad. Na początku to działało i za każdym razem wzywano oddziały saperów, które za pomocą zdalnie sterowanego pojazdu przeprowadzały kontrolowaną eksplozję atrapy.
Mieszkańcy Hongkongu całkiem stracili zaufanie do policji. Fot. REUTERS/Tyrone Siu
Obecnie oddziały prewencji w czasie szturmów ignorują takie pakunki, ale i tak nie czują się zbyt pewnie, zwłaszcza że przy konwoju policji rozbijającym demonstrację na Nathan Road eksplodował ładunek IED kierowany telefonem komórkowym. Nikomu nie stała się krzywda, ale policja w oficjalnym oświadczeniu nazwała podłożenie ładunku próbą zabójstwa funkcjonariuszy na służbie.

Tego samego dnia w czasie demonstracji 19-letni student usiłował dźgnąć nożem policjanta w szyję. Został zatrzymany i ma odpowiedzieć za próbę zabójstwa.

W ciągu ostatniego miesiąca doszło do dwóch przypadków ranienia demonstrantów z ostrej amunicji przez funkcjonariuszy. Łącznie zatrzymano już ponad 2600 demonstrantów.

– Witold Dobrowolski z Hongkongu

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

Zobacz więcej
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Legendy o „cichych zabójcach”
Wyróżniający się snajperzy do końca życia są uwielbiani przez rodaków i otrzymują groźby śmierci.
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Pamiętny rok 2023: 1:0 dla dyktatur
Podczas gdy Ameryka i Europa były zajęte swoimi wewnętrznymi sprawami, dyktatury szykowały pole do przyszłych starć.
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Kasta, i wszystko jasne
Indyjczycy nie spoczną, dopóki nie poznają pozycji danej osoby na drabinie społecznej.
Cywilizacja wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Jak Kościół katolicki budował demokrację amerykańską
Tylko uniwersytety i szkoły prowadzone przez Kościół pozostały wierne duchowi i tradycji Ojców Założycieli Stanów Zjednoczonych.
Cywilizacja wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Budynki plomby to plaga polskich miast
Mieszkania w Polsce są jedynymi z najmniejszych w Europie.