Bóg lubi narwańców
piątek,
16 października 2020
Żal i gniew, które się w nas rodzą, muszą znaleźć upust. Dlatego wśród psalmów, którymi się modlimy, są też psalmy złorzeczące. I Bóg bardzo lubi taką modlitwę, bo wie, że to jest prawdziwe i szczere - mówi o. Tomasz Nowak, dominikański kaznodzieja.
Publikujemy fragment książki Marty Kawczyńskiej pt. „Alopecjanki. Historie łysych kobiet”, wyd. HARDE 2020
MARTA KAWCZYŃSKA: „Skoro Bóg tak cię kocha i modlisz się do niego, to dlaczego dał ci chorobę i zabrał włosy?”. Wielu wierzących, którzy zmagają się z różnymi chorobami, m.in. z łysieniem plackowatym, słyszy czasem od innych takie pytania albo samemu je sobie zadaje.
O. TOMASZ NOWAK OP: Nie warto iść w tę stronę. Bóg nie zabrał włosów i nie dał choroby. Trzeba to przyjąć do wiadomości, albo chociaż spróbować zrozumieć. Jest dla nas tajemnicą, dlaczego takimi, a nie innymi drogami idzie to nasze życie. Na pewno nie jest jednak tak, że Bóg to daje. Rozumiem, że choroba, którą jest łysienie plackowate ma różne przyczyny, jest związana z różnymi uwarunkowaniami.
Bóg nie uczynił zła, nie nasyła choroby. Widzimy w Piśmie Świętym, że Jezus przychodził i dawał zdrowie. Warto tu przytoczyć przypowieść Pana Jezusa o pszenicy i kąkolu. To historia o siewcy, który zasiał dobre ziarno, a nieprzyjaciel przyszedł w nocy i zasiał kąkol, czyli chwast. Zawsze to drugie interpretujemy jako działanie złego, czyli szatana, zbuntowanego anioła, który nas chce w taki czy inny sposób skrzywdzić. Cały czas jesteśmy pod jego wpływem.
Nie mówiąc już o tym, że sami robimy wiele złych rzeczy, które mają wpływ na nasze zdrowie. Nie chodzi o to, że kobiety, które tracą włosy same sobie szkodzą, ale ta tajemnicza choroba może być przecież wynikiem zatrucia środowiska naturalnego, a to przekłada się na nasze zdrowie. Podobnie jest zapewne z pandemią koronawirusa, do której bez człowieka by nie doszło. Nie jest tak, że nagle spada na nas kara boska i chorujemy.
Hipotezy, dotyczące powodów występowania łysienia plackowatego są różne – stres, hormony, genetyka. Słowa ojca, że „sami sobie to robimy” niejedną osobą zirytują. Ja chcę choroby? No przecież wiadomo, że nie.
Może tak być. Nie chcę stawiać jednoznacznej diagnozy, bo nie jestem lekarzem. Skoro jednak ta choroba przejawia się somatyzacyjnie i atakuje te miejsca, które są w nas najsłabsze, to trudno zaprzeczyć, że to się dzieje bez naszego udziału.
Podkreślam raz jeszcze, nie chcę wyrokować, bo nie wiemy do końca, dlaczego to spotyka mnie, a nie kogoś innego, ale to, w jakim środowisku, otoczeniu, w jakim tempie i stresie żyjemy, nie jest bez wpływu.
Wracając do pani pierwszego pytania, gdybyśmy patrzyli tylko przez pryzmat Boga czy diabła, bylibyśmy zupełnie niewinni. Tak to nie działa.
Kiedy spotyka nas taka choroba, choć wolę mówić przypadłość, jak odpowiedzieć sobie na pytanie – dlaczego ja? Dlaczego mnie to spotkało?
Zdaję sobie sprawę, że to bardzo trudne. Znam dziewczynę, która miała taki problem. Byłem świadkiem jej zmagań. Prędzej czy później, może nie u każdego, ale szczególnie u osób, które są wierzące, to pytanie się rodzi. Człowiek zastanawia się, co na to Pan Bóg? Czy on to sprawił? Dlaczego właśnie ja?
W tym konkretnym przypadku, o którym wspomniałem, były i modlitwy, i starania medyczne. Teraz ta dziewczyna cieszy się włosami, które odrosły. Ona też zadawała sobie pytanie, dlaczego akurat na nią to spadło. Można wysnuć różne teorie. Wiem, że przeżywała wiele stresujących sytuacji związanych z rodziną. Powtórzę, że w przypadku takich chorób, dochodzi do ataku na obszar, który jest najsłabszy.
