Historia

Egipcjanie, Czechosłowacy i Rzeczpospolitanie. Jak ułożyć narodowe puzzle?

Narody są jak chmury. Niewątpliwie istnieją, a temu, kto by w to wątpił albo powątpiewał w ich znaczenie, łatwo może się niebo oberwać na głowę – jak nie postaci gradu czy nawałnicy, to powstania lub rewolucji. Ale, podobnie jak w przypadku chmur, strasznie trudno je badać. A już na pewno nie da się ich zamknąć w skrzynce i postawić w muzeum. Ani w skrzynce, ani w rubrykach spisu powszechnego.

Nie ma chyba drugiego pojęcia i zjawiska, które zrobiłoby taką karierę w polityce, historiografii, socjologii i jeszcze tuzinie innych -logii w ciągu ostatnich dwóch wieków. Owszem „klasa”, „jednostka” i „podmiotowość” też mają się nieźle, ale jednak nie budzą podobnie sprzecznych emocji (uwielbienie lub anatema). A przede wszystkim – choć w Eurazji, od Kambodży po Węgry, za „klasę” też można było beknąć – nie pociągało za sobą tak uniwersalnie, od Ekwadoru po Nową Zelandię, podobnie poważnych konsekwencji.

To pojęcie narodu – jak konkluduje Zbigniew Herbert w poświęcony mu wierszu – „może zaprowadzić /do pospiesznie wykopanego dołu”. I rzeczywiście: wojny toczy się o granice, o honor, o korytarze i o łowiska śledzi, ale w ogromnej większości toczyły je (przynajmniej przez ostatnich 200 lat) narody i narody w nich ginęły. Zdecydowana większość państw (nawet tych posiadających kilkadziesiąt lub więcej dopieszczanych mniejszości etnicznych) postrzeganych jest lub definiowanych jako „narodowe”.

Słychać to bardzo wyraziście (w sposób bolesny dla osób uczulonych na „endeckość” i przywiązanych do idei państwowej) również w szyldach rosnącej liczby polskich instytucji: „państwowe” są jeszcze, chwała Bogu, koleje, ale już rosnąca liczba planów, instytutów i funduszy – „narodowa”: urzeczenie anglicyzmami potrafi się, jak widać, przejawiać i w ten sposób.

A jednocześnie „naród” jako taki, im dłużej pochylają się nad nim badacze wszelkich barw, okazuje się niepochwytny, a jego granice – rozmyte. A nawet, gdy już zdołamy go zdefiniować, i tak nie wiemy, do jakiego zjawiska można tę definicję przyłożyć.

Od jakiej ilości włosów zaczyna się broda? A łysina? – rozszczepiali włos (nomen omen) na czworo pierwsi dialektycy. Nie jesteśmy od nich dużo mądrzejsi. Od ilu osób „mniejszość” i „grupa etniczna” zamienia się w „naród”? Sto lat temu załatwiał to bonmot „naród to dialekt uzbrojony w karabin”, ale dziś już ten zwischenruf chyba nie wystarczy.

Natio łacińska i niemiecka

Zacznijmy od elementarza. Mniej więcej wszyscy pamiętają, że termin „natio” wywodzi się z łaciny, z której płynnie przeszedł do „języków państwowych” Europy Zachodniej (w pierwszej kolejności angielskiego i francuskiego), i że z początku oznaczał zupełnie coś innego niż rozumiemy pod tym pojęciem współcześnie, a mianowicie wszystkich mieszkańców jednego państwa podległych jednemu monarsze, niezależnie od swego języka, stanu i wyznania. „Sumę poddanych”, biorąc pod uwagę przeważająco monarchiczny charakter nowożytnej Europy, w innym przypadku nazwalibyśmy po prostu „obywatelami”.
Stanisław Orzechowski, łac. Orichovius herbu Oksza (1513-1566), ideolog złotej wolności szlacheckiej i ruchu obrony praw szlacheckich. Fot. Wikimedia
Stąd osławiona deklaracja „Gente Ruthenus, natione Polonus” Stanisława Orzechowskiego *, powtarzana przez tysiące synów ruskiej szlachty, stąd Kopernikowy wpis „natio Polona” w wykazie żaków uniwersytetu w Padwie. Tak naprawdę „la nation” czasu rewolucji francuskiej była jeszcze wspólnotą wszystkich mieszkańców Republiki Francuskiej – tyle że bez głowy, czyli króla.

