Kraj upokorzony, ziemie utracone. Żałoba trwa od stu lat
piątek,
5 czerwca 2020
Węgry nie miały w obozie zwycięzców żadnych liczących się sympatyków. Polska, jedno z ośmiu państw-sygnatariuszy pokoju z Trianon, zrobiła, co mogła. Sejm nigdy nie ratyfikował traktatu. Nie zrobił tego również Kongres USA, kierując się jednak raczej doktryną izolacjonizmu niż sympatią do palinki.
Sto lat i jeden dzień temu, 4 czerwca 1920 roku w wersalskim pałacu podpisano traktat pokojowy, jeden z kilku „domykających” chaos po Wielkiej Wojnie.
Pokój dobra rzecz, nawet dla państwa, które przegrało wojnę: jeńcy mogą wreszcie wrócić do domu, armaty do koszar. Według pokojowego rozkładu jazdy ruszą koleje i fabryki, skończy się racjonowanie mleka, papieru i masła, można rozpisać wybory i wypić młode wino. „Kwiatem zabliźni się wojny ślad, barwą róż”. Można odpalić fajerwerki, przypiąć kokardę narodową, uderzyć w dzwony.
Upokorzenie
Dzwony rzeczywiście biły przez cały dzień, od Sawy po Cisę: nieprzerwanie, żałobnie, spiżowo. Kobiety zanosiły się na ulicach płaczem, mężczyźni – bladzi, z krwawymi zacięciami po goleniu – choć to pokój, częściej niż zwykle sięgali po broń: w tym i kolejnych dniach odnotowano ponad tysiąc samobójstw. Gazety brudziły palce – wszystkie ukazały się w żałobnych obwódkach. W południe stanęły autobusy i pociągi, na polach wstrzymywano woły w zaprzęgach. Dziesiątki tysięcy flag opuszczono do połowy masztów i pozostały na tej nienaturalnej wysokości przez następnych 18 lat.
No tak: to traktat pokojowy zawarty przez Królestwo Węgier, w opinii wielu – najmniej sprawiedliwa z umów stwarzających ład wersalski. Traktat, za sprawą którego terytorium państwa zostało okrojone o 2/3 i który zdeterminował politykę Budapesztu w całym okresie międzywojennym, a emocje węgierskie – na znacznie dłużej. Traktat z Trianon, wśród Polaków budzący żywe emocje również dlatego, że porównujemy go (nie do końca słusznie) do rozbiorów.
Tło polityczne i demograficzne umowy pokojowej z 4 czerwca 1920 roku jest z grubsza znane: przedwojenne Królestwo Węgier, współtworzące państwo federalne z Cesarstwem Austrii, panowało nad wieloma ziemiami, na których Węgrzy stanowili zdecydowaną mniejszość (a zarazem, jak nietrudno się domyśleć, elitę, i to zwykle w wielu wymiarach: majątkową, polityczną, kulturalną oraz, jako ziemianie i dziedzice, prestiżową). Co gorsza, w odróżnieniu od Wiednia, Budapeszt nie kwapił się do dialogu z poddanymi różnych języków.
Mając w pamięci autonomię galicyjską, z jej polskimi szkołami, uniwersytetami i władzami samorządowymi, trudno sobie wyobrazić, że na ziemiach Królestwa język węgierski był jedynym, w jakim prowadzono naukę (również w szkołach elementarnych) i korespondencję urzędową (nieznacznie lepiej było pod tym względem tylko w „węgierskiej” Chorwacji i Dalmacji).
Zmiany prowadzące w kierunku autonomii językowej były wprowadzane przed samą wojną, opieszale i niekonsekwentnie: dość powiedzieć, że w naddunajskim parlamencie posłów reprezentujących lud słowacki, rumuński czy chorwacki można było wyliczyć na palcach obu rąk.
A do tego ta klęska w wojnie i następujące po niej rewolucje: najpierw liberalna „rewolucja astrów”, a rychło potem – bolszewicka! Państwo praktycznie się rozpadło: Węgierską Republikę Rad pokonali nie patrioci, lecz wojska okupacyjne! Do Budapesztu wkroczyły oddziały rumuńskie, komunistyczne jaczejki w Banacie likwidowane były przez armię serbską i francuską, stacjonującą jeszcze na Bałkanach.