Trudno przyjąć, że coś takiego się z nami dzieje. Zadawanie sobie non stop pytania „Dlaczego ja?” nie przynosi ulgi. Wręcz przeciwnie, zwiększa frustrację. Nawet jeśli zadamy je sobie setny raz, nie znajdziemy odpowiedzi. Będziemy się zamęczać i trwać w zawieszeniu. Nasze podejrzenia nie zostaną rozwiane. Będziemy tkwić w jednym i tym samym miejscu.
Dużo lepszym pomysłem – i tak było w przypadku dziewczyny, o której wspomniałem – było uznanie, że takie są fakty, dotknęła mnie taka przypadłość i z nią żyję. Podkreślam, że nie chodzi o zgodę, ale o akceptację, że coś takiego się wydarzyło.
O muzyku, który szukał lekarza, a został jezuitą i księdzem.
zobacz więcej
I co dalej?
Zaczyna się etap, gdy mogę coś dalej robić – medycznie, psychologicznie, emocjonalnie czy duchowo. Módlmy się nie tylko o uzdrowienie, ale też o mądrość w chorobie, o to, by Pan Bóg zaprowadził mnie do dobrych specjalistów, którzy mi w tej chorobie pomogą. Nie tylko tych, którzy sprawią, że moje włosy odrosną, ale również tych, którzy pomogą mi poradzić sobie z emocjami i np. podpowiedzą, jak się ubierać, co nosić, by czuć się dobrze z samym sobą.
Chodzi o to, by ta przypadłość, z którą przyszło mi się zmierzyć, nie paraliżowała mnie, nie sprawiła, że zamknę się w czterech ścianach i nigdzie już nie wyjdę. Mimo dolegliwości, warto nauczyć się, jak dobrze żyć.
Nie przywdziewać worka pokutnego?
Wygląd, zwłaszcza dla kobiet, jest bardzo ważny i ja to rozumiem. Pamiętam, jak ta dziewczyna, o której opowiadam, eksperymentowała z różnymi chustkami, turbanami. Była skrzypaczką, występowała na scenie, brak włosów był więc dla niej dodatkowym obciążeniem.
Dobrze jej to kamuflowanie braku włosów wychodziło. Te, które zostały na głowie, wystawały spod turbanu lub chusty i wyglądało to bardzo sympatycznie. Znalazła sposób na siebie, nowy styl, ale korzystała z pomocy osób, które się tym profesjonalnie zajmują.
Mówię o tym, ponieważ zawsze warto zwrócić się do specjalistów, by nauczyć się, jak dobrze funkcjonować w nowych warunkach. Z mojego punktu widzenia jest to także sprawa pomocy od Pana Boga, z którym współpracujemy licząc, że podsuwa mi pomysły, dzięki którym uda się tę trudną sytuację uzdrowić, naprawić, ale też oswoić.
To jak się w tym trudnym czasie modlić? O co prosić, a może nie prosić, tylko milczeć i słuchać, co on ma do powiedzenia?
Pan Bóg wie, co się z nami dzieje, bo to on nas stworzył. Nikt tak nie wie, jak on wie. Rzecz jasna stuprocentowe zawierzenie się Bogu na początku trudnej sytuacji do łatwych nie należy. Oskarżenia są w nas mocne, mamy w sobie wiele złości, buntu. Gdybyśmy jednak doszli do takiego zaufania, że spotykamy się z nim jak z kimś, kto jest po naszej stronie, chce nam błogosławić, byłoby pewnie o wiele prościej.
Tylko jak to zrobić?
Najprostsza jest rozmowa. Opowiadam, co się dzieje, co jest we mnie, co przeżywam, a jednocześnie zostawiam mu wolność, pozwalam Bogu być Bogiem, a sobie – sobą. Wierzę, że jesteśmy przyjaciółmi, że jesteśmy po tej samej stronie.
To trochę jak z lekarzem. Jeśli nie stosujemy się do zaleceń, nic z tego naszego zdrowienia nie będzie. Tu jest podobnie. Muszą być zaangażowane dwie strony. Tak jest i na poziomie wiary, i na poziomie religii. Mam swoje obawy, lęki, czasem rodzi się we mnie brak zaufania, ale czy mam jakieś inne wyjście? Albo zostanę w tym sam, albo będziemy w tym razem.
