Kto był gwiazdą jednego sezonu? Kto trafi do podręczników historii?
piątek,
19 lutego 2021
Lech Wałęsa i Tadeusz Mazowiecki pozostaną symbolami przełomu. Janusza Lewandowskiego skompromitowało szaleństwo, jakim był program powszechnej prywatyzacji. Za Janem Olszewskim stoi legenda obalenia jego rządu. Kazimierz Marcinkiewicz wiele zawdzięczał PR-owskim sztuczkom. Jarosław Kaczyński potrafi nie tylko mozolnie budować personalne więzi podczas objazdów po kraju, ale też prowadzić zakulisowe gry gabinetowe. Dla Tygodnika TVP najnowszą historię Polski analizuje prof. Antoni Dudek.
Nieliczni są politycy potrafiący się po nich podnieść. Jarosław Kaczyński, który się odrodził jak feniks z popiołów, jest takim spektakularnym przykładem. Pewnie jeszcze moglibyśmy zaliczyć do tego grona Donalda Tuska. I koniec. Bo Leszek Miller z SLD, który też odrodził się z politycznego niebytu, lub Waldemar Pawlak, dwukrotny prezes PSL, nie powracali w tak spektakularny sposób, jak Tusk czy Kaczyński.
Kto na pewno znajdzie miejsce na kartach historii z polityków pierwszych lat III RP?
Lech Wałęsa i Tadeusz Mazowiecki, którzy stali się symbolami przełomu. Mazowiecki już jest doceniany, a w miarę upływu czasu szacunek do jego postaci będzie rósł. Myślę też o Leszku Balcerowiczu, czyli człowieku, który przeprowadził polską gospodarkę od realnego socjalizmu do gospodarki rynkowej.
A Bronisław Geremek, szef MSZ, lider Unii Wolności?
Uchodził za największy talent polityczny pierwszego pokolenia Solidarności. Miał jednak pecha. Co prawda pojawił się w historycznym momencie przystępowania Polski do NATO, w 1999 roku, ale jego ambicje były dużo większe. Stale jednak coś stawało na przeszkodzie ich realizacji.
W 1989 roku był rozważany jako kandydat na premiera, ale Mazowiecki miał po prostu lepsze notowania. Poza tym Lech Wałęsa, który wtedy rozdawał polityczne karty, zakładał, że Mazowiecki będzie łatwiejszy do kierowania niż Geremek. Pomylił się.
W 1991 roku Wałęsa, już jako prezydent, pozornie postawił na Geremka, zlecając mu misję budowy rządu. Jednak była to operacja z góry skazana na porażkę, czego Geremek nie chciał przyjąć do wiadomości i przez kilkanaście dni bezskutecznie próbował zbudować koalicję.
Później zostało mu już tylko ministrowanie w rządzie Jerzego Buzka. Na dodatek okazał się grabarzem Unii Wolności, gdy przystał na wycięcie liberałów z władz tej partii. Geremek z pewnością miał ogromny potencjał, który jednak nigdy się nie przełożył na pierwszoplanową rolę, bo zabrakło mu po prostu szczęścia.
A premierzy wczesnych lat 90. zeszłego wieku: Jan Krzysztof Bielecki, Jan Olszewski, Hanna Suchocka? Pozostaną w naszej pamięci?
Jan Olszewski wyraźnie się wybija z tej trójki, także dlatego, że nad wdrukowaniem jego postaci w pamięć Polaków pracuje od lat Prawo i Sprawiedliwość. Olszewski został dołączony do panteonu bohaterów partii obecnie rządzącej i jest stale przypominany. Wokół jego rządu została zbudowana cała legenda. Ale poza tym ma też poważne zasługi jako obrońca w procesach politycznych okresu PRL i ważny doradca władz Solidarności z lat 1980-81.
Suchocka była pierwszą kobietą-premierem w dziejach Polski. Hipotetycznie powinna znaleźć się na sztandarach środowisk feministycznych oraz stać się ikoną ruchów walczących o równouprawnienie kobiet. Jednak jako gorliwa katoliczka niezbyt się do tego nadaje, zatem się o niej nie pamięta.
