Pandemia odbija się na naszym życiu na najróżniejsze sposoby. W jednej sferze bytowania zmusza do rygorów i zaciskania pasa, w innej materii – skłania do poluzowania. Tak właśnie stało się z… biustem. Damskim.
Po raz kolejny w historii uwolnił się z mniej lub bardziej odczuwalnych, i widocznych, okowów. Jak luz, to luz – orzekły kobiety i ochoczo pozbyły się części bielizny, która już kilkakrotnie była manifestacyjnie zrzucana. Czasem dla wygody, kiedy indziej z ideologicznych pobudek.
Do jakiej kategorii zaliczyć koronawirusa i spowodowane nim abnegackie podejście do mody?
Poprawia wygląd czy wywołuje raka
Dzieliłam się już państwem obserwacjami dotyczącymi zmian w wyglądzie rodaków (płci obydwojga) w ciągu ostatnich miesięcy. Elegancja w zaniku (z celebryckimi wyjątkami, ale tu nie ich miejsce); od stóp do głów nonszalancko; koncentracja na wygodzie rodem ze sportowo-wakacyjnego stylu.
No, ale co do tego ma biust? Otóż, wyrwał się na wolność. W czasie koronawirusa znów powrócił temat, który rozpalił – by nawiązać do słynnego spalenia staników w Waszyngtonie – biustonoszową dyskusję. Panie w kolejnym zrywie wolnościowym (cokolwiek pod tym określeniem się rozumie) znów zaczęły zrzucać górną część bielizny, dając swobodę ciału, bez względu na rozmiar miseczki.
Pierwszy wykazał się czujnością brytyjski „The Guardian”, publikując raport o wybuchu niechęci do „the bra” (to skrót od słowa „brassière”, po francusku stanik).
Dziennik podszedł do sprawy kulturowo i naukowo. Przywołano dawno zaniechane teorie o rzekomym rakotwórczym działaniu stanika (była taka quasi naukowa publikacja wydana w 1995 roku „Dressed to Kill”, której autorki usiłowały dowieść jakoby biustonosz narażał noszące je kobiety na nowotwór piersi). Przeciwnicy tej tezy dowodzili, że odwrotnie – stanik nie tylko poprawia wygląd umoszczonych w nim cycuszków, także pełni rolę zdrowotną, występuje w funkcji amortyzatora, niemal całkowicie tłumiącego drgania wywołane ruchami ciała. Ergo, działa zbawiennie na postawę, kręgosłup i urodę nosicielek.