Polacy wygrali z wicemistrzami świata. Ostatnia niedziela przed wojną
piątek,
20 sierpnia 2021
Na trybunach zasiadło 25 tysięcy ludzi, wielu już w mundurach. W niedzielę, 27 sierpnia 1939 roku o 16.30 rozpoczął się mecz polskiej reprezentacji w piłce nożnej. „Gra pełna polotu, inteligencji, rozmachu, dalekie strzały, świetna obrona” – wspominał po latach Bohdan Tomaszewski. – „Jak gdyby na pożegnanie tej przedwojennej Polski. Taka mogłaby być polska piłka nożna, gdyby nie wojna” .
Futbol cieszył się zainteresowaniem Polaków jeszcze pod zaborami, a w II RP z każdym rokiem zyskiwał na popularności. Efekt? W 1939 roku w Polsce były 882 zespoły i ponad 100 tysięcy zarejestrowanych piłkarzy.
Kibiców można liczyć w setkach tysięcy, bo dzięki transmisjom Polskiego Radia wielu zyskało dostęp do meczów. Choćby w czasie letnich igrzysk w 1936 roku mieszkańcy stolicy mogli słuchać relacji z meczów polskiej reprezentacji przez odbiorniki rozwieszone w Ogrodzie Saskim. A jeśli komuś nie chciało się iść do parku, nic straconego – właściciele sklepów z asortymentem radiowym wystawiali odbiorniki przed wejściami.
I dla elit, i dla tłumów
W dwudziestoleciu międzywojennym od piłki nożnej nie stroniły też elity polityczne i wojskowe – na meczach co najmniej kilkukrotnie gościł marszałek Piłsudski, który upodobał sobie Cracovię („jest właśnie tym klubem, który nauczył mnie interesować się sportem”). Jego następca, Edward Rydz-Śmigły doczekał się nawet drużyny swojego imienia – Śmigły Wilno, która w 1937 roku awansowała do polskiej ekstraklasy. Generał Kazimierz Sosnkowski – podczas II wojny Naczelny Wódz – przez 11 lat prezesował Polonii Warszawa. Regularnie oglądał mecze „Czarnych Koszul” z trybun, a po ważniejszych zwycięstwach schodził do szatni, aby osobiście pogratulować piłkarzom. Wreszcie, kierownikiem stołecznej Legii był w latach 30. pułkownik Leopold Okulicki, późniejszy ostatni Komendant Główny Armii Krajowej. Zapewne nieraz uścisnął dłoń Sosnkowskiemu podczas warszawskich derbów...
Biało-czerwoni zadebiutowali na arenie międzynarodowej w latach 1921-1922 dwoma meczami z Węgrami i dwukrotnie musieli uznać wyższość bratanków – przegraliśmy 0:1 i 0:3. Zresztą, przez całe międzywojnie nie mieliśmy do nich szczęścia, odnosząc pierwsze zwycięstwo dopiero w siódmym meczu, w przededniu kampanii wrześniowej.
Nim doszło do tego spotkania, reprezentacja zdążyła zakwalifikować się na mistrzostwa świata we Francji i w 1938 roku stoczyła niezapomniany pojedynek z Brazylią. Polacy napędzili stracha canarinhos, przegrywając dopiero po dogrywce 5:6 i udowadniając, że nad Wisłą kopią nie mniejsze talenty niż na południowoamerykańskich plażach. We znaki dał się Brazylijczykom zwłaszcza Ernest „Ezi” Wilimowski, który strzelił 4 gole (rekord MŚ do 1994 roku). I został bohaterem narodowym. Niestety, talent do gry w piłkę szedł u niego w parze ze słabością do alkoholu.
Póki nie wpływało to na jego formę, w kadrze nikt się specjalnie nie czepiał, ale po przegranej z Francją w styczniu 1939 (0:4) Wilimowski znalazł się na cenzurowanym. Polską prasę obiegła bowiem informacja, że „Ezi” i kilku kolegów z kadry przed wyjazdem na mecz zorganizowało sobie w Katowicach popijawę.
„Ilustrowany Kurier Codzienny” relacjonował: „jeden z graczy, który nie mógł się pogodzić z wyczynami swoich kolegów, […] po zawodach zawołał ze złością: »na tym meczu wylazł z was katowicki koniak«”. Dodajmy, że gdyby nie bramkarz Adolf Krzyk, spotkanie mogłoby skończyć się dwucyfrową przegraną.