Równolegle pojawiało się coraz żywsze na obszarze języka niemieckiego (używanego, przypomnijmy, w dziesiątkach państewek, księstw i biskupstw Rzeszy Niemieckiej) rozumienie „nation” jako obszaru wspólnej kultury i języka. No, a potem przyszły rewolucje. I romantyzm. I nieszczęsny pastor Herder **w poszukiwaniu pierwotnej wspólnoty wznoszący „naród”, rozumiany jako wspólnota językowa, na piedestał. A potem się zaczęło: w osypujących się po Kongresie Wiedeńskim imperiach zaczęły się wyrajać dziesiątki osobliwych wspólnot, z początku niepojętych dla badaczy brytyjskich i francuskich: jacyś Serbowie, jacyś Rumuni, jacyś… Polacy?

Atlas, który stworzył Polskę

Afera przemytniczo-kartograficzna, od której zależały losy Rzeczypospolitej.

zobacz więcej
Z początku jeszcze ratowano się bardzo arbitralnym podziałem na „narody historyczne” i całą resztę, czyli „niehistoryczne”. No tak, Polacy mieli swoich królów, można im to przyznać, więc pewnie o nich im chodzi (co zrobimy z tymi aspiracjami, to inna sprawa; zwykle nic). Ale co począć z faktem, że pamięć zbiorowa nie dotyczy tylko dynastii i sięga dalej niż one? Że może być „urojona” z punktu widzenia pozytywistycznych historyków, a jednocześnie być spoiwem wspólnoty i paliwem jej zrywów – jak w przypadku Rumunów czy Litwinów wywodzących sobie przodków od przeciwników antycznego Rzymu? A przede wszystkim, że nagle jako „narody” definiują się wspólnoty, o których dotąd nigdy nie słyszano, jak Słowacy czy Finowie?

Problemy z definicją

Pozytywiści usiłowali, po swojemu, traktować narody tak jak zjawiska fizyczne, czyli wrzucać je na wagę albo do menzurki i definiować, wyliczając kolejne niezbywalne i podstawowe cechy. Wydawało się z początku, że liczba tych cech jest w miarę stała i pozostaje je wyliczyć, ewentualnie dodawać kolejne. Policzmy: język, terytorium, więź polityczna, obyczaje…

Co to jednak za definicja, której poszczególne człony można stosować albo nie, a niektórych wręcz nie należy? A tak jest z wyżej wspomnianą wyliczanką.

Język? Ojcowie nowożytnego narodu czeskiego nie mówili po czesku, lecz po niemiecku, podobnie działo się ze szlachtą węgierską; wielki Wincenty Dunin-Marcinkiewicz, ojciec literatury białoruskiej, był mińskim szlachcicem… A poza tym każda wioska mówi po swojemu, co dolina, to inna nazwa na kaczkę, maselnicę i sołtysa. I dlaczego nie dogadują się ze sobą Serbowie i Bośniacy, Bułgarzy i Macedończycy, a Dalmaci uważają się za kogoś innego niż Włosi?
Dwudziestolecie Międzywojenne. Ślub Ślub księcia Adama Michała Józefa Czartoryskiego z hrabianką Jadwigą Stadnicką. Fot. NAC/IKC
Obyczaje? A co wiąże księżną Czartoryską z chłopem z jednej z tysiąca jej wsi?

Więź polityczna? To co niby z tymi Polakami, poddanymi trzech imperiów i tuzina republik, do których emigrują niepokorni?

Terytorium? A jakie terytorium należy do Saamów przemieszczających się w reniferzych zaprzęgach? I czy Bułgarzy są u siebie nad Dunajem, czy nad dolną Wołgą, skąd przybyli raptem kilkaset lat temu?

Socjolog Dżugaszwili

Przyszło uwzględnić subiektywność – czyli „poczucie”, że się jest narodem. Jako pierwszy dorzucił swoje do definicji Otto Bauer, mocno lewicujący austriacki socjolog sprzed I wojny światowej, który zwrócił uwagę na – brzmiącą romantycznie, ale całkiem konkretną – „wspólnotę losu”. To ciężkie doświadczenia – wojny, powodzie, epidemie, a także objawienia, powszechnie czczeni poeci i powszechnie uwielbiane królowe, w rodzaju Jadwigi – tworzą wspólnotę, która łączy chłopa i księżną, trwa w pamięci przez kilka lub więcej pokoleń, a nawet może wpływać na kształtowanie się cech narodowych – hardości, przebiegłości, cwaniactwa lub uległości.

