Mordercze Buki. Awaria samolotu, wypadek, strącenie czy zamach? Kto naprawdę miał zginąć?
piątek,3 kwietnia 2020
Udostępnij:
Szczątki maszyny zaczęły spadać w pobliżu wiosek Makijewka i Rozsypne w kilka minut po zniknięciu samolotu z ekranów radaru. Pomińmy jako zbyt bolesne, a w pewnym sensie – zbyt znajome dla polskiego czytelnika opisy poszukiwania zwłok pasażerów, bagażu i silników Boeinga na obszarze kilkudziesięciu kilometrów kwadratowych, na wiejskim terenie pozbawionym jakiekolwiek poważniejszej infrastruktury (szosy są tam niemal wyłącznie szutrowe; jedynym większym budynkiem, gdzie początkowo składowano zwłoki, była kurza ferma).
Wydawało by się, że o katastrofie lotu malezyjskich linii lotniczych wiemy już prawie wszystko: feralne wydarzenia z 17 lipca 2014 roku zostały rozpisane sekunda po sekundzie, ikoniczne zdjęcia – jak choćby to najstraszniejsze, z nieogolonym mężczyzną w kamizelce kuloodpornej, trzymającym w wyciągniętej ręce wyćmoktaną małpkę-przytulajkę – zapamiętane. Nie była to w końcu pierwsza katastrofa lotnicza (choć rekordowa, jeśli idzie o liczbę ofiar na pokładzie Boeinga 777, jednej z najpopularniejszych i najbezpieczniejszych maszyn lotnictwa pasażerskiego na świecie), ani nawet pierwsze zestrzelenie samolotu cywilnego.
Dwie rzeczy czynią jednak tę tragedię bezprecedensową: ilość fałszywych teorii dotyczących jej przyczyn, propagowanych przez rosyjskie media (również społecznościowe), oraz nowy typ dziennikarstwa śledczego, który narodził się przy tej okazji.
Żeby zdać sobie sprawę z determinacji, z jaką płynęły fake newsy, oraz rewolucji, jaka dokonała się w dziedzinie dochodzeń dziennikarskich za sprawą Bellingcat, trzeba bodaj w Wikipedycznym skrócie przypomnieć dramat sprzed blisko sześciu lat.
Co się stało na poziomie 330?
Boeing 777-200ER w barwach Malaysia Airlines wystartował z Amsterdamu kwadrans po południu: do Kuala Lumpur dolecieć miał 18 godzin później, rankiem 18 lipca. Wakacyjny lot: reporterzy, ze swadą paserów opisujący szczątki bagaży, ściągane z łąk w okolicach Makijewki, donosili o wyjątkowo dużej liczbie kostiumów kąpielowych, klapek, kremów do opalania i rozmaitych wydań „Lonely Planet”. Wśród 298 ofiar znalazło się przeszło osiemdziesięcioro dzieci.
Rzeczy należące do pasażerów leżały wśród szczątków malezyjskiego samolotu. Wiele z nich to były zabawki i książki dzieci. Fot. Kate Geraghty / The Sydney Morning Herald / Fairfax Media via Getty Images
Chociaż nie brakowało też epidemiologów, lecących na konferencję w Melbourne, polityków (holenderski senator Willem Witteveen) i pisarzy. Holendrów było też najwięcej: aż 198 osób. To dlatego – choć linie lotnicze były malezyjskie i pochodziły stamtąd aż 43 ofiary, w tym cała załoga – koordynację śledztwa przejęła Holandia i to przed jej sądem rozpoczął się 9 marca tego roku proces.
Boeing wleciał w przestrzeń powietrzną Ukrainy z Polski, na wysokości 10 060 metrów (33 000 stóp; stąd techniczne określenie „poziom 330”) i prowadzony był przez kontrolerów lotu z Dniepropietrowska. W trakcie 25-minutowego przelotu kapitan Eugene Choo Jin Leong kontaktował się kilkukrotnie z wieżą lotów, prosząc o zgodę m.in. na pozostanie na poziomie 330 (nadlatująca z przeciwka maszyna Singapore Airlines przeniosła się na poziom 350) oraz zmianę korytarza powietrznego na L980, ze względu na silny południowo-wschodni wiatr.
