Historia

Powstanie Warszawskie: niemowlęta umierały z zagłodzenia

„Od pięćdziesięciu dwu dni giną dzieci. Nie otrzymaliśmy dla nich pomocy. A dziś rano wołającemu o tę pomoc od pięćdziesięciu dwóch dni pracownikowi Polskiego Radia zmarł jedyny Synek maleńki, skończywszy cztery miesiące – Łukasz Gor. Zagłodzony, nie wytrzymał zapalenia płuc w zimnych ruinach domu przy ulicy Wilczej. Matka krzyczy z rozpaczy. Dobrzy ludzie zbijają z lady sklepowej trumienkę, a ja – Ojciec – piszę pięćdziesiąty drugi Dzień walki , pięćdziesiąty drugi krzyk o pomoc” – notował 21 września „Jan Gor” Osmańczyk.

2 października to rocznica zakończenia walk w Powstaniu Warszawskim. Z tej okazji TVP Historia pokaże w piątek, 1 października o 17.20 film dokumentalny „Powstanie zwykłych ludzi”, a o godz. 20.15 spektakl teatralny „Przerwanie działań wojennych”. W sobotę, 2 października tematem teleturnieju „Giganci historii” będzie Powstanie Warszawskie, godz. 19.00.

W Warszawie liczącej latem 1944 roku blisko milion mieszkańców połowę stanowiły kobiety i dzieci. Ich losy w dzielnicach objętych powstaniem były jednymi z najtragiczniejszych w tysiącletniej historii Polski. W codziennym, radiowym komentarzu „Dni walki” Edmunda Osmańczyka „Jana Gora” z Polskiego Radia, wysyłanym w świat za pośrednictwem radiostacji „Błyskawica”, wielokrotnie padały apele do sprzymierzonych o pomoc dla matek i dzieci.

9 września „Jan Gor” pisał: „W walczącej Warszawie rodzą się dzieci. Obywatele niepodległej Polski. Rodzą się w zbombardowanych klinikach położniczych, w schronach, polowych szpitalach i prywatnych mieszkaniach. Nie wszystkie matki mają pokarm. Wiele matek w huku bomb i min straciło pokarm. A mleka w Warszawie nie ma. Od sześciu tygodni nie ma mleka ani dla noworodków, ani dla niemowląt, ani dla dzieci. Zapasy mleka skondensowanego były tak nikłe, że od dawna mleko stało się mitem.

I znów pada pytanie: jeśli milionowe miasto, pozostawione bez pomocy wojskowej, bez amunicji i broni przeciwlotniczej, pozostawiono na zagładę barbarzyńcy, to jest to – przyjmijmy grube określenie – polityka; lecz dlaczego kilkadziesiąt tysięcy niemowląt i kilkadziesiąt maleńkich dzieci nie otrzymuje pomocy od szlachetnego świata w postaci zrzutów skondensowanego mleka, fosfatyny i witamin? Czy na to potrzeba wpierw politycznej zgody Wschodu i Zachodu?

Wczoraj i dzisiaj wyszło kilka tysięcy kobiet i dzieci pod sztandarami Polskiego Czerwonego Krzyża z walczącej Warszawy do Niemców. Po sześciu tygodniach tragicznej wolności decyzja pójścia w tragiczną niewolę ostatnich pruskich tygodni.

Wyszli, chcąc ratować dzieci, straciwszy wprzód mienie, a często i najbliższych, i straciwszy wiarę w pomoc, już nie wojskową, lecz po prostu humanitarną.

Nie dziwmy się Matkom. Dziwmy się humanitarnemu światu.”

Krowy w kamienicy

Zachodnia część północnego Śródmieścia aż do ulicy Towarowej, w części zabudowana była zakładami przemysłowymi i gospodarczymi, ze stajniami dla koni i krów.
Powstańcza stołówka w restauracji „Adria” przy ul. Moniuszki. Fot. Eugeniusz Lokajski - Opracowanie Zbiorowe (1 sierpnia 1957) Powstanie Warszawskie w Ilustracji, Warszawa: Wydanie Specjalne Warszawskiego Tygodnika Ilustrowanego "Stolica"/Wikimedia
Na tym terenie kwaterowała i broniła go Grupa „Chrobry II”, a zabudowania firmy Zajdlem i S-ka ze stajniami przy ulicy Twardej 58, znajdowały się w zasięgu działań 3 kompanii I batalionu „Chrobrego II”. Kompanią dowodził ppor. Zbigniew Brym „Zdunin”.