Jeden najpierw był Polakiem, potem Ukraińcem. Drugiego Piłsudski najpierw chwalił, potem ganił

Spośród pięciu wnuków Aleksandra Fredry, dwóch uważało się za Ukraińców, trzech za Polaków. Metropolita Andrzej (Andrej), zwierzchnik kościoła greckokatolickiego i Stanisław, generał Wojska Polskiego zapisali się trwale na kartach historii.

zobacz więcej
Zgadza się, a przynajmniej sporo się zgadza – jesteśmy skłonni przyznawać Bauerowi rację, nie tylko my zresztą, lecz i młody lewicujący aktywista rosyjsko-gruziński, Józef Dżugaszwili: tak zwana „marksistowsko-leninowska koncepcja narodu” obowiązująca w Sowietach od lat 30. XX wieku, w niejednym odwoływała się do Bauera.

Z czasem zaczęto dostrzegać, że subiektywne poczucie „przynależności do narodu” rozkłada się nierównomiernie, że może go przybywać lub ubywać: w ciągu pół wieku we Francji ubyło zarówno Bretończyków, jak i entuzjastów elitarnej idei okcytańskiej. Przyszło uznać (nie stawiając tej sprawy na ostrzu noża, wtedy bowiem przynależność narodowa stałaby się czymś naprawdę elitarnym), że niezbędne są składowe trudniej mierzalne niż miejsce zamieszkania i język, w jakim wypełnia się dokumenty: ot, po pierwsze subiektywne przekonanie o swojej narodowości, po wtóre – idące za tym poczucie solidarności z innymi członkami (wyznawcami?) tej samej idei.

Czas był po temu najwyższy, w całej bowiem Europie Środkowej roiło się od synów i córek Austriaków, Czechów, Rosjan i Żydów, którzy stawali się Polakami (Adam Asnyk, Czapscy, Jan Matejko, Janusz Korczak..), podczas, gdy w tym samym czasie niepokorni szlachcice polscy upierali się zostać Litwinami jak Michał Pius Romer lub Ukraińcami jak abp Andrzej Szeptycki.

Nikt nie opisał tego zjawiska trafniej niż Jerzy Stempowski w najpiękniejszym może polskim eseju XX wieku, czyli „W dolinie Dniestru”. Przypomnijmy choć jeden akapit – nie dla jego nieznajomości (bo znany), lecz dla płynącej zeń ironii i mądrości.
Rok1937. Dożynki i winobranie w Zaleszczykach nad Dniestrem. Fot. NAC/IKC
„Za mojej pamięci – pisał Stempowski na szwajcarskim wygnaniu – (…) cała ogromna część Europy, leżąca między morzem Bałtyckim, morzem Czarnym i Adriatykiem, była jedną wielką szachownicą ludów, pełną wysp, enklaw i najdziwniejszych kombinacyj ludności mieszanej. W wielu miejscach każda wieś, każda grupa społeczna, każdy zawód niemal mówił odmiennym językiem. W mojej ojczystej dolinie średniego Dniestru ziemianie mówili po polsku, włościanie — po ukraińsku, urzędnicy — po rosyjsku z odcieniem odeskim, kupcy — po żydowsku, cieśle i stolarze — jako filiponi i staroobrzędowcy — po rosyjsku z odcieniem nowgorodzkim, kabannicy mówili swym własnym narzeczem.

Narutavičius i Narutowicz. Dwaj bracia, dwie kultury. Życie obu zakończył strzał

Ich starania na rzecz zgody między Polską i Litwą okazały się daremne.

zobacz więcej
(...) Wszystkie te odcienie narodowości i języków znajdowały się nadto, w stanie częściowo płynnym. Synowie Polaków stawali się nieraz Ukraińcami, synowie Niemców i Francuzów — Polakami. W Odessie działy się rzeczy niezwykłe: Grecy stawali się Rosjanami, widziano Polaków wstępujących do Sojuza Russkawo Naroda. Jeszcze dziwniejsze kombinacje powstawały z małżeństw mieszanych.

Jeżeli Polak żeni się z Rosjanką — mawiał mój ojciec — dzieci ich są zwykle Ukraińcami lub Litwinami”.


A potem przyszli statystycy.

Mniejszość rządzi!

To znaczy – statystycy przyszli już wcześniej, i nie przypadkiem spory odłam badaczy problemu narodu, na czele z wielkim Ernstem Gellnerem, twierdzi, że narody stanowią tak naprawdę nie zjawisko obiektywnie istniejące ani nieuchronne w rozwoju dziejów, lecz „wypadek przy pracy”, a ściślej efekt działania nacjonalizmu.