Mam rzecz jasna wybór, co będę chciał zrobić. Jeśli jednak zostanę z Bogiem-lekarzem czy Bogiem-przyjacielem, na pewno, gdzieś mnie to zaprowadzi. Widzimy to w męce Pana Jezusa. Gdy pomyślimy, co się z nim działo, też możemy zapytać – gdzie był Bóg, gdy on cierpiał i umierał. Bóg był najbliżej, jak to tylko możliwe.
W życiu każdego człowieka przydarzają się różne bardziej lub mniej bolesne, przykre rzeczy. Nie znam nikogo, kto by miał z górki i nic by mu się nie działo. W tak trudnej sytuacji, jaką jest choroba, za naszymi pytaniami stoi stos zarzutów – zostawiłeś mnie, opuściłeś, nie interesujesz się mną.
W naszej głowie, w emocjach dzieje się mnóstwo rzeczy. Zachęcam, żeby starać się spojrzeć na całą sytuację racjonalnie i szukać – krok po kroku – odpowiedzi na pytania, jak z chorobą żyć.
Od strony duchowej warto Bogu zaufać i przejść z nim do więzi i jedności przyjacielskiej, w której przeżywamy wszystko razem z nim i słuchamy tego, co do nas mówi, idziemy za jego wskazówkami. Powinniśmy uwierzyć, że w każdej sytuacji poprowadzi nas najlepiej, jak to możliwe, stawiając nam na drodze odpowiednich ludzi i pomoc.
Proponowałby ojciec jakieś konkretne modlitwy?
Są różne etapy przeżywania choroby. Na początku sugerowałbym po prostu przyjść do Boga i się wypłakać. Tak, jak się płacze w rękaw rodzicom, gdy stanie się coś złego. Potrzebujemy w takiej trudnej chwili przede wszystkim oparcia, poczucia, że nie jestem sam. Nawet jeśli oprócz płaczu pojawiają się oskarżenia, to myślę, że na tym pierwszym etapie nie ma jeszcze przestrzeni na wiele słów.
Utrata włosów, zwłaszcza dla kobiety, jest stratą, którą trzeba opłakać. Każda żałoba ma wiele etapów i każdy inaczej ją przeżywa. Jedni płaczą już na początku, inni są chłodni i dopiero po pewnym czasie pozwalają sobie na łzy. Podobnie jest z naszą modlitwą. W niej też jest moment płaczu, milczenia, złości.
Złości?
Oczywiście. Wśród psalmów, którymi się modlimy, są też psalmy złorzeczące. Żal i gniew, które się w nas rodzą, muszą znaleźć upust w modlitwie. Myślę, że najtrudniej jest się modlić, jak ktoś jest „letni”.
Sugeruje ojciec, że modląc się można się „na legalu” pozłościć na Boga?
Ośmielę się nawet powiedzieć, że Bóg bardzo lubi taką modlitwę, bo wie, że to jest prawdziwe i szczere. Bóg ceni szczerość, a nie okrągłe słowa, za którymi jest pustka. Uważam, że warto przed ikoną, Najświętszym Sakramentem czy krzyżem odważyć się na taką modlitwę, która uspokoi wzburzony ocean we mnie.
Nie powiem, że to modlitwa uniwersalna, ale wiem po sobie, po moich braciach i ludziach, których prowadzę, że ta modlitwa jest bardzo owocna. Jezus powiedział przecież: „Chodźcie i wiedźcie ze mną spór. Zrzućcie wszystkie wasze problemy na mnie, bo mnie na Was zależy”. Właśnie tak to widzę. Taka modlitwa jest owocna.
I co to ma wspólnego z zarostem królów szekspirowskich, trzymanych w ciemnicy?
zobacz więcej
Też tak robię. Zdarzyła mi się bardzo trudna sytuacja, nie potrafiłem jej unieść. Było pół godziny nerwów, wręcz mówiąc kolokwialnie „wyrzygania się” Bogu i doświadczyłem realnej zmiany, poczułem Jego działanie. Widzę, że on to lubi. Lubi narwańców, jak Jan i Jakub czy Piotr, którzy idą od razu w takie właśnie emocje.
On to uspokaja, leczy, ale też przyjmuje jako coś prawdziwego. Taka modlitwa podoba się Bogu nie dlatego, że jej chce, ale przyjmuje ją jak ojciec, któremu tak można się wypłakać i wyzłościć.