O 16:19 miejscowego czasu, w nieco godzinę po starcie z Amsterdamu, Dniepropietrowsk skorygował kierunek lotu MH17 w wybranym korytarzu powietrznym i porozumiał się telefonicznie z rosyjskimi kontrolerami lotu w Rostowie nad Donem, którzy zgodnie z procedurami powinni „przejąć” prowadzenie samolotu. Po uzyskaniu ich zgody na przekroczenie granicy powietrznej z Rosją i potwierdzeniu przejęcia, wieża w Dniepropietrowsku wywołała Boeinga 777 o 16:20. Daremnie. Ukraińscy kontrolerzy lotów poprosili rosyjskich kolegów o sprawdzenie obecności MH17 na ekranach radarów: bez powodzenia. Boeing znikł.
Samolot znajdował się w tym momencie, od mniej więcej dwóch minut, nad terytorium tzw. Donieckiej Republiki Ludowej (DRL) – kilkusetkilometrowego terytorium, kontrolowanego od wiosny 2014 r. przez prorosyjskich rebeliantów. Wzdłuż linii demarkacyjnej, rozdzielającej DRL od terytoriów kontrolowanych przez Kijów, toczyły się od kilku tygodni coraz cięższe walki; w miarę, jak przez granicę rosyjsko-ukraińską na terytorium DRL trafiały kolejne transporty i ochotnicy, również z użyciem artylerii, czołgów i lotnictwa, a w konsekwencji – również artylerii przeciwlotniczej.
W połowie czerwca rebelianci zestrzelili ukraiński samolot transportowy Ił-76, podchodzący do lądowaniu w Łuhańsku. Śmierć poniosło wówczas 49 żołnierzy. Na kilka dni przed katastrofą MH17 doszło do dwóch kolejnych strat: 14 lipca rebelianci strącili transportowiec An-26, a 16 lipca – samolot zwiadowczy Suchoi (Su-25). Według strony ukraińskiej, straty te zadano przy pomocy artylerii przeciwlotniczej (Ił-76) bądź pocisków powietrze-powietrze, wystrzeliwanych przez lotnictwo w barwach rosyjskich.
Pod koniec czerwca władze DRL i media rosyjskie poinformowały o zdobyciu jednej z ukraińskich baz przeciwlotniczych, a w niej – elementów rakietowego systemu przeciwlotniczego ziemia-powietrze Buk. Kijów zaprzeczył temu, podkreślając, że cały sprawny sprzęt został wycofany na terytorium pod kontrolą władz; DLR po kilku dniach usunął tweet, w którym chwalono się zwycięstwem; cała sprawa powróciła dopiero po strąceniu MH17.
Nad terytorium DRL, mimo trwających walk, nadal otwarte były korytarze powietrzne. W ciągu tygodnia poprzedzającego strącenie Boeinga w rejonie Doniecka odbyło się przeszło 900 lotów, administrowanych przez 37 linii lotniczych. Międzynarodowe organizacje lotnictwa cywilnego wystosowały wprawdzie kilka ostrzeżeń, dotyczyły one jednak innych korytarzy; amerykański nadzór lotniczy zakazał jedynie przelotów nad terytorium Krymu. Strona ukraińska dwukrotnie nakazała podniesienie pułapu lotów: 5 czerwca do wysokości 7 900 m (poziom 260), a 14 lipca – 9 800 m (poziom 320).
Wyrzutnia rakiet przeciwlotniczych typu Buk, bliźniacza z tą, z której zestrzelono MH-17. Fot. Ajvol – praca własna, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=285631, Domena Publiczna
Wydawało się, że pole śmierci pokryją muchy i kurz…
Szczątki samolotu zaczęły spadać w pobliżu wiosek Makijewka i Rozsypne w kilka minut po zniknięciu maszyny z ekranów radaru. Pomińmy jako zbyt bolesne, a w pewnym sensie – zbyt znajome dla polskiego czytelnika opisy poszukiwania zwłok pasażerów, bagażu i silników Boeinga na obszarze kilkudziesięciu kilometrów kwadratowych, na wiejskim terenie pozbawionym jakiekolwiek poważniejszej infrastruktury (szosy są tam niemal wyłącznie szutrowe; jedynym większym budynkiem, gdzie początkowo składowano zwłoki, była kurza ferma).