Nacjonalizmu w rozumieniu anglosaskim i akademickim: nie chodzi o ruch, którego entuzjaści żywią szczególną predylekcję do krótkich fryzur i tłuczenia szyb wystawowych, lecz o potrzebę, jak pisze inny klasyk Karel W. Deutsch, stworzenia „wspólnoty komplementarnej komunikacji społecznej”, innymi słowy – wspólnoty zdolnej do działania politycznego, ale połączonej silniejszą więzią niż program czy postulat polityczny.

Było to szczególnie ważne w wyżej opisanej „zupie”, jaką była Europa Środkowo-Wschodnia rozpadających się imperiów – i dlatego mobilizowanie „tutejszych” pod sztandarem wspólnoty narodowej okazywało się szczególnie skuteczne, a spory o barwę sztandaru – wyjątkowo krwawe. Mądrość ludowa wiedziała to na długo przed Deutschem: najkrwawsze bójki są między kuzynami.

Nowe narody potrzebowały kadr, nauczycieli ludowych, wojska, gramatyki – a przede wszystkim „swoich”, którzy zostaną raz i na zawsze zakwalifikowani (w oczach własnych, rządzących oraz świata zewnętrznego) jako niewątpliwi i jednoznaczni Słowacy, Polacy lub Estończycy. I stąd, równolegle z godną pożałowania historią wojen, walk i rzezi etnicznych od końca XIX wieku rozwija się „biała przemoc” – papierowa: gra o to, by w spisie powszechnym wykazać jak największy odsetek „swoich”.

Dodajmy zresztą, że jest to gra, którą podejmowały obie strony – zarówno państwo, jak „mniejszość”, pragnąca być odnotowaną. Na marginesie zresztą można zauważyć, że termin „mniejszość narodowa” jest jeszcze młodszy niż „naród” (wszedł do języka traktatów po I wojnie światowej, do języka polityków i zwykłych ludzi – po drugiej) i, o ile to możliwe, jeszcze mniej precyzyjny: nikt nie zwykł uważać za „mniejszość” białych Afrykanerów w RPA, a przed I wojną światową – Turków (czy choćby wyznawców islamu) w Imperium Ottomańskim, a Węgrów – w Królestwie Węgier, mimo, że stanowili oni arytmetycznie niewątpliwą mniejszość.
W II RP wśród języków, które można było wybrać jako „ojczyste” nie pojawił się jidysz, co pchnęło wielu mieszkańców małych miasteczek do deklarowania się jako użytkownicy języka polskiego. Na zdjęciu: mieszkańcy Słomników w Małopolsce. Fot. NAC/IKC
„Mniejszość narodowa” musi jednak liczyć mniej członków niż „naród dominujący politycznie”, a co za tym idzie, w czasach uwrażliwionych przez ludobójstwa XX wieku, liczyć może na różnego rodzaju bonusy i gratyfikacje, symboliczne i materialne. Państwo zwykle ich skąpi (czasem z obawy o budżet, czasem – o dezintegrację) i tak zaczyna się gra, czasem prowadzona w rękawiczkach, a czasem, szczególnie za komuny i w niewesołych latach 30. XX wieku, brutalniej.

Fascynujące tabelki

W jej opisywaniu wyspecjalizował się szwajcarski uczony André Liebich, zajmujący się, jak to określa, „konceptualizacją pojęcia mniejszości”, ale i grami statystyków. Zwrócił uwagę na sztuczne „pompowanie” do celów politycznych objętości narodów poprzez tworzenie sztucznych „superkategorii”: taką byli „Czechosłowacy”z CSRS, zaś w socjalistycznej Jugosławii „Serbochorwaci” – narody które, jak się okazało, nie istniały.
Znacznie częściej państwa decydowały się na „szatkowanie” istniejących mniejszości, by okazało się (na papierze), że jest ich mniej niż w rzeczywistości. Doskonały przykład stanowią niechętni mniejszości węgierskiej – i za króla Ferdynanda, i za Ceausescu – Rumuni, którzy „wydźwignęli” do stanu mniejszości narodowej dwie społeczności będące fenomenem etnograficznym – węgierskojęzycznych Szeklerów i Czangös. Po ich odjęciu Węgrów w Siedmiogrodzie było już wyraźnie mniej (Zabiegiem trochę podobnym, choć zarazem bardziej brutalnym, a mniej skutecznym, były próby wyodrębnienia spośród polskich mieszkańców Generalnej Guberni – Goralenvolku).


Najłatwiej jest oczywiście przemilczać: niemal wszystkie państwa Europy Środkowej mają tu coś na sumieniu, nie odnotowując w spisach a to Rusinów, a to Ukraińców, a to Polaków, a to Bośniaków. Również w II RP wśród języków, które można było wybrać jako „ojczyste” nie pojawił się jidysz, co pchnęło wielu mieszkańców małych miasteczek do deklarowania się jako użytkownicy języka polskiego: wątpliwe jednak, by ich znajomość Mickiewicza wiele na tym zyskała.

Liebich zwraca uwagę na wielość poziomów, na których można dokonywać manipulacji podczas spisu powszechnego. Czym jest „język macierzysty”? – spytał w programowym artykule, opublikowanym na łamach kwartalnika „Obóz”. „Czy naprawdę chodzi o język raczej matki niż ojca? Co dzieje się, jeśli człowiek przestał używać języka, którym mówiła do niego matka w dzieciństwie, jak to się zdarza emigrantom?”.

Czy chodzi o język, którym człowiek władał jako pierwszym? Czy to ten, jakiego używa w domu? W kiosku? W pracy? Taą interpretację (język pracy) przyjął przed laty rząd Grecji, „i dzięki temu – pisze Liebich – greckie państwo twierdzi do dziś, że na jego obszarze nie istnieje właściwie zjawisko mniejszości narodowych, ponieważ prawie wszyscy, włącznie z Turkami i ze słowiańskimi Macedończykami, pracują w środowisku grekojęzycznym”.

André Liebich ma w dorobku (prócz kilku napisanych w różnych językach książek) również niezwykle rzadkie osiągnięcie naukowe: tabelki, które czyta się z zainteresowaniem. Gromadzi w nich on od lat wyniki różnych spisów powszechnych, przeprowadzanych w Europie Środkowej i Wschodniej po 1945 roku, grupując wyniki w czterech kolumnach. W pierwszej znajdują się dane, określone przezeń jako „najniższe, przeważnie niewiarygodne”. W drugiej – „oficjalne lub półoficjalne, o różnej wiarygodności”. W trzeciej – „najwyższe wiarygodne”. Wreszcie w czwartej „Najwyższe cytowane dane, przeważnie niewiarygodne”.
Pielgrzymka kobiet i dziewcząt do sanktuarium Matki Sprawiedliwości i Miłości Społecznej w Piekarach Śląskich w 2020 roku. Fot. PAP/Andrzej Grygiel
Lektura tych tabel odsłania nam inną twarz Europy Środkowej: jak się okazuje, Greków w Albanii w czasach niemal nam współczesnych było od 25 do 500 tysięcy; Wołosi nie występowali w Bułgarii w ogóle lub było ich pół miliona, Macedończyków – od 15 do 150 tysięcy. Na Węgrzech Cyganów było od 34 tysięcy do miliona, w PRL i III RP Niemców – od 4 tysięcy do 2 milionów. To się nazywa sukces demograficzny!

Identyfikacja uzupełniająca

A co dopiero, jeśli uwzględnić – dokładając magiczną niemal wisienkę do tego tortu niejednoznaczności – narody „wymyślone” lub „samostanowiące się”, narody wymarzone? Na całych Bałkanach Zachodnich politykom, statystykom i specom od mniejszości znany jest fenomen „Egipcjan”. Czy chodzi o emigrację z Afryki Północnej? Nie: jako „Egipcjanie” deklarują się (i to od średniowiecza!) liczne szczepy krążących między Albanią, Kosowem a Wojwodiną Romów. Ostatnio zaś kilka kosowskich plemion zapragnęło dodatkowego umocnienia tożsamości, uznając się już nie za Egipcjan, a za naród Aszkali.

Co może rachmistrz? Kwiryniusz i inni

Spis powszechny w RPA odkrył 2,5 mln nierejestrowanych ludzi, u Sowietów – ubytek 10 milionów obywateli.

zobacz więcej
Jak te wszystkie tożsamości historyczne, wyobrażenia i ambicje mają się zmieścić w kilku rubrykach tabeli? W trwającym w Polsce spisie, odwołując się do uchwalonej w 2005 ustawy o mniejszościach narodowych i etnicznych oraz języku regionalnym, uwzględniono możliwość zadeklarowania, prócz polskiej dziewięciu narodowości: białoruska, czeska, litewska, niemiecka, ormiańska, rosyjska, słowacka, ukraińska i żydowska; oraz przynależności do czterech mniejszości etnicznych: karaimskiej, łemkowskiej, romskiej i tatarskiej.

Wiadomo, że ta paleta jest zbyt wąska na wielość tożsamości we współczesnej Rzeczpospolitej – skąd możliwość wyboru „narodowości złożonej”, poprzez wybór ze słownika etnonimów bądź wpisanie „uzupełniającej identyfikacji narodowo-etnicznej”. Wiadomo też, że na dużą skalę z możliwości tej skorzystają osoby deklarujące śląską tożsamość narodową i zabiegające o to, by została ona uwzględniona jako narodowość na poziomie ustawowym.

Wynik spisu nie będzie w tej kwestii rozstrzygający, na pewno jednak posiadać będzie swój ciężar przetargowy. Równie jednak jak liczby zadeklarowanych Ślązaków można być ciekawym rzadszych deklaracji. Czasem świadczyć one będą o naturalnej w zglobalizowanym świecie rosnącej wielobarwności narodowej Polski: ilu mamy wśród współobywateli Tamilów? Jakutów? Lezginów? Czasem będzie pewnie można dostrzec w tych wynikach anarchiczne figle lub próby testowania systemu: czy grono pastafarian, czyli wyznawców Latającego Potwora Spaghetti, uznaje się bardziej za mniejszość wyznaniową, czy narodową, a może znudziła już im się ta gra w kotka i myszkę z państwami całego świata, którą rozpoczął w 2005 amerykański fizyk Bobby Henderson?

Czasem jednak deklarowanie „uzupełniającej identyfikacji” może być również sposobem na dodatkową afirmację wybranego aspektu przeszłości historycznej swojego państwa. Tak jest choćby w przypadku niżej podpisanego, który zadeklarowawszy się „w pierwszym wyborze” jako mężczyzna narodowości polskiej, bardzo jest ciekaw, czy Główny Urząd Statystyczny zechce uwzględnić również zadeklarowaną przezeń, przez pamięć Orzechowskich, Konaszewiczów-Sahajdacznych i Römerów „identyfikację uzupełniającą”, a mianowicie – „Rzeczpospolitanin”.

– Wojciech Stanisławski

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy


W pracy nad tekstem korzystałem m.in. z wydanego w tym roku przez Studium Europy Wschodniej UW znakomitego podręcznika Miroslava Hrocha „Powstanie małych narodów w Europie Środkowej i Południowo-Wschodniej” (SEW UW, Warszawa, 2021)

* Stanisław Orzechowski, łac. Orichovius herbu Oksza (1513-1566), Urodził się w Przemyślu. Był synem pisarza ziemskiego przemyskiego Stanisława Orzechowskiego i Jadwigi Baranieckiej z Barańczyc, córki prawosławnego księdza. Sam był księdzem katolickim, kanonikiem przemyskim, historykiem, autorem pism politycznych i religijnych okresu renesansu; ideolog złotej wolności szlacheckiej i ruchu obrony praw szlacheckich.

** Johann Gottfried von Herder (ur. w 1744 w Morągu, ówczesnym Mohrungen, zm. w 1803 w Weimarze), niemiecki filozof, pastor i pisarz, którego poglądy wpłynęły znacząco na późniejszy rozwój idei narodu (koncepcja Volk) oraz filozofii i historii kultury.
Zdjęcie główne: Filiżanka z podobizną Tadeusza Kosciuszki prezentowana na wystawie „Naród Niezłomny”, zorganizowanej z okazji 100. rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości w siedzibie Muzeum Diecezjalnego w Kielcach w 2018 roku. Fot. PAP/Piotr Polak
Zobacz więcej
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Bankiet nad bankietami
Doprowadził do islamskiej rewolucji i obalenia szacha.
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Cień nazizmu nad Niemcami
W służbie zagranicznej RFN trudno znaleźć kogoś bez rodzinnych korzeni nazistowskich, twierdzi prof. Musiał.
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Kronikarz świetności Rzeczypospolitej. I jej destruktor
Gdy Szwedzi wysadzili w powietrze zamek w Sandomierzu, zginęło około 500 osób.
Historia wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Burzliwa historia znanego jubilera. Kozioł ofiarny SB?
Pisano o szejku z Wrocławia... Po latach afera zaczęła sprawiać wrażenie prowokacji.
Historia wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Ucieczka ze Stalagu – opowieść Wigilijna 1944
Więźniarki szukały schronienia w niemieckim kościele… To był błąd.