Mam czasem do czynienia z ludźmi, którzy traktują mnie jak ojca duchowego. Mają w sobie dużo bólu, przychodzą wyrzucić go przede mną. To jest złość na Pana Boga albo na kogoś innego. Cieszę się, że do mnie z tym przychodzą, bo wiem, że to im służy, pomoże. Mogę dać im wsparcie w najtrudniejszych momentach. Wiele razy byłem świadkiem, jak to dobrze działa.
Te osoby nie dziwią się, że ojciec im na to pozwala?
Pytają, czy mnie to nie denerwuje. Odpowiadam, że wręcz przeciwnie. Wiem, że to przynosi ulgę i prowadzi do tego, że będzie lepiej. Myślę, że to podoba się Bogu, nie może więc mnie ranić.
Nawet, jeśli padają mocne słowa, nie ma w tym nic złego. Liczy się realna ulga. Ważne jest to, że mam kogoś, komu mogę się zwierzyć, oddać się z ufnością, przed kim mogę szczerze wykrzyczeć, co mi dolega.
Co się dzieje, gdy minie złość na Boga?
Przychodzi czas na słowa, tłumaczenie i dzielenie się z Bogiem naszymi przeżyciami. Wyraźmy własnymi słowami, spokojnie, co się z nami dzieje, czego się boimy, jakie nosimy w sobie nadzieje.
Przychodzi jednak taki moment, gdy słowa się kończą. Wtedy otwiera się przestrzeń na takie modlitwy jak różaniec czy koronka. Czasem chcę być w tej modlitwie sam, ale często mam potrzebę bycia z innymi. Przychodzę na nabożeństwa, msze, dołączam do jakiejś grupy i pozwalam się nieść wspólnej modlitwie. Może na początku włączam się o tyle, o ile, modlę się tak trochę na plecach tej grupy.
Aż nadchodzi chwila, gdy sam z siebie wielbię Boga wdzięczny, że jest ze mną w trudnych chwilach. To, o czym mówię, to na pewno nie jest początek tej trudnej drogi, bo od tego raczej się nie zaczyna, ale do tego może zmaganie się z chorobą doprowadzić. Czas wolności następuje, gdy znowu pozwalam Bogu być Bogiem, a sobie – sobą. Nie czuję się już opuszczony, wzgardzony; jestem przyjęty taki jaki jestem.
To wyrażanie złości, wyrzucanie negatywnych emocji z siebie to częsty element psychoterapii. Niektóre bohaterki mojej książki też musiały się z tym zmierzyć, nauczyć się tego.
Emocje przyczyniają się do powstania choroby i towarzyszą nam, gdy ona już jest. Już samo to, że nie mogę, nie umiem ich wyrazić, dostarcza mi kolejnych, nowych, pewnie również trudnych do uniesienia problemów. Praca, którą proponuje terapeuta, jest bardzo znacząca i ważna, bo brak umiejętności wyrażania emocji może okazać się główną przyczyną wielu dolegliwości.
Uczono nas, że nie wypada płakać, złościć się, itp. To, że może się to podobać Panu Bogu jest więc podwójnie, jeśli nawet nie potrójnie, nieoczywiste. Nikt nas tego nie nauczył. Wiem to z doświadczenia. Nauczono mnie, że powinienem przed nim wypadać lepiej, niż w rzeczywistości. Nikt mi nie powiedział, że mogę mieć z nim właśnie taką „złoszczącą się” relację i że on mnie takiego przyjmuje.
Warto sobie uzmysłowić, że Bóg nie kocha swojego wyobrażenia o mnie, tylko mnie takiego, jaki jestem.
Jest takie powiedzenie, że „jak trwoga to do Boga”.
Jedni się oddalają, inni wracają. Gdy wracamy, z pewnością Bogu się to podoba. Wierzący w takiej sytuacji w sposób naturalny pogłębiają swoją wiarę.
Kiedy jesteśmy zdrowi, gdy wszystko jest ok, żyjemy często bezmyślnie, bezrefleksyjnie. Nasze relacje nie tylko z Bogiem, ale też z innymi ludźmi, są powierzchowne.
Kiedy pojawia się trudna sytuacja, wyostrza nasze widzenie. Następuje realna zmiana w naszym przeżywaniu, doświadcza się jej bardzo wyraźnie. Znam wiele takich świadectw, że dopiero gdy coś takiego się wydarzy, ktoś zbuntuje się przeciwko Bogu, to suma sumarum, nie oddala się od niego, ale do niego przybliża.