Kolejny mecz reprezentacji w 1939 roku to majowy pojedynek z Belgią. Tym razem Wilimowski zamknął usta krytykom, zdobywając dwa gole (padł remis 3:3). Tydzień później zmierzyliśmy się w Warszawie ze Szwajcarią i pod okiem marszałka Rydza-Śmigłego (zajął miejsce na trybunie honorowej) zremisowaliśmy 1:1.
Niby dobre rezultaty, bo w dwóch meczach strzeliliśmy 4 bramki i ani razu nie przegraliśmy, ale gazety przypominały, że to już dziewięć spotkań bez zwycięstwa. A tu wielkimi krokami zbliżał się pojedynek z Węgrami, aktualnymi wicemistrzami świata.
Mecz przyjaźni
Klasyczny mecz przyjaźni, bo z Madziarami przez całe dwudziestolecie Polska utrzymywała intensywne kontakty – i sportowe, i kulturalne, i polityczne.
Jeśli chodzi o sport, dość wspomnieć wydarzenia z 1939 roku – w lutym polscy hokeiści dwukrotnie grali z bratankami na mistrzostwach światach i dwukrotnie schodzili z tafli z tarczą (5:3 i 3:0). Luty to rozgromienie Węgrów w ringu, polscy pięściarze wygrali z nimi 14:2.
Kultura? 26 maja 1939 roku w Budapeszcie zainaugurował działalność Instytut Polski – 4 sale pełne polskojęzycznej prasy i literatury.
Politycznie Polakom i Węgrom także było po drodze. Zawsze warto przypominać, że w 1919 roku Madziarzy dostarczyli nam m.in. 20 milionów naboi do karabinów Mannlicher oraz 20 tysięcy ładunków artyleryjskich. Rok później wsparli Polskę, gdy na Warszawę nacierała Armia Czerwona – za symbol węgierskiej pomocy uchodzi 80 wagonów z amunicją, które 12 sierpnia 1920 dotarły do Skierniewic. Węgrzy wiedzieli, co robią, bo wcześniej sami zmierzyli się z rządami komunistów – tzw. Węgierska Republika Rad istniała od marca do sierpnia 1919.
Szefem sztabu Siczy Karpackiej został Roman Szuchewycz, późniejszy twórca UPA, a jej dowódcą Mychajło Kołodziński, jeden z nielicznych, którzy myśl o eksterminacji Polaków na Wołyniu podnieśli do rangi ideologii.
zobacz więcej
Przez kolejne dwie dekady polskie władze popierały roszczenia Węgier do Rusi Zakarpackiej. Marzenia o wspólnej granicy ziściły się 16 marca 1939 roku. Gdy żołnierze węgierscy przybyli nad linię graniczną, polska armia powitała ich bramą triumfalną. Węgrzy odwdzięczyli się okrzykami po polsku: „Niech żyje Polska!”, na co usłyszeli równie entuzjastyczną odpowiedź Polaków: „Eljen Magyarorszag!” („Niech żyją Węgry!”).
Sęk w tym, że Polacy uzyskali granicę z Węgrami po rozpadzie Czechosłowacji, a Budapeszt już od dłuższego czasu ciążył ku III Rzeszy. Gdy pod koniec marca 1939 Polska odrzuciła ostatecznie żądania terytorialne Hitlera, stało się jasne, że oba kraje stanęły po dwóch stronach barykady. Węgrzy próbowali jeszcze mediować między Berlinem a Warszawą – w rolę pośrednika wcielił się m.in. węgierski ambasador w Polsce Andras Hory – ale na niewiele się to zdało. Führer był zdecydowany na wojnę z Rzeczpospolitą.
Co więcej, Hitler liczył, że Węgrzy mimo propolskich sympatii przepuszczą Wehrmacht i umożliwią Niemcom atak na Polskę ze swojego terytorium. Nic z tego – 24 lipca premier Pal Teleki wysłał do premiera Felicjana Sławoja Składkowskiego list, w którym wykluczył udział swojego kraju w wojennych planach Rzeszy. Węgrzy pozostali temu zobowiązaniu wierni i gdy w trakcie kampanii wrześniowej Niemcy poprosili ich o zgodę na tranzyt swoich wojsk, spotkali się z odmową. „Spełnienie tej prośby nie godzi się z węgierskim honorem narodowym” – uzasadnił Budapeszt.