Czyli jeżeli ktoś nakradł, to w interesie publicznym leży przyklepanie tej kradzieży? Najwyraźniej tak.
zobacz więcej
Jan Krzysztof Bielecki jest na szarym końcu tej trójki, dlatego, że ma przeciwko sobie propagandę PiS. Partia Jarosława Kaczyńskiego uznała Bieleckiego za mentora Tuska, w dodatku człowieka zamożnego, bo przez lata był prezesem dużego włoskiego banku, a w Polsce nie lubi się zamożnych polityków. Moim zdaniem był premierem w najtrudniejszym okresie po 1989 roku – miał trudniejszą sytuację gospodarczą i społeczną niż Mazowiecki, czego nie przyjmuje się do wiadomości. Recesja osiągnęła swoje apogeum w 1991 roku, czyli za jego rządów.
Największe strajki, demonstracje, głodówki były właśnie w tamtym okresie. Większość afer gospodarczych, które narastały w poprzednich latach, m.in. FOZZ, Art B, zostało ujawnionych w 1991 roku i spadło na jego głowę.
A przy tym to on był pierwszym premierem, który ogłosił, że Polska powinna starać się o członkostwo w NATO. Nie Jan Olszewski, jak utrzymuje PiS. Owszem Olszewski też to podtrzymywał, ale pierwszy był Bielecki.
W latach 90. był taki wicepremier z ZChN, Henryk Goryszewski, który sam o sobie mówił, że jest jak kobra – uderza znienacka. Kto dziś go pamięta?
Goryszewskiego pamiętają tylko ci, którzy interesują się polityką wczesnych lat 90. XX wieku. Był niezwykle charakterystyczny. Hanna Suchocka powiedziała kiedyś o nim, że to przemiły, sympatyczny człowiek, który miał jedną podstawową wadę: na widok kamery telewizyjnej tracił panowanie nad sobą. Chęć zaistnienia była u niego przemożna i sprawiała, że opowiadał najdziwaczniejsze rzeczy, żeby się tylko przebić.
O tej kobrze to już pani wspomniała, ale były jeszcze dwie jego słynne wypowiedzi. Otóż Goryszewski powiedział kiedyś: „Nieważne, czy Polska będzie biedna czy bogata, ważne żeby była katolicka”. I to mocno wstrząsnęło opinią publiczną.
Druga wypowiedź, która też wbiła część słuchaczy w fotel, dotyczyła tego, gdzie Goryszewski, wicepremier ds. gospodarczych, będzie szukał pozytywnych wzorców, aby prowadzić skuteczną politykę ekonomiczną. Okazało się, że na całym świecie, ale ostatnim krajem, w którym to będzie robił, są Niemcy, czyli nasz główny partner handlowy słynący z dobrej gospodarki. (śmiech)
Goryszewski był barwną postacią. Jako przewodniczący sejmowej komisji budżetowej wygłosił podobno najdłuższe przemówienie, trwające ponad 4 godziny. Jednak za tą jego elokwencją nie szła polityczna skuteczność. Goryszewski nie zdołał uczynić ZChN-u partią trwałą i wpływową. Zgasł wraz z upadkiem ZChN.
Wśród ludowców był taki polityk, który się nazywał Roman Bartoszcze – pierwszy kandydat PSL na prezydenta, zresztą osiągnął najlepszy wynik ze wszystkich kandydatów tej partii na najwyższy urząd. Dlaczego nie udało mu się przebić w polityce i kompletnie popadł w zapomnienie?
Bartoszcze był przed 1989 r. działaczem Solidarności Rolniczej. W 1989 roku założył jeden z PSL-ów, które wtedy ze sobą walczyły. Jako jedyny z ich liderów zgodził się odegrać rolę listka figowego dla Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego, które po 1989 roku uznało, iż jakoś trzeba się odnaleźć w nowej rzeczywistości. ZSL najpierw przemianowało się na PSL Odrodzenie. Po paru miesiącach uznało, że to jest jednak za mało, że trzeba zrobić większą operację, żeby się uwiarygodnić na wsi, w oczach elektoratu.
Wymyślono wtedy zjazd zjednoczeniowy, na którym liczące 200 tys. członków PSL Odrodzenie, czyli dawne ZSL, zjednoczyło się z PSL-em Romana Bartoszcze, liczącym góra kilkuset członków. To oczywiście była fikcja, ale Bartoszcze został prezesem tej połączonej partii i nawet kilku jego ludzi weszło do władz formacji. Po czym próbował jakoś zapanować nad tym ogromnym aparatem, rodem z PRL.
Wystartował też w wyborach prezydenckich 1990 roku i to go zgubiło, tak jak Krzaklewskiego. Zdobył nieco ponad 7 proc. głosów, ale działacze uznali, że to słaby wynik, poniżej oczekiwań i już go nie hołubili tak, jak wcześniej. Zarazem sam Bartoszcze zorientował się, że jego wpływy w partii są iluzoryczne. Wiosną 1991 roku postanowił dokonać kolejnej reorganizacji i wciągnąć do władz PSL ludzi z Solidarności Rolniczej.
W tym momencie aparat się zorientował, że może zostać pozbawiony realnych wpływów i Bartoszcze został obalony, zresztą wbrew statutowi. Podobno siłą został wyrzucony z gabinetu, w którym osadzono Waldemara Pawlaka.
Ten miał 31 lat, wyglądał jak przestraszony królik i dlatego starzy działacze uważali, że sobie z nim poradzą. Jak się okazało, królik nie był aż tak strachliwy i szybko stanął twardo na nogach. No ale Bartoszcze, prosty rolnik, okazał się za mało przebiegły i skuteczny na ZSL. Nie bardzo wiedział, jak się prowadzi gry gabinetowe i wykorzystano to przeciwko niemu. Zakończył polityczny żywot jako lider kanapowej partii „Ojcowizna”.
Ze sceny politycznej zeszli w 2005 roku liderzy Samoobrony i LPR. Ale czy zostaną zapamiętani? Bo ludzie, których wprowadzili do Sejmu, już dawno popadli w zapomnienie.
Poza liderami tych ugrupowań nie ma o kim pamiętać. Andrzej Lepper, szef Samoobrony, wprowadził do Sejmu ludzi, którzy w ogóle nie powinni byli zostać posłami. Z kolei Roman Giertych wciągnął do parlamentu głównie swoich asystentów, których później Jarosław Kaczyński nawet robił ministrami, ale talentów politycznych nie dało się tam zauważyć.
O samym Romanie Giertychu nie można powiedzieć, że skończył z polityką. Jest ewidentnie uzależniony od polityki, ciągle stara się wrócić do parlamentu i podejrzewam, że w końcu mu się to uda.
Natomiast Andrzej Lepper ma swoje miejsce w historii 30-lecia. Zrobił spektakularną karierę – z poziomu lokalnego chłopskiego watażki wspiął się na sam szczyt, dzięki ewidentnym talentom przywódczym i oratorskim. Był trzeci w wyborach prezydenckich 2005 roku i to jego wyborcy dali Lechowi Kaczyńskiemu zwycięstwo w drugiej turze tamtych wyborów. Jednak po czołowym zderzeniu z Jarosławem Kaczyńskim, w którego rządzie był wicepremierem, kompletnie się pogubił.
W momencie, gdy popełnił samobójstwo, był bankrutem politycznym (i nie tylko politycznym) i nie miał większych szans na powrót do parlamentu. Mimo to dla wielu środowisk pozostał postacią legendarną.
Ugryziony w tyłek żubr, jak napisał swego czasu Jarosław Marek Rymkiewicz, przebudził się i pędzi w niewiadomym kierunku.
zobacz więcej
To co pan powie o Kazimierzu Marcinkiewiczu, niesamowicie popularnym polityku? Przez część społeczeństwa był on w pewnym momencie uważany za premiera wszech czasów.
Jedyny znany mi premier, który miał zdecydowanie niższe notowania w momencie obejmowania stanowiska niż wtedy, gdy został go pozbawiony. A wynikało to z faktu, że był po prostu postacią słabo znaną, gdy zostawał premierem, zdobył na tym stanowisku spory kapitał i nie zdążył go przez kilka miesięcy zużyć, aż do chwili, gdy Lech i Jarosław Kaczyńscy pozbawili go urzędu.
Był wtedy u szczytu popularności, którą zawdzięczał różnym PR-owskim sztuczkom. To m.in. zaszkodziło mu w oczach braci Kaczyńskich, którzy uważali, że premier nie może być komediantem. Jako premier nie zdążył się niczym wykazać, bo zabrakło mu czasu.
Kogo pan by wymienił jako polityka, który popadł w zapomnienie mimo wielkiego potencjału politycznego?
Mam dwie takie postacie w pamięci, intelektualnie wybitne, a w każdym razie wybijające się znacząco ponad przeciętną polskiej polityki – to Czesław Bielecki i Jan Rokita. Obaj mówili kapitalnie ważne rzeczy o państwie polskim i o tym, jak powinno być zreformowane. Obu jednak zgubiło to samo, czyli nadmierny indywidualizm. Nie chcieli zaakceptować tej smutnej prawdy, że w polityce nie wystarczy mieć głębokich przemyśleń i błyskotliwie je prezentować.
Bo tak naprawdę polityka polega na mozolnym budowaniu personalnych powiązań i jeżdżeniu po kraju, żeby potem na kolejnych zjazdach wygrywać kolejne wybory. To akurat doskonale zrozumiał Jarosław Kaczyński, który też jest szalenie inteligentny i błyskotliwy, znacząco wyrasta ponad swoje otoczenie, ale zarazem rozumie na czym polega zakulisowa gra polityczna, jak się buduje koalicje, po cichu urabia działaczy. I naprawdę porządnie się najeździł po kraju. Rozumieli to też Leszek Miller i Donald Tusk, a Rokita i Bielecki najwyraźniej nie chcieli pójść tą drogą.
A czy po stronie lewicy też był polityk, który potencjał nie został wykorzystany?
Moim zdaniem takim zmarnowanym talentem politycznym był Wojciech Olejniczak. Opowiadał mi kiedyś, jak został liderem partii. Wykreowała go starszyzna SLD-owska. Został wprowadzony na kongres, a działacze zaczęli wiwatować na jego cześć.
Niestety sytuacja polityczna go przerosła. Przejął stery łodzi, która była już bardzo dziurawa. Nie zdołał powstrzymać degrengolady SLD. W innych okolicznościach mógł zrobić spektakularną karierę polityczną, w przeciwieństwie do swojego następcy Grzegorza Napieralskiego, którego szczytowym osiągnięciem był kilkunastoprocentowy wynik w wyborach prezydenckich. A potem został bieda-senatorem.
To kto z lewicy zostanie zapamiętany?
Aleksander Kwaśniewski, Leszek Miller, Józef Oleksy i Włodzimierz Cimoszewicz. To jest czwórka najważniejszych polityków, którzy zresztą zmieniali się na najwyższych stanowiskach. Ewidentnie wybijają się ponad resztę lewicowych działaczy.
A Marek Belka nie?
Nie. To jest klasyczny fachowiec od makroekonomii. Typ technokraty, ale nie politycznego lidera. Początki swojej kariery zawdzięczał prezydentowi Kwaśniewskiemu, który go wziął na swojego doradcę. Gdy rząd Leszka Millera zaczął się chwiać, Kwaśniewski wylansował Belkę na premiera. No i wtedy okazało się, że on nie ma żadnego temperamentu politycznego.
Jako jedyny znany mi premier, który przecież potrzebuje do rządzenia większości posłów w Sejmie, przystąpił do partii demokraci.pl, nie mającej ani jednego przedstawiciela w parlamencie. Na dodatek kompletnie odciął się od lewicy, dzięki której sprawował funkcję premiera. A mimo to przetrwał do końca kadencji.
To obrazowało ówczesny stan polskiej polityki – posłowie „dietetyczni” tak bardzo bali się wcześniejszych wyborów, że gdy Belka wiosną 2005 roku podał się do dymisji, to jego rezygnacja została odrzucona. Tylko dlatego, że do końca kadencji było jeszcze kilka miesięcy i można było pobierać diety.
Czarną legendą obrosła postać Janusza Lewandowskiego, ojca polskiej prywatyzacji. Czy z czasem będzie przedstawiany w jaśniejszych barwach?
Moim zdaniem nie. I nie dlatego, że jest kojarzony z prywatyzacją, tylko z tego powodu, iż jest autorem najbardziej kompromitującego przedsięwzięcia w ramach tego pozytywnego procesu, czyli Programu Powszechnej Prywatyzacji. PPP był szaleństwem, ideologiczną utopią, którą Lewandowski wprowadził w życie kosztem podatników.
Jest dla mnie fenomenem, że będąc autorem takiego przedsięwzięcia skutecznie funkcjonuje w polityce do dzisiaj. Później, gdy został komisarzem w Unii Europejskiej, nakreślił swój wizerunek jaśniejszymi barwami, ale jeżeli chodzi o lata 90., to nie ma się czym pochwalić.
Kiedyś ogromnie emocjonowaliśmy się takimi postaciami, jak Zbigniew Dyka lub Alojzy Pietrzyk.
Na tle osób, o których dotąd rozmawialiśmy, to są postacie z zupełnie innej politycznej ligi. Dyka, adwokat z Krakowa, polityk ZChN, został ministrem sprawiedliwości w rządzie Hanny Suchockiej i nie sprawdził się na tym stanowisku. Dość szybko został odwołany, za zgodą liderów jego partii.
Później miał się zemścić za ten afront, przyczyniając się do obalenia rządu Hanny Suchockiej. Rzekomo z powodu niedyspozycji żołądkowej utknął w toalecie i nie zdążył na głosowanie nad votum nieufności dla rządu. Nawet to jego tłumaczenie pokazuje, że nie powinno się go wymieniać w kontekście wielkich niespełnionych talentów.
Już ciekawsza była, w kategorii bohaterów jednego wydarzenia, inna posłanka ZChN Bogumiła Boba, która twierdziła, że czas głosowania nad votum nieufności dla rządu Suchockiej spędziła w kaplicy sejmowej, modląc się, żeby rząd z agnostykami z Unii Demokratycznej upadł. I upadł.
Słyszałam, że wziął kartkę i rysował strzałki, kierunki natarcia policji, rozlokowanie sił, które miały rozpędzić strajkujących – wspominała Janina Paradowska.
zobacz więcej
Z kolei poseł Solidarności Alojzy Pietrzyk wyróżnił się sumiastym wąsem i tym, że uzasadniając z sejmowej mównicy wniosek o votum nieufności dla rządu Suchockiej cytował Cycerona ze śląskim akcentem. To są jednak postaci epizodyczne, podobnie jak np. senator Stanisław Bernatowicz, jedyny parlamentarzysta OKP, który zagłosował za wyborem Wojciecha Jaruzelskiego na prezydenta w lipcu 1989 roku.
A patronem takich gwiazd jednego sezonu, absolutnie nie do pobicia, jest oczywiście Stan Tymiński. Człowiek, który wpadł na wybory prezydenckie w 1990 roku, bardzo mocno zatrząsnął sceną polityczną, pokonując Mazowieckiego i wchodząc do II tury, ale choć później próbował wrócić i coś osiągnąć, nigdy już żadnej istotniejszej roli nie odegrał.
A czy będziemy wspominać Janusza Korwin-Mikkego?
Zdecydowanie tak. Po pierwsze jest to ogromnie barwna postać. Po drugie wszyscy pamiętają jego uchwałę lustracyjną z 1992 r., a także wszystkie jego kampanie prezydenckie – od 1990 roku, gdy nie zdołał się zarejestrować, aż do 2015 roku. Fenomenalny felietonista, gawędziarz, ale zarazem skrzyżowanie polityka i satyryka. Duża część wyborców nie traktuje go poważnie i to jest jego dramat.
Ma piękną kartę opozycyjną. Już w 1964 roku, w środku epoki Władysława Gomułki, Korwin-Mikke był współorganizatorem wiecu na Uniwersytecie Warszawskim w obronie autorów listu 34 – to był list protestacyjny intelektualistów przeciwko cenzurze. Zatem w czasach, kiedy Jacek Kuroń i Karol Modzelewski pisali swój list otwarty do partii, Korwin Mikke był w opozycji. W latach 70. pojawiał się już regularnie po tamtej stronie sceny politycznej, ale zawsze kroczył własną drogą.
Drugą taką niepowtarzalną postacią był Leszek Moczulski, intelektualnie plasujący się grubo powyżej średniej polskiej polityki. Miał jednak pecha, bo nie potrafił się wstrzelić między obóz postsolidarnościowy i postkomunistyczny.
Decydujący w jego karierze był rok 1993. Moczulski rozumował wtedy następująco: PZPR i jej spadkobiercy skompromitowali się do 1989 roku, ugrupowania solidarnościowe skompromitowały się w czasie czterech rządów po 1989 roku i teraz nadszedł czas KPN.
Ów logiczny wywód nie sprawdził się w rzeczywistości. Polacy powrócili do ugrupowań postpeerelowskich, a KPN pozostał na marginesie. I to był koniec Moczulskiego. Miał ogromne aspiracje, liczył, że zostanie ministrem obrony w którymś rządzie solidarnościowym, ale panicznie się go bano. Podejrzewano wręcz, że były zdolny do przeprowadzania wojskowego zamachu stanu.
Moim zdaniem to było absurdalne, choć on rzeczywiście czasami mógł sprawiać takie wrażenie. Był prekursorem wodzowskiego modelu partii, który później zrealizowali Tusk i Kaczyński. Można też powiedzieć, że dzisiaj PiS realizuje jego koncepcję Międzymorza. Moczulski mówił o tym już na początku lat 90. przekonując, że Polska powinna wejść do NATO i UE dopiero, gdy zbuduje silny sojusz w regionie. Wtedy miałaby w ręku silną kartę regionalnego przywództwa.