Bez zwierząt zatem się nie da nawet pokazać, że jakakolwiek bakteria, wirus czy grzyb lub pierwotniak w ogóle jest chorobotwórczy. Chyba, że będziemy umyślnie zakażać eksperymentalnie ludzi.
A skoro dziś już wiadomo, że rak żołądka, a nawet Alzheimer, Parkinson i miażdżyca mają swe
podłoże ukryte w miliardach zasiedlających nasz organizm bakterii, korzystanie ze zwierząt w laboratoriach medycyny zakażeń jest nie tylko nieuniknione. Jest coraz bardziej niezbędne.
Znajdziemy w tych zwierzętarniach wszystko. Od nicieni, muszek owocówek i różnych gatunków komarów (insektaria, pozwalające badać np. malarię i wirusowe choroby rozprzestrzeniane za pomocą owadów, jak denga) po pancerniki – niezbędne do badań nad trądem. Przez myszy, króliki, chomiki, świnki morskie, rybki Danio, minogi i kurczaki (dzięki nim wykryto, jak działają podstawowe „ramiona” układu odporności – limfocyty B i T), aż po rekiny, wielbłądy, alpaki, makaki… Absolutna menażeria.
A propos trądu, to ładna pojawia się tu historia ze zwierzętami w tle. Jak to odkrywca prątka gruźlicy – wspomniany wyżej Robert Koch – nie chciał uznać odkrycia swego norweskiego kolegi, Gerharda Henrika Armauera Hansena: prątka trądu. Z tej prostej przyczyny - Norweg (badał u siebie, Norwegia była tak biednym krajem, zanim „Bóg dał mu ropę”, że to właśnie w niej znajdowały się ostatnie europejskie leprozoria jeszcze na przełomie XIX i XX wieku) nie był w stanie spełnić tego właśnie postulatu: dotyczącego zakażania zwierząt, oraz hodowania bakterii potem jako czystej kultury.
I dopóki uczonym wiele dziesięcioleci później nie udało się wychwycić, że po Teksasie i Meksyku trąd roznoszą lokalne pancerniki, oraz że opuszki ich łap pozwalają, po stosownym wypreparowaniu, na hodowlę
Mycobacterium leprae w laboratorium, postulaty Kocha dla trądu nie były spełnione. Czyli de facto ciężko go było - z naukowego punktu widzenia - uznać za chorobę zakaźną!