Zagraniczna myśl szkoleniowa
Ale czas wrócić do meczu Polska – Węgry, a właściwie kilku poprzedzających go tygodni. Polacy zdawali sobie sprawę, że w tym meczu nie będą faworytem, ba, że są skazywani na pożarcie. Naprzeciw nich mieli przecież wybiec wicemistrzowie świata z Francji, z niesamowitym atakiem György Sárosi-Gyula Zsengellér (na mundialu strzelili po 5 goli, ustępując tylko królowi strzelców, legendarnemu Brazylijczykowi Leonidasowi). Wnioski? Trzeba sięgnąć po zagraniczną myśl szkoleniową i wkrótce nad Wisłą zameldował się Alex James – Szkot, były piłkarz m.in. Arsenalu Londyn i Preston North End.
James miał w dorobku niemal 500 spotkań w angielskiej lidze i mógł się poszczycić czterema tytułami mistrza Anglii. W zasadzie nie był to do końca trener, a raczej teoretyk piłki, który futbolowymi refleksjami dzielił się na łamach tamtejszej prasy. Magia nazwiska jednak działała, Polskiemu Związkowi Piłki Nożnej zależało na współpracy i James wyzwanie przyjął.
Na początku lipca zjawił się w Warszawie i rozpoczął pracę z reprezentacją jako prawa ręka selekcjonera (wówczas mówiono „kapitana związkowego”) Józefa Kałuży. Najpierw Szkot odbył tournée po polskich klubach, by osobiście się przekonać, na co stać piłkarzy. Konkluzja była jasna – w ciągu niecałych dwóch miesięcy (mecz z Węgrami został wyznaczony na niedzielę, 27 sierpnia) nie uda się znacząco poprawić u naszych zawodników techniki, więc należy skupić się na ich przygotowaniu fizycznym.
Najlepszym z najlepszych James i Kałuża zaproponowali kilkutygodniowy obóz kondycyjny. Treningi odbywały się m.in. na boisku na stołecznych Bielanach. Myliłby się jednak ten, kto pod określeniem „trening” rozumiałby ćwiczenia z piłką. James postawił na budowanie kondycji Polaków i każde zajęcia rozpoczynał od nakazania piłkarzom biegu wokół boiska. Kilkanaście okrążeń. Potem była „gimnastyka”, czyli wyczerpujące ćwiczenia fizyczne. Dopiero ostatnie kilka-kilkanaście minut Szkot poświęcał czysto piłkarskiemu treningowi.
Do dziś nikt nie powtórzył jego wyczynu. Sportowy heros II RP.
zobacz więcej
Gdy więc w połowie sierpnia James zwinął żagle i wrócił nad Tamizę, kadra odetchnęła z ulgą. Wolny czas kilku piłkarzy postanowiło wykorzystać na zabawę. W tym gronie nie mogło zabraknąć Wilimowskiego. A że „Ezi” lubił się zabawić, został sfotografowany z kieliszkiem na bankiecie. Dalszy ciąg łatwo przewidzieć – zdjęcie błyskawicznie trafiło do brukowców i gwiazdor reprezentacji musiał się tłumaczyć z niesportowego zachowania. Na szczęście w dniu meczu z Węgrami nie było mowy o używkach i Wilimowski trzykrotnie zmusił bramkarza do wyciągania piłki z siatki.
Nim opowiemy o przebiegu spotkania, jeszcze słowo o Jamesie. Szkot skupił się przede wszystkim na kształtowaniu sprawności fizycznej piłkarzy, ale nie zapomniał o taktyce. Polakom starał się zaszczepić angielski styl, oparty na spokojnym, ale konsekwentnym przenoszeniu piłki spod własnej bramki na połowę przeciwnika i grze krótkimi podaniami. Dotychczasowe ataki – długie wykopy w kierunku napastników – miały odejść do lamusa, ale początek meczu z Węgrami pokazał, że łatwiej powiedzieć, a trudniej zrobić...
Na pożegnanie przedwojennej Polski
„Na Downing Street w Londynie tłumy ludzi oczekują relacji z posiedzenia gabinetu. W Berlinie gauleiterzy i członkowie »parlamentu« antyszambrują, gotowi na każde skinienie »wodza« przyklasnąć jego decyzjom i potwierdzić je w imieniu »niemieckiego narodu«. Paryż ze swoistym humorem przyjmuje zarządzenia obrony przeciwlotniczej. W Rzymie pytyjskie wypowiedzi, narady »duce« z generalicją. A w Warszawie? Ulicą Łazienkowską sunie auto za autem! Płynie nieprzerwana fala ludzi, by zdążyć na początek meczu Polska – Węgry!” – tak ostatnie przedmeczowe godziny opisywał „Przegląd Sportowy”.