Poszukiwania odbywały się przy tym, przypomnijmy, w warunkach trwającego konfliktu zbrojnego o charakterze partyzanckim, przy zatartych liniach frontu, braku regularnego umundurowania i trudności w dotarciu do lokalnych dowódców. Gdzie dominującym sposobem walki są zasadzki i wypady kilkunastoosobowych grup i gdzie w związku z tym obie strony konfliktu przywiązują wyjątkową wagę do legitymowania wszystkich „obcych”.
Śledztwo mogło się w tej sytuacji z łatwością zamienić w ponurą groteskę – i rzeczywiście, kilkukrotnie się o nią ocierało. Korespondent wojenny brytyjskiego „The Independent” Cahal Milmo, który jako jeden z pierwszych dotarł na miejsce katastrofy, był niedaleko tej poetyki, pisząc o tyralierze górników z pobliskiej kopalni, na ochotnika przeszukujących łan słoneczników i tratujących wszystko, co pod nogami; o okrywaniu zwłok, w palącym słońcu, workami po nawozach sztucznych, dociśniętymi kamieniem; o wbijaniu, gdzie popadnie, kijków przepasanych wstążką, oznaczających miejsce, w którym odkryto „coś podejrzanego”. „Najpierw usłyszałam huk, potem coś jakby bębnienie o blachę, a potem ta biedaczka przebiła dach i zwaliła się prosto na nasz stół” – opisywała 65-letnia Irina Tipunowa pojawienie się w jej chałupie zwłok niezidentyfikowanej kobiety.
W kolejnych dniach pojawiły się doniesienia o ekipach uzbrojonych, nieumundurowanych mężczyzn, konfiskujących wszystkie zwłoki, czy o kradzieży bagaży, telefonów i paszportów. Agenci służby bezpieczeństwa DRL postępowali krok w krok za kolejnymi ochotnikami i dziennikarzami, konfiskując wszystko, co uznali za podejrzane. To GRU (wywiad wojskowy) z Doniecka wszedł też w posiadanie czarnych skrzynek samolotu, które przekazał delegacji Malaysia Airlines dopiero w pięć dni po katastrofie. Wydawało się, że nad chaosem nie sposób będzie zapanować, że pole śmierci pokryją muchy i kurz.
A jednak się udało – zarówno dzięki wysiłkom śledczych, jak i dzięki decyzjom politycznym. Zgodnie z konwencjami dotyczącymi lotnictwa cywilnego, nadzór nad śledztwem w przypadku katastrofy przypada krajowi, na terytorium którego miał miejsce wypadek, może on jednak scedować te prawa na inne państwo. Władze Holandii zwróciły się z prośbą o taką cesję do rządu w Kijowie, który wyraził zgodę już 20 lipca 2014 r. Premier Mark Rutte podjął również rozmowy z przedstawicielami UE, ONZ, OBWE i Czerwonego Krzyża, prosząc OBWE o prowadzenie mediacji z przywódcami donieckich separatystów oraz doprowadził do przyjęcia wiążących rezolucji w sprawie nieutrudniania śledztwa przez Radę Bezpieczeństwa ONZ.
Pierwsze transporty zwłok trafiły do Holandii 23 lipca, gdzie poddane zostały badaniom przez wojskowych anatomopatologów. Kolejne misje poszukiwawcze na miejscu katastrofy wspierane były przez specjalistów FBI i policji brytyjskiej. 1 sierpnia 2014 roku rozpoczęła pracę 80-osobowa ekipa, dowodzona przez płk. Cornelisa Kujisa z holenderskiej Żandarmerii Wojskowej (Marechaussee), w skład której wchodzili m.in. płetwonurkowie, obsługa tuzina dronów i patrole psów policyjnych. Do chwili obecnej nie udało się zidentyfikować jedynie dwóch ofiar. Pod koniec listopada 2014 roku do Holandii trafiły też szczątki samolotu; w bazie wojskowej zrekonstruowano z odłamków kabinę pilotów i przedział business-class.
Rozprawa, z powodu epidemii, odroczona do czerwca
Jak mogło dojść do takiej tragedii? Awaria, wypadek, strącenie czy zamach? Takie pytania pojawiają się zawsze w pierwszych minutach po szoku, w chwili, gdy trwa jeszcze kompletowanie listy ofiar. Tak było i tym razem.
