Czy kiedy w pokoikach na wysokim piętrze Pałacu Kultury w latach 50. rodziła się polska telewizja, ktoś pomyślał, że lektor stanie się naszą narodową specjalnością?
zobacz więcej
Jak przyznał, te pierwsze antenowe eksperymenty nie były najlepsze. On sam wymyślił sobie, że spiker ma być poważny i uroczysty. „Czemu pan jest taki smutny? Nie spróbowałby się pan tak leciutko, od środka, uśmiechnąć?” – zapytała go kilka miesięcy później spotkana w studiu Hanka Bielicka. „Spróbowałem. I chwała kochanej Hani za to! To był mój pierwszy krok do pozytywnych osiągnięć w tym zawodzie” – ocenił słynny lektor.
Siła w gracji i doskonałej polszczyźnie
Nie bezmyślny „cheese”, ale właśnie ten uśmiech od środka stał się znakiem rozpoznawczym Jana Suzina. Podobnie, jak „mówienie do jednego człowieka”, zaczerpnięte z radia.
– Wydaje mi się, że Jan Suzin, ale też Edyta Wojtczak czy Bogumiła Wander, to ikony nie tylko prezenterstwa, bo owo określenie „prezenter”, „prezenterka” nie oddaje w pełni kalibru tych postaci, które wtedy i do lat 90. zeszłego wieku pojawiały się na ekranach telewizorów. To legendarne ikony polskiej telewizji. Legendarne, bo nie do podrobienia, choć wielu próbowało, jak również dlatego, że dziś już takiego sposobu prowadzenia programów nie ma i nie będzie – mówi dr Anna Jupowicz-Ginalska, medioznawca z Uniwersytetu Warszawskiego.
Jej zdaniem ciepło i estyma, z którą wspomina się dziś owe telewizyjne legendy, wynika z tego, że choć były one niezwykle powściągliwe, to kryło się za tym „bardzo dużo czułości względem widza”. – Mam wrażenie, że ta ogromna kultura, wypowiadanie się z gracją, kunsztem, operowanie językiem polskim, było ich siłą. Dziś niestety odpowiednie wysławianie się, ta zjawiskowa polszczyzna, zanika, jeśli chodzi o osoby publiczne czy celebrytów – dodaje specjalistka od mediów.
Kiedy Jan Suzin zaczynał swoją przygodę z TVP, to co szumnie nazywano „telewizją” składało się z jednego ciasnego pomieszczenia zwanego studiem, w którym były dwie kamery i mnóstwo reflektorów oraz z kilkunastu pokoików, gdzie mieściły się redakcje. Do tego, jak pisał, dochodziły „wiecznie nawalające telekino i jeden słabiutki nadajnik”.
W programie królował głównie teatr i jego małe formy, z czasem dochodziły miniwykłady oraz zalążki quizów. Na antenie zaczęły się też pojawiać Polskie Kroniki Filmowe oraz filmy fabularne i krótkometrażówki. O bezpośrednich, żywych transmisjach nikomu się jeszcze wówczas nie śniło. Gdy wreszcie pojawiły się „Wiadomości Dnia”, składały się z kilku, kilkunastu informacji zaczerpniętych z prasy lub wytelefonowanych z Polskiej Agencji Prasowej. Odczytywał je dyżurny spiker, a ilustrowane były zdjęciami, przynoszonymi od czasu do czasu z miasta przez fotoreportera „Życia Warszawy” Krystiana Barcza – rozwieszano je na tekturce przed kamerą. Z czasem propozycji dla widzów było więcej i spikerzy musieli odnajdywać się
w nowej rzeczywistości.