Po latach wspominał: „Wezwałem do siebie właściciela tych krów i człowieka, który zajmował się krowami, dbał o nie i karmił. Trochę wystraszeni, odpowiadając na moje pytania, podali ich ilość i wyjaśnili, że wszystkie są mleczne, a pokarmu dla nich takiego jak siano itp. mają sporo, zresztą w tej dzielnicy Warszawy nietrudno o jego nabycie. Prosili, abym im nie rekwirował tych krów, względnie kilka zostawił.

Oświadczyłem, że nie będę ich rekwirował, przeciwnie, zapewnię im ochronę tych krów i nie chcę od nich ani dla siebie, ani dla wojska mleka, ani mięsa z uboju. Natomiast zobowiązuję ich, i będę żądał jako warunku umowy, aby dbali o te krowy, karmili je i obrządzali, a mleko z udoju wydawali bezpłatnie wyłącznie kobietom karmiącym i dla maleńkich dzieci. Jeśli umowy nie dotrzymają, zarekwiruję krowy, natomiast jeśli będą ściśle jej przestrzegali, będę ich i krowy chronił, i jeśli będzie trzeba udzielał pomocy. Skwapliwie się zgodzili…”

Dzieci okupowanej Warszawy

Katowano oraz zabijano małych szmuglerów i złodziei, którzy kradli, by ratować od głodu siebie i swoich bliskich. Szczególnym okrucieństwem wykazywali się wobec nich Bahnschutze, strażnicy kolejowi.

zobacz więcej
W drugiej połowie sierpnia do kwatery ppor. „Zdunina” Bryma przyszedł kapitan z kwatermistrzostwa Okręgu Warszawskiego AK i zażądał wydania krowy, tłumacząc, że dowództwo powstania od trzech tygodni nie jadło świeżego mięsa. „Zdunin” odmówił i odesłał go do mjr. „Zygmunta” Brejnaka, dowódcy Grupy „Chrobry II”. Kapitan zagroził mu sądem polowym.

Następnego dnia przyszedł z pisemnym rozkazem rekwizycyjnym Kwatermistrza Okręgu i akceptacją mjr. „Zygmunta”. Bezradny ppor „Zdunin” zlecił sierżantowi „Minerowi” Bzdakowi, by wydał ze stajni jedną krowę.

Zbigniew Brym wspominał: „Po pewnym czasie wpada do mnie wzburzony i czerwony ze zdenerwowania kapitan, a za nim blady »Miner». – Panie poruczniku, pan kpi ze mnie, ja panu pokażę, jak się wykonuje rozkazy!”

Sierżant „Miner” zaczął wyjaśniać, że obory są puste. Przeszukali całą posesję, nikt nie potrafił wyjaśnić, co się stało z krowami. Nie można też było znaleźć właściciela i oborowego. A gdy odnaleźli się już po odejściu kapitana, poinformowali ppor. „Zdunina”, że ukryli krowy w pokojach na piętrach kamienicy. Jak je wprowadzili tam po schodach i sprowadzili z powrotem do obory? Tego się dowódca kompanii nigdy nie dowiedział.

Informacja o niezarekwirowanej krowie dotarła z meldunkiem do dowódcy powstania płk. „Montera” Antoniego Chruściela. Prawdopodobnie płk. „Monter” kazał sprawę wyciszyć, nie wyciągając konsekwencji wobec dowódcy 3 kompanii.

Pół wieku później historia znalazła swój ciąg dalszy. Zbigniew Brym z żoną na przyjęciu u znajomych poznali pewną kobietę. Okazało się, że urodziła się ona w pierwszych dniach sierpnia w północnym Śródmieściu. Jej mama nie miała pokarmu, ale dowiedziała się, że z rozkazu pewnego porucznika AK, dowódcy w tym rejonie, niemowlętom i karmiącym matkom wydawane jest krowie mleko. I do ostatnich dni powstania otrzymywała krowie mleko, dzięki któremu żyje. Mama jej opowiadała, że podobno chciano zabić te krowy na mięso dla powstańców, ale porucznik nie dał i miał z tego powodu kłopoty. Zbigniew Brym zakończył tę opowieść jednym zdaniem: to on był tym porucznikiem.