Premier Pál Teleki uważał, że Żydzi są wrogami narodu węgierskiego i zmierzają do jego „judaizacji”. Ale we wrześniu 1939 roku nie zamierzał iść ramię w ramię z Adolfem Hitlerem - odmówił wsparcia agresji III Rzeszy na Polskę.
zobacz więcej
Upokorzony kraj, królestwo bez króla (Karol VI Habsburg, po dwóch próbach powrotu, wygnany na rozkaz Ententy, dogorywał na gruźlicę) nie miał w obozie zwycięzców żadnych liczących się sympatyków. Polska, jedno z ośmiu państw-sygnatariuszy pokoju z Trianon, zrobiła, co mogła. Sejm nigdy nie ratyfikował traktatu (nie zrobił tego również Kongres USA, kierując się jednak raczej doktryną izolacjonizmu niż przyjaźnią dla palinki).
Francuski dar
Niewielu również było w Wersalu ekspertów, którzy zdawaliby sobie sprawę z zawiłości losów Siedmiogrodu czy Rusi Zakarpackiej.
Na próżno Pál Teleki, najwybitniejszy węgierski geograf początku XX wieku (który już niedługo, w lipcu 1920 roku, na fali trianońskiej traumy zostanie po raz pierwszy premierem) na gwałt drukował w Paryżu zaprojektowane przez siebie mapy narodowościowe Basenu Dunajskiego, na czele z najsłynniejszą „mapą czerwoną” („La Carte Rouge”) stanowiącą w równym stopniu arcydzieło kartografii, co manipulacji.
Obszary zdominowane przez ludność węgierską zostały na niej przedstawione w rzucającym się w oczy amarancie. Rumunom dostał się róż, wyglądający na pierwszy rzut oka jak bledsza czerwień, Niemcom – odmiana czerwieni, jaką jest oranż, przedział zaś zaludnienia, poniżej którego pomija się rozkład narodowościowy jako nieistotny, Teleki arbitralnie określił na „dwadzieścia osób na kilometr kwadratowy” (zwykle przyjmuje się 3 os./km²), co pozwoliło mu zaznaczyć liczne „niewęgierskie” obszary jako bezludne…
Mógł sobie określić ten przedział i na sto osób na kilometr. Francuzi odsuwali tylko niecierpliwie na bok nieporęczne rulony, bo nie o język wiosek nad Drawą i Wagiem im chodziło, lecz o zbudowanie (i przywiązanie względami dozgonnej wdzięczności) Małej Ententy, która flankowałaby Niemcy od południowego wschodu. Republika Czechosłowacji, Rumuni oraz Królestwo Serbów, Chorwatów i Słoweńców z wdzięcznością przyjęły dar.
Dar był królewski. Rumunia otrzymała Siedmiogród, Maramuresz i pół Banatu; same tylko ziemie, które przypadły Bukaresztowi, były większe od całych „trianońskich” Węgier!
Czechosłowacji dostała się – no cóż, większość Słowacji oraz Ruś Zakarpacka, Królestwu SHS (a niebawem – Jugosławii) – Slawonia i Dalmacja, Bośnia i pół Banatu. Mała Austria, choć niby też przegrana, dostała ziemie wokół Sopronu, z których utworzono prowincję Burgenland.
A, żeby nie było: Rzeczpospolitej przypadł spory kawałek Spiszu i Orawy, o które spieraliśmy się wprawdzie w tym czasie ze Słowakami, ale formalnie były to ziemie Korony Świętego Stefana. Budapeszt dyplomatycznie nie wypominał nam tego, podobnie jak Włochom – posiadania Fiume, czyli dzisiejszej Rijeki…
Nad Wisłą bilety na trasy koncertowe zespołów znad Balatonu wyprzedają się na pniu.
zobacz więcej
Szok, tęsknota, rozpacz
Dla Węgrów nie był to jednak „Siedmiogród” ani „Burgenland”. Od macierzy odrywano Erdély, karpackie księstwo Batorych. Za granicami zostawał Felvidék (czyli „Górny kraj”, vulgo Słowacja) i „Dolny kraj”, Délvidék, przechrzczony na Wojwodinę. Kárpátalja, Baranya, Őrvidék, Szepes, Muraköz… Groby, kościoły, muzea, fabryki. Linie kolejowe – granice przykrawano tak, by węzłowe stacje zostały po stronie zwycięzców. Zostały tam też ponad dwa miliony Węgrów: jedna trzecia narodu.