Węgierski koncert skończył się jednak, gdy sygnał do ataku dał dyrygent naszego zespołu, Wilimowski. „Ezi” zdobył kontaktową bramkę i do szatni schodziliśmy, przegrywając tylko 1:2. Po przerwie Polacy kontynuowali ofensywę, a prym w naszych atakach wiódł tercet ze Śląska: Ewald Dytko – Paweł Cyganek– Ernest Wilimowski. Pierwszy umiejętnie rozgrywał piłkę, Cyganek napędzał ataki lewą stroną, schodząc do boku, ściągając tam przeciwników i tworząc wolną przestrzeń w środku dla Wilimowskiego. Temu pozostało finalizowanie akcji. W drugiej połowie „Ezi” zdołał strzelić dwa gole, trafienie dołożył jeszcze z karnego Piątek.
„Nagle polska drużyna wpadła w jakiś trans. Wszyscy grali wspaniale, piłka od nogi do nogi, ataki bezustanne […]. [Wilimowski] Zagrał fenomenalnie. On przejeżdżał, dryblował tych znakomitych techników węgierskich, jak dzieci. Mijał trzech, czterech w drodze do bramki, a potem cudowne strzały tuż koło słupka […]. Gra pełna polotu, inteligencji, rozmachu, dalekie strzały, świetna obrona. Jak gdyby na pożegnanie tej przedwojennej Polski. Taka mogłaby być polska piłka nożna, gdyby nie wojna” – będzie wspominał po latach Bohdan Tomaszewski.
Warto pamiętać, że o ile Wilimowski – wówczas legenda Ruchu Chorzów i dwukrotny król strzelców ekstraklasy – do pewnego stopnia mógł się utrzymać z gry w piłkę, o tyle pozostali bohaterowie meczu łączyli futbol z normalną pracą. Cyganek był na co dzień pomocnikiem tokarskim w fabryce lokomotyw, a Dytko pracował w katowickiej Hucie Baildon. Gryźli jednak trawę na równi z dzisiejszymi zawodowcami – gdy przy stanie 1:2 Dytkowi pękła guma w spodenkach i przez chwilę musiał je przytrzymywać obiema rękami, nie zszedł z murawy. Mało tego, po rzucie rożnym Węgrów wyskoczył do główki i, wciąż trzymając się za spodenki, wybił futbolówkę z naszego pola karnego!
Gdy sędzia zagwizdał po raz ostatni, sensacja stała się faktem – Polska pokonała drugi zespół świata 4:2! Węgrzy czym prędzej zeszli z boiska, a ich miejsce zajęli polscy kibice, którzy ponieśli piłkarzy i chórem odśpiewali Mazurka Dąbrowskiego.
Oklaski dla reprezentacji trwały kilka dobrych minut, ale i tak tego popołudnia to nie piłkarze zgarnęli największa brawa. Najgoręcej publika przyjęła rezerwistów, którzy po cywilnemu, z maskami gazowymi na ramionach, weszli na stadion tuż przed pierwszym gwizdkiem. Kolejnym aplauzem nagrodzili przejeżdżające Wojsko Polskie.
Oddajmy głos „Przeglądowi Sportowemu”: „Tłumy wylały się ze stadionu, ciągnęły się ku górze […]. Ulicą Myśliwiecką zjeżdża w dół samochód ciężarowy. Na platformie kilkudziesięciu żołnierzy w żelaznych kaskach. Oni nie mieli szczęścia i czasu oglądać meczu, ale szary tłum wynagrodził im stratę. Cóż to były za oklaski – na pewno równie owacyjne, jak pod adresem graczy, którzy zwyciężyli!”.
Wegrzy zeszli wprawdzie z murawy, jak niepyszni, ale już pomeczowe przyjęcie dla gości w Klubie Urzędników MSZ stało się nieprzerwanym festiwalem wzajemnych komplementów. Prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej, a zarazem pułkownik, Kazimierz Glabisz podarował Węgrom wybitą w brązie mapę Polski i stwierdził, że „cokolwiek się stanie, nasze wspólne granice pozostaną na zawsze”.
W rewanżu selekcjoner Madziarów, Dénes Ginzery oświadczył, że podróżując do Warszawy, jechał „do przyjaciela, który nawet w wypadku zawieruchy wojennej nie zrobi mu krzywdy”. Wszyscy jednak zdawali sobie sprawę z tego, że lada dzień może wybuchnąć wojna – Glabisz podczas przyjęcia zaznaczył, że „piłkarstwo polskie zaczęło swą historię powojenną od meczu z Węgrami”, aby zaraz dodać: „kto wie, czy dzisiejszy mecz nie jest ostatni przed wojną”.
Węgrzy na medal