Te wszystkie elementy się łączą. Pytanie, na ile jest to trwałe. Czy nie zapomnimy o tym, gdy minie trudny czas. Wtedy intensywność przeżywania słabnie. Trudno się temu przeciwstawiać, bo taka jest nasza natura. Nie ma w tym nic zaskakującego.
Pandemii, która się pojawiła, też nie przeżywamy cały czas tak samo. Słabnie początkowa intensywność, pojawia się zmęczenie, a każdy kolejny dzień, tydzień, miesiąc przeformatowywał związane z nią, obecne w nas lęki. Pozostaje pytanie, czy to co przeżyliśmy, będziemy potrafili jakoś wykorzystać. Sprawić, że to doświadczenie przerodzi się w jakąś nasza osobistą misję, czy działanie.
Nie da się chyba wciąż trwać w tych samych emocjach wtedy, gdy traci się włosy albo, gdy zmaga się z innymi dolegliwościami.
Podobnie, jak z przeżywaniem straty, jest z depresją czy nerwicą. Nic nie jest trwałe, to działa na zasadzie fal, sinusoidy. Co do utraty włosów, tak jak już wspomniałem, jestem świadomy, że to jest straszne dla kobiety. Dla mężczyzny może mniej, bo ogoli się na łyso i po prostu zmieni styl. Dla kobiety wygląd jest bardzo ważny.
Świat bywa bezlitosny wobec tych, którzy odbiegają od obowiązującego kanonu piękna. Zauważył to ksiądz?
Mam taką obserwację, że kiedyś mniej mówiło się o zewnętrznym pięknie. Jest też inna zmiana. Widzę większą świadomość ojców wobec swoich córek. Potrafią towarzyszyć córkom w taki dobry sposób. Są świadomi, że one chcą podobać się chłopakom i nie ma w tym zazdrości, zawstydzenia.
Mówię o tym, dlatego że przez wiele lat wyrastaliśmy w przekonaniu, że się tego nie powinno pokazywać, że ważniejsze jest to, co robisz, a nie jak wyglądasz. Taki pogląd był mocno zakorzeniony w poprzednich pokoleniach.
Berlusconi to ostentacyjny playboy przekonany o tym, że swoim stylem bycia może sobie zjednać społeczeństwo, o którego poparcie się ubiega.
zobacz więcej
Teraz to się zmieniło. Gdy spojrzymy na najmłodsze pokolenie, np. na influencerów z Instagrama, którzy zarabiają na swoim zewnętrznym pięknie, sytuacja jest jasna. Piękne włosy są ważne. Przez to, jak zmieniło się ich postrzeganie, wzmocnił się żal po ich stracie.
Jak więc sobie z tym radzić?
Nie ma pewnie jednej odpowiedzi. Każda kobieta może tę kobiecość, te swoje walory odkryć w czymś innym.
Ja jako facet też musiałem zrozumieć, nauczyć się tego, jak ważny jest wygląd dla kobiety. Mam to szczęście, że prowadzę rekolekcje dla sióstr zakonnych. One mają różne stroje duchowe, ale raczej wszystkie noszą welony, więc zakrywają włosy częściowo albo całkowicie. W niektórych zakonach panuje zwyczaj, że włosy pod welonem powinny być krótko obcięte.
Rozmawiałem z nimi i pytałem, jak sobie z tym radzą. Nie doświadczają co prawda choroby, która ich pozbawia włosów, ale tracą je, bo muszą dostosować się do pewnych zasad. W pewnym sensie nie cielesnym, ale duchowym, tracą też element kobiecości.
Mówi się, że gdy kobieta zmienia fryzurę, to zmienia coś w swoim życiu. Pytałem je więc, czy czują taką zmianę. Czy wraz z włosami tracą możliwość wyrażania siebie przez fryzurę?
Co mówią?
To były długie rozmowy. W pewnym sensie pokonują taką drogę, o której mówiliśmy wcześniej. Może nie jest to tak dramatyczne doświadczenie, jak wtedy, gdy kobieta traci włosy z powodu choroby, ale to też trudny proces, często okupiony łzami. Trzeba swoje odpłakać, przeżyć, a potem się uspokoić. Ja sam miałem w swoim życiu taki moment, że musiałem ściąć włosy.
Przegrał ojciec jakiś zakład?
Nie. Byłem hippisem i miałem długie włosy. Bratowa zażyczyła sobie, żebym to zrobił, bo nie chciała, żeby świadkiem na jej ślubie był jakiś długowłosy brudas. Zrobiłem to dla mojego brata i jego przyszłej żony. Niby dał mi wolną rękę, ale wiedziałem, że nie mogę mu tego zrobić.