Ile niemowląt przeżyło dzięki krowom dostarczającym mleko karmiącym matkom i niemowlętom w powstańczym Śródmieściu, tego się już nie dowiemy.
Ludność cywilna opuszcza Warszawę. Fot. Ministerstwo Informacji i Dokumentacji rządu RP na emigracji/NAC
Po upadku powstania, choć wydaje się to niewiarygodne, dwie robinsonki (tak nazywano kobiety ukrywające się z mężczyznami w ruinach i piwnicach do 17 stycznia 1945 roku) urodziły w Śródmieściu w trudnych do opisania warunkach zdrowe dzieci. Żydówka Franka Naruttowa w bunkrze przy Złotej i druga, prawdopodobnie Polka o nieustalonym nazwisku, na siódmym piętrze kamienicy przy ul. Ogrodowej 26.

Trumna ze sklepowej lady

W pierwszych dniach września historyk Stefan Kieniewicz (po wojnie profesor Uniwersytetu Warszawskiego) spotkał się przy ul. Pierackiego (Foksal) ze znanym mu historykiem Aleksandrem Gieysztorem „Borodzicem”, porucznikiem kierującym Wydziałem Informacji BIP w Biurze Informacji i Propagandy KG AK. Por. Gieysztor przekazał mu puszkę skondensowanego mleka i cukier dla maleńkiej córeczki, który to dar, według wspomnień Stefana Kieniewicza, miał uratować jej życie. W tej części Śródmieścia i Powiśla, przy Nowym Świecie, nie uchowałaby się wśród kamienic ani jedna krowa.

21 września „Jan Gor” Osmańczyk pisał : „…Po wielokroć wołaliśmy o pomoc dla najbiedniejszych w Stolicy – Matek z małymi dziećmi, bo w Warszawie od pięćdziesięciu dwu dni giną dzieci. Nie otrzymaliśmy dla nich pomocy. A dziś rano wołającemu o tę pomoc od pięćdziesięciu dwóch dni pracownikowi Polskiego Radia zmarł jedyny Synek maleńki, skończywszy cztery miesiące – Łukasz Gor. Zagłodzony, nie wytrzymał zapalenia płuc w zimnych ruinach domu przy ulicy Wilczej.

Gdy wybuchło powstanie, mama z bielizny pościelowej zszyła biało-czerwoną chorągiew

A kiedy zaczęły się naloty, cały czas spędzaliśmy w piwnicy. Bardzo bywaliśmy głodni.

zobacz więcej
Matka krzyczy z rozpaczy. Dobrzy ludzie zbijają z lady sklepowej trumienkę, a ja – Ojciec – piszę pięćdziesiąty drugi Dzień walki , pięćdziesiąty drugi krzyk o pomoc. Po co? Po to, aby wreszcie ustały krzyki oszalałych z rozpaczy Matek. Słyszycie? Po to, aby wreszcie ustały krzyki oszalałych z rozpaczy Matek. Pięćdziesiąt dwa dni nóż wbija się w serce. Warszawa walczy.”

Wbrew zakazom

Rankiem 2 sierpnia do kwatery Szarych Szeregów przy ulicy Wilczej 44 (II rzut, I miał kwaterę przy ul. Świętokrzyskiej 28) dotarła informacja, że najmłodsi wiekowo harcerze (12-15 lat) Zawiszacy uczestniczyli po południu 1 sierpnia w odpieraniu ataku czołgów w Alejach Sikorskiego (Jerozolimskich) i u wylotu ulicy Brackiej.

Najmłodsi mieli zakaz uczestniczenia w walkach. Nie był to jedyny przykład złamania zakazu. Kilka dni później dowództwo Szarych Szeregów „Pasieka” powołało ich do służby jako listonoszy-roznosicieli w Harcerskiej Poczcie Polowej. Chłopcy marzyli, żeby być na pierwszej linii walk. Tworzyli grupy butelkarzy, atakując z butelkami napełnionymi benzyną, rozpuszczalnikami, naftą itp. łatwopalnymi płynami samochody pancerne i czołgi niemieckie. Ginęli przy tym masowo. W internecie można znaleźć informację, że najmłodszy z nich miał 9 lat. Nieco starsi, ukrywając i zawyżając swój prawdziwy wiek, przyjmowani byli do powstańczych oddziałów jako gońcy, przewodnicy, amunicyjni.
Najmłodsi pełnili funkcję listonoszy w Harcerskiej Poczcie Polowej, roznosili prasę i obwieszczenia, rozlepiali plakaty. Fot. PAP/Reprodukcja Jakub Grelowski
Strzelec „Michał” Tadeusz Zapałowski, harcerz z sabotażowo-dywersyjnego oddziału Kolegium C Kedywu warszawskiego tak wspominał 1 sierpnia.

Po zdobyciu hotelu „Victoria” przy ul. Jasnej, kilka minut po godzinie 17.00, na podwórku domu pod numerem 