Władze Ukrainy sformułowany hipotezę jako pierwsze: już późnym popołudniem 17 lipca przekazały do wiadomości publicznej wpisy na profilu V Kontakte (najpopularniejszy rosyjski portal społecznościowy, używany w tym czasie znacznie częściej niż Facebook) Igora Girkina, jednego z wielu rosyjskich „ochotników” po stronie DRL, chlubiącego się o 16:25 „zestrzeleniem An-26 tych chochłów” [Ukraińców]. Wpis znikł z profilu Girkina tego samego dnia (czapka gore), ale z każdą chwilą stawało się coraz pewniejsze, że strącenie malezyjskiego samolotu musi mieć związek z konfliktem zbrojnym, toczącym się 10 kilometrów niżej.
Skoro zaś tak, to w sprawę musiał być zaangażowany sprzęt odpowiedniej klasy (Boeinga nie strącisz przy pomocy armatki przeciwlotniczej – nie ten pułap): albo rakieta powietrze-powietrze (jednak ani radary ukraińskie, ani satelity USA czy załogi innych linii pasażerskich lecących w tym regionie nie odnotowały obecności żadnych samolotów wojskowych), albo ziemia-powietrze.
Klocki układanki były niemal wszystkie obecne: wpis Girkina; nagrania rozmów telefonicznych dostarczone przez Służbę Bezpieczeństwa Ukrainy (SBU); „modus operandi” separatystów, szyjących do samolotów również na wysokim pułapie w obawie, że to ukraińscy spadochroniarze; wreszcie relacja dziennikarza Associated Press, który w dniu katastrofy odnotował obecność wyrzutni rakietowej Buk w miasteczku Sniżne, oddalonego o kilkanaście kilometrów od miejsca katastrofy. W ciągu kilku godzin pojawiły się kolejne nagrania rozmów, w kilka dni później eksperci mieli okazję obejrzeć ślady na poszyciu Boeinga, w rok i dwa miesiące po zamachu kolejna ekipa dochodzeniowa odnalazła w pobliżu katastrofy szczątki pocisku systemu Buk.
To wystarczyło do postawienia pierwszych hipotez i oskarżeń, które sformułowali nie tylko przedstawiciele Kijowa, ale też – w dzień później – prezydent Obama i władze Holandii. Od hipotezy do dowodu jednak długa droga: dopiero w październiku 2015 roku przedstawiono wyniki dochodzenia prowadzonego przez holenderski urząd do spraw bezpieczeństwa (OVV), wskazujące na zestrzelenie samolotu przez pocisk systemu Buk.
Jednak to jeszcze nie przesądza winy i nie pozwala na wskazanie sprawców. Kto, kiedy i po której ze stron wystrzelił ów pocisk? Tzw. Połączony Zespół Śledczy, złożony ze specjalistów z Holandii, Australii, Belgii, Malezji i Ukrainy, opublikował swoje ustalenia w sprawie katastrofy dopiero pod koniec maja 2018 roku. Uznał wówczas nie tylko, że techniczną przyczyną było trafienie MH17 pociskiem Buk, ale również, że zestaw ten był w dyspozycji rosyjskiej 53. Brygady Przeciwlotniczej i został „wypożyczony” separatystom.
W trzy tygodnie później ten sam zespół ogłosił nazwiska czworga osób podejrzewanych o spowodowanie katastrofy: trzech rosyjskich wojskowych oraz Ukraińca związanego z separatystami. Przed niespełna miesiącem, 9 marca 2020 roku, rozpoczął się proces przed sądem w Hadze, w którym osoby te mają być sądzone in absentia. Pierwsza rozprawa miała miejsce pod koniec marca; następna, ze względu na epidemię, odroczona została do czerwca.
Opowieść o nieznanym Carlosie z Wieży
Zanim jednak do tego doszło, strona rosyjska, prócz oczywistych dementi, rozwinęła szeroką akcję dezinformacyjną. Toczyła się ona niejako na dwóch poziomach: wypowiedzi władz wspierane były przez lawinę jednomyślnych głosów w mediach społecznościowych, szczególnie często dobiegających z cieszącej się światową sławą „farmy trolli” w Olgino na przedmieściach Petersburga, funkcjonującej pod oficjalną nazwą Internet Research Agency (IRA).
Aktywność ekspertów z Olgino została szczegółowo opisana przez dwóch dziennikarzy holenderskich, Roberta van der Noordaa i Coena van de Ven, na łamach „De Groene Amsterdammer”. Dla potrzeb anglojęzycznych kronikarzy, ich wywody zechciała streścić Amy Knight z internetowego „The Daily Beast”.
Kwiaty, świeczki i protesty w Nowym Jorku przed przedstawicielstwem Malezji do ONZ, po zestrzeleniu Boeinga777 na ukraińskiej granicy. Protestujący nazywają Władimira Putina i Rosję terrorystami, a Ukrainę ich ofiarą. Fot. Bilgin Sasmaz/Anadolu Agency/Getty Images
Jak wynika z badań, w ciągu pierwszych 24 godzin po katastrofie ludzie IRA wysłali ponad 64 tys. tweetów; kolejne 111 tysięcy pojawiło się w sieci w ciągu kolejnych dwóch dni. Wszystkie zawierały tagi #КиевСбилБоинг („Kijów strącił Boeinga”) lub #КиевСкажиПравду („Powiedz prawdę, Kijowie!”). Większość zawierała rewelacje o ukraińskim samolocie myśliwskim, który strącił MH17, lub o bliżej nieznanym Carlosie z Wieży: ów Carlos miał być Hiszpanem, pracującym w centrum kontroli lotów w Kijowie, który na własne oczy widział na ekranach dwa (!) myśliwce zbliżające się do Boeinga na sekundy przed katastrofą… Bardzo snadź musiał być wiarygodny ten Carlos, bo prezydent Władimir Putin powoływał się na jego świadectwo jeszcze dwa lata później, w wywiadzie, jaki przeprowadził z nim Oliver Stone.
W miarę upływu miesięcy oba warianty rosyjskiej narracji szlifowano. Relację „Carlosa” umocnić miały zeznania niejakiego Jewgienija Agapowa, Ukraińca, który miał przejść na stronę rosyjską i zeznać, że 17 lipca widział w przygranicznej bazie Su-25 uzbrojony w rakiety typu powietrze-powietrze R-60 (zwykle nieinstalowane podczas lotów rozpoznawczych) i jego powrót do bazy, już bez rakiet, w kilka minut po strąceniu MH17.
Po odnalezieniu szczątków pocisku Buk, Jewgienij Agapow znikł jednak w równie gęstej mgle, co Carlos i hipoteza o Su-25. I przyszło pogłębić wariant o zestrzeleniu Boeinga owszem, przez Buki, tyle, że w dyspozycji ukraińskiej. Na konferencji Ministerstwa Obrony Rosji 17 września 2018 roku zaprezentowano odtajnione archiwa fabryki broni w Dolnoprudiu, z których jednoznacznie wynikało – dziennikarze ledwo nadążali z notowaniem numerów seryjnych – że pocisk, którego odłamki znaleziono na polu pod Makijewką (konkretnie zaś odlew korpusu 9Д13105000 № 830113) został 29 grudnia 1986 roku przetransportowany koleją do dyspozycji brygady obrony przeciwlotniczej okręgu tarnopolskiego Ukraińskiej Republiki Radzieckiej – i od tamtego czasu pozostawał w dyspozycji tamtejszych wojsk.
W Europie władza przechodzi w ręce imigrantów z Maghrebu i Lewantu, a Ameryka zostaje podzielona na dwa państwa – jednym rządzą czarni, a drugim – Latynosi. Tylko w Rosji nie dochodzi do podobnej zmiany.
Jak udowodnić, że Buk, który operował 17 lipca 2014 roku, znajdował się po stronie separatystów? Oczywiście pracują nad tym komisje śledcze, holenderska prokuratura i służby specjalne. Jak się jednak okazuje, najważniejsze śledztwa XXI wieku dokonują się również w inny sposób.
Pomysł na nowego typu dochodzenia wisiał w powietrzu właściwie od momentu, gdy w zdumiewający sposób zaczęła rosnąć objętość tworzonych przez nas plików: tekstowych, zdjęciowych i wideo. Zwłaszcza w przypadku zdjęć przyrost tej objętości jest wprost proporcjonalny do wzrostu jakości fotografii. Część tych megabajtów, nad którymi wzdychamy, przegrywając zdjęcia z aparatu czy komórki na dysk to metadanych, czyli „informacje stosowane do opisu informacji”, na które większość śmiertelników nie zwraca uwagi: szczegółowy czas sporządzenia pliku, nazwa sprzętu, na którym powstał, koordynaty geograficzne…
Oczywiście informacje takie bywają przedmiotem zainteresowania służb, szczególnie, kiedy zdjęcia czy nagrania stanowią główny materiał dowodowy. Koncepcja jednak, by w oparciu o Big Data i metadane prowadzić dziennikarskie śledztwa o sporym znaczeniu dla losów świata, pojawiła się, a przynajmniej praktykowana jest zgoła niezależnie od nich.
Strona rosyjska zamilkła
Jeśli wierzyć legendzie – zbyt chyba pięknej, by była prawdziwa – na pomysł podobnego śledztwa dziennikarskiego 40-letni dziś Eliot Higgins wpadł w roku 2012, mając dużo wolnego czasu (jako bezrobotny makler zostawał przez cały dzień w domu sam z małym dzieckiem) i fascynując się konfliktem w Syrii.
Higgins nie wiedział (podobno) w tym czasie nic o broni (a przynajmniej niewiele więcej niż przeciętny wielbiciel filmów akcji), śledził jednak ponad 400 kanałów blogerskich na YouTube, których autorzy relacjonowali wydarzenia w Syrii. Porównywanie zdjęć i ujęć, odwoływanie się do zawartych w plikach metadanych i posługiwanie się Google Earth pozwoliło mu publikować coraz więcej materiałów dotyczących m.in. użycia bomb kasetowych. Najpierw cytowali go znajomi, potem aktywiści rozbrojeniowi, wreszcie parlamentarzyści brytyjscy.
Kiedy na jego wywody zaczął powoływać się „New York Times” okazało się, że ta metoda ma przyszłość. W roku 2014 Higgins uruchomił platformę Bellingat, zapraszając do współpracy ochotników i dziennikarzy śledczych. Rozgłos i granty, otrzymane od kilkunastu instytucji (w tym znanego solidarnościowym opozycjonistom National Endowment for Democracy – NED) sprawiły, że działalność platformy nabiera rozmachu. Dziś na stałe pracuje dla niej kilkunastu dziennikarzy, wspieranych przez ponad 60 ochotników, którzy monitorują i sprawdzają materiały z wielu zakątków świata: od Syrii po Ukrainę i Krym, od Wenezueli po Kamerun. Większość metod skupia się na porównywaniu tysięcy zdjęć i nagrań z sieci społecznościowych, na przetwarzaniu metadanych i wychwytywaniu możliwych fałszerstw.
Materiały dochodzeniowe Bellingcata są mniej atrakcyjne w lekturze niż powieści Johna le Carré lub bodaj akta IPN – często określić je można mianem „tylko dla nerdów”. Dotyczy to również kilkunastu raportów tej platformy dotyczących strącenia MH17. Przykład? Do materiałów dowodowych w śledztwie należy amatorskie nagranie, przedstawiające kompleks rakietowy Buk we wspomnianej już powyżej miejscowości Sniżne, kontrolowanej 17 lipca przez separatystów. Rosja kwestionowała autentyczność tego nagrania, powołując się na datę jego zamieszczenia na YouTube: 16 lipca.
Analityk Bellingcata Christo Botew zbadał przyczynę tego przesunięcia daty, tłumacząc ją kłopotem z konwersją metadanych między formatami YouTube’a a urządzenia nagrywającego. Trafił w punkt, ale ostatnim akapitem, jaki przeczytałem, był: «dominujący format wideo używany przez YouTube (MPEG-4 lub MP4) był pierwotnie zastrzeżony dla Apple. W rezultacie jego kontener metadanych ma pole znacznika czasu, które mierzy „czas” w miarę upływu sekund od 1 stycznia 1904 r., tzw. epoki Macintosha. Tymczasem współczesne serwery mierzą czas według tzw. epoki Uniksa: liczby sekund, które upłynęły od 1 stycznia 1970 roku. Zatem, aby osadzić prawidłowy znacznik czasu w pliku mp4, dobrze zakodowany serwer (1) musi uzyskać znacznik czasu Unix (2), zsumować różnicę między epokami Uniksa i Macintosha (3) oraz osadzić sumę 1 i 2 w polu znacznika czasu mp4 ».
Rosja tworzy „broń dnia ostatniego”. Taką, jak torpeda, która powoduje eksplozję ładunku nuklearnego o mocy 100 megaton, wywołując gigantyczne tsunami, zabijając setki tysięcy ludzi i na stulecia skażając ogromne połacie wybrzeża radioaktywnym promieniowaniem.
Raport z maja 2016 roku – do którego odwołują się również holenderscy śledczy i który przytoczony został w akcie oskarżenia – choć również niełatwy, jest jednak bardziej zrozumiały. Analitycy Bellingcata zgromadzili bowiem setki dostępnych w sieci zdjęć wyrzutni rakietowych Buk, należących do rosyjskiej 53. Brygady Przeciwlotniczej z Kurska. Dostępnych, dodajmy, głównie dzięki niefrasobliwości rosyjskich żołnierzy, fotografujących się na służbie…
Analitycy porównywali kilka charakterystycznych cech: kształt osłon gąsienic, rodzaj rolek jezdnych, oznaczenia na bocznych klapach gąsienic, rodzaj czcionki i odstępy pomiędzy poszczególnymi cyframi numeru bocznego, a nawet kształt i wielkość plam oleju i sadzy przy otworach rur wydechowych. Druga grupa – kontrolna – znała zdjęcia i nagranie filmowe z 16 i 17 lipca 2014 r. Były one na tyle niewyraźne, że numer boczny wyrzutni (na który składa się cyfra oznaczająca numer, kolejno, dywizjonu, baterii i samej wyrzutni) został zapisany przez dziennikarzy jako „3X2”.
Pod koniec kwietnia 2016 roku zestawiono wyniki. Rolki, osłony, czcionka i plamy pasowały tylko do jednego pojazdu: wyrzutni numer 322. Na dwóch grupach materiałów (jednej – z defilady w rosyjskiej Aleksiejewce, w czerwcu 2014 roku, drugiej – z DRL, z lipca 2017) okazały się pasować do siebie nie tylko te elementy, lecz nawet wgniecenie na osłonie przednich świateł drogowych z lewej strony. Jakiś kapral zapomniał o nie zadbać… „Buk 322” miał inne rolki niż Buki w dyspozycji sił ukraińskich. Inne były oznaczenia, napisy, sposób podpięcia przewodów łączących korpus pojazdu z prowadnicami rakiet. Strona rosyjska zamilkła. Przynajmniej w sprawie wyrzutni.
Kiedy zakończy się śledztwo w sprawie MH17? Nie wiadomo. Nie wiadomo również, jak do jego wyników odniesie się Rosja. Pytanie, czy powróci podczas niego hipoteza, którą postawił w sierpniu 2014 roku szef SBU, zdymisjonowany w międzyczasie Walentyn Naliwajczenko.
Dotychczasowa rekonstrukcja wydarzeń zakłada bowiem, że MH17 strącony został (przez separatystów przy wsparciu ekspertów rosyjskich) przez pomyłkę i zaniedbanie: wzięto go za ukraiński samolot transportowy, chroniący się na wysokim, zastrzeżonym dla lotów cywilnych pułapie, lub po prostu – w euforii walki – otwarto ogień do „wszystkiego, co się rusza”. Co jednak, jeśli – jak chciał Naliwajczenko – celowo otwarto ogień z myślą o strąceniu rosyjskiego Airbusa A320 (rejs SU2074), lecącego o tej samej porze, jednym z sąsiednich korytarzy powietrznych, z Moskwy do cypryjskiej Larnaki?
Krajobraz po celnym strzale wyglądałby podobnie: kostiumy plażowe, olejki do opalania, małpka… Pytanie, jak wyglądałaby w oczach świata Ukraina?
Zdjęcie główne: Wrak samolotu pasażerskiego Malaysia Airlines t lot numer MH17, 18 lipca 2014 roku. Na pokładzie Boeinga 777 było 298 osób, w tym załoga. Fot. Brendan Hoffman/Getty Images