Trauma trianońska zdeterminowała politykę Węgier, popychanych coraz silniej w stronę przymierzy z innymi państwami, gotowymi do podważenia ustaleń wersalskich. Był to prawdziwie diabelski pakt, w którym coraz trudniej było o honorowy manewr.
Nic nie symbolizuje tego lepiej niż los Pála Telekiego, który we wrześniu 1939 zdołał jeszcze powiedzieć „nie” Berlinowi, domagającemu się wsparcia podczas kampanii wrześniowej w Polsce. W półtora roku później, w przededniu uderzenia państw Osi na Królestwo Jugosławii, premier i geograf nie miał już takiej możliwości. W nocy, w której przekonał się o tym ostatecznie, 3 kwietnia nad ranem, strzelił sobie w skroń. Była to ostatnia kula wystrzelona w ramach „żałoby trianońskiej”.
Równie niezwykłe były inne gesty towarzyszące tej żałobie. Psycholodzy dobrze znają jej dynamikę w przypadku życia indywidualnego: szok, tęsknota, rozpacz, rekonwalescencja. Rzadko jednak zdarza się, by żałoba taka trwała przez pokolenie – a wracała, przynajmniej na poziomie oficjalnych gestów, i po stu latach.
Wyznanie wiary
Oczywiście, również „żałoba trianońska” rozpoczęła się od oficjalnych gestów i przez cały czas swego trwania umacniana była, a nieraz animowana, przez państwo.
Pierwszym takim gestem była odmowa podpisania traktatu przez przewodniczącego delegacji węgierskiej, hrabiego Alberta Apponyi’ego; również zamknięcie szkół i wstrzymanie ruchu pociągów 4 czerwca nie mogłoby się dokonać bez decyzji rządu.
Tyle że przez całe dwudziestolecie międzywojenne zaobserwować można współbrzmienie decyzji władz i stanowiska opinii publicznej, a oficjalne działania, które można by określić jako podejmowane na pokaz, znajdują potwierdzenie w tysiącach gestów indywidualnych.
Do nich należała zarówno fala samobójstw i depresji, jak decyzja dwóch szeregowych członków delegacji pokojowej którzy, wziąwszy na siebie hańbę i złożywszy podpisy, na zawsze wycofali się z życia publicznego.
Szefem sztabu Siczy Karpackiej został Roman Szuchewycz, późniejszy twórca UPA, a jej dowódcą Mychajło Kołodziński, jeden z nielicznych, którzy myśl o eksterminacji Polaków na Wołyniu podnieśli do rangi ideologii.
zobacz więcej
Władze odpowiedzialne były za organizację uroczystości masowych, programów edukacyjnych, za upamiętnianie Trianon i „ziem zabranych” w obszarze przestrzeni publicznej. Wszystkie te narzędzia budowania czy modyfikowania „post-trianońskiej” tożsamości węgierskiej służyły dalszej mobilizacji społecznej i mogły stanowić paliwo dla konkretnych posunięć w bardziej sprzyjającej koniunkturze politycznej.
Nie zaniedbano więc żadnego z tych obszarów: w podręcznikach poświęconych geografii, historii, literaturze, ba, nawet towaroznawstwu istniały osobne rozdziały poświęcone ziemiom, tradycjom, twórcom i dobrom materialnym, które znalazły się za kordonem. Pod koniec lat 30. blisko jedna trzecia tematów prac uczniowskich, szczególnie tych poważniejszej rangi (prace roczne, maturalne, dysertacje studenckie) poświęcona była obszarom utraconym lub dyskusji nad szansami ich odzyskania.
W każdej szkole i klasie też na koniec zajęć odmawiano też „Magyar Hiszekegy”, czyli „Węgierskie wyznanie wiary” – czterowiersz poetessy Elemérné Sziklay Papp-Váry, zwyciężczyni w ogłoszonym w 1921 roku konkursie. Ekumeniczne credo, powtarzane przez dziatwę i reprodukowane na niezliczonych plakatach, było rzeczywiście zwięzłe:
Wierzę w jednego Boga,
Wierzę w jedną ojczyznę,
Wierzę w sprawiedliwość niebios,
Wierzę w zmartwychwstanie Węgier.
Amen.
Podobne memoriały wznoszono u granic okrojonego kraju – choćby w Zebegeny, na naddunajskiej skarpie, doskonale widocznej z dawnego Pozsony, obecnej Bratysławy…
W połowie lat 20. Powołano ruch na rzecz wznoszenia masztów dla flag państwowych (Országzászló Mozgalom) i wniesiono ich przeszło 700. Wszystko po to, by przywoływać traumę Trianon, co najmniej kilka razy w roku: w dniu Pamięci Bohaterów w ostatnią niedzielę maja, w rocznicę haniebnego traktatu, w dzień świętego Stefana (20 sierpnia), w urodziny regenta Horthy’ego…
Między patosem a groteską
Władze mogły dbać o pomniki, o święta i o nazwy ulic, którym nader często nadawano imiona a to hrabiego Apponyi’ego, a to lorda Rothermere, a to Duce. Mogły nawet wpłynąć na lotników, Sandora Magyara i György Endresza, by dwupłatowiec, którym w 1931 przebyli Atlantyk, nazwać „Sprawiedliwości dla Węgier!”. Z dziesiątków świadectw wynika jednak, że podobne gesty dokonywane były spontanicznie, wyrażając emocje ogromnej większości Węgrów, niezależnie od ich orientacji politycznej i pochodzenia.
Oczywiście, sprzeciw wobec pokoju w Trianon wyrażano w różny sposób, wahając się między patosem a groteską. Powszechnie wspominane są mosiężne tabliczki, wieszane zwykle u drzwi wejściowych do mieszkań, z najkrótszą, jak to możliwe, frazą: „Nem! Nem! Soha!” ( „Nie! Nie! Nigdy! [nie pogodzimy się]”) oraz podwójnym konturem granic Węgier – tych z roku 1914 i tych okrojonych w sześć lat później.
Fraza ta trafiła do wiersza największego węgierskiego liryka pierwszej połowy XX w., Attili Józsefa, ale i na tysiące kotylionów, flag, transparentów i plakatów: na jednym z nich okrwawiony rzeźnik rąbie tasakiem mapę „Wielkich Węgier”, czemu przygląda się z przerażeniem z ulicy płowowłosy chłopiec… W kawiarniach tańczono „patriotyczne fokstroty”, „Nem! Nem! Soha!” malowano na syfonach z wodą sodową, niezbędną do przyrządzenia dobrego szprycera, kontur Węgier wyciskano w glinie popielniczek.
Najwymowniejszym dowodem tego, jak wielka trauma ulec może trywializacji – dowodem poszukiwanym zresztą do dziś przez antykwariuszy – są statuetki z lat 30. znane jako „Nagymagyarország”, czyli „wielkie Węgry”. Ceramiczny, emaliowany na jaskrawoczerwono posążek miał kształt ozdobnej urny na popioły przybranej kwiatami; nie w tym jednak krył się wic, lecz w tym, że po odpowiednim podświetleniu posążek rzucał na obrus lub ścianę cień w kształcie przedwojennych granic kraju…
Polskie współczucie
Jako Polacy odnajdujemy się w znacznej części tych emocji, ba, również zachowań. Porównania losu Węgier w roku 1920 do Ukrzyżowania (rolę Piłata przyznano w tej narracji Entencie, kolektywnego Judasza – negocjatorom w Wersalu, ościenne kraje zaś okazały się rzymskimi żołdakami, grającymi w kości nie o Szatę, lecz o ziemie) nie zgorszą nikogo, kto miał w ręku „Księgi Pielgrzymstwa i Narodu Polskiego” lub oglądał porozbiorowe ryciny, na których Polska składana jest do grobu.