Kiedy wyszedłem od fryzjera i zobaczyłem się w witrynie sklepowej, poczułem się nagi.
W serialu „Unorthodox”, który opowiada o życiu ortodoksyjnych Żydów, jest scena golenia głowy tuż po ślubie. Główna bohaterka płacze. Kiedy to oglądałam, płakałam razem z nią, bo też goliłam głowę. Wydawało mi się, że czuję to, co ona. Ktoś, kto przez to nie przechodził, może tego nie zrozumieć.
Kobieta, która zostaje zakonnicą czy goli głowę z powodów religijnych, jak ortodoksyjne Żydówki, przeżywa stratę włosów. To nic, że od lat wiedziała, że taki jest zwyczaj i była na to przygotowana. Często nie sposób uniknąć łez, żalu. To coś, co leży w kobiecej naturze, jest jej częścią.
Utrata włosów jest symbolem zamknięcia pewnego rozdziału w życiu. Mówię o tym, dlatego że może przyglądanie się komuś, kto przeżywa podobne emocje do naszych, może mieć w sytuacji choroby wartość terapeutyczną. Może okazać się pomocne w zmierzeniu się z tą sytuacją, sprawi, że dana osoba poczuje, że nie tylko ona zmaga się z podobnym problemem.
Myślę, że również sens tej książki jest taki, żeby powiedzieć kobietom, którym wypadają włosy, że nie są z tym same. Oczywiście, gdyby ktoś w tej pierwszej fazie, gdy przeważa szok, podszedł do mnie i powiedział: „Weź przeczytaj książkę, będzie dobrze”, to bym mu odpowiedział: „Weź mnie nie wkurzaj”. Gdy jednak minie pierwszy stres, wziąłbym ją do ręki i byłbym ciekawy spojrzenia innych, którzy też z tym żyją.
A jak to ugryźć w kontekście damsko-męskim?
Myślę, że spojrzenie mężczyzn też się zmienia. Dawniej warkocz, postrzyżyny do czepca, były mocno osadzone kulturowo. Dziś kobiety noszą włosy krótsze, dłuższe, czasem są ogolone na zero, bo tak chcą. Nie ma już powszechnego przekonania, że kobieta musi mieć długie włosy. Wzrasta, moim zdaniem, wyrozumiałość wobec odmienności.
Z rozmów z młodymi i starszymi mężczyznami wiem, że nie zwracają uwagi na detale, ale na ogólną atrakcyjność, wdzięk. Często mówią mi, że w ich ukochanej, narzeczonej czy przyszłej żonie, było coś, co sprawiło, że się w niej zakochali, jakiś błysk w oku, gest, uśmiech. Chyba nigdy nie mówili, że to były włosy.
A jeśli mężczyzna jednak mówi nam, że te włosy są dla niego ważne, że nie akceptuje nas bez nich?
Według mnie to nie jest kwestia posiadania włosów, tylko szoku, który wywołuje łysa kobieta. Warto wtedy zobaczyć, na ile jestem w stanie sprostać tym oczekiwaniom drugiej strony, pomyśleć nad jakimś rozwiązaniem. Zastanowić się, jak ja sama chcę być odbierana. I tu nie chodzi tylko o relacje damsko-męskie, ale też pewnie o środowisko, w którym żyję, o pracę.
Jedna z bohaterek książki mówi o tym, że miejscem, do którego stale zakłada perukę, jest praca. Jest charakteryzatorką, więc nie chce, by uwaga podczas sesji była skupiona na niej, tylko na modelce.
O tym właśnie mówię. Podam swój przykład. Jeśli ktoś chce ze mną rozmawiać na tematy duchowe, to jest mu prościej, kiedy mam na sobie habit, niż gdybym był w dżinsach i koszuli. Nie czuję się do tego w żaden sposób zmuszany. Po cywilnemu przypominam bardziej pasjonata motocykli niż zakonnika, mam więc świadomość, że komuś łatwiej będzie się wyspowiadać, kiedy będę w swoim „stroju służbowym” .
A co zrobić, by się w tym byciu dla kogoś nie zatracić?
Potrzebna jest mądrość i uważność, żeby samemu siebie nie skrzywdzić. Często się tak zdarza, że chcemy być dla kogoś mili przez cały czas, ale to na dłuższą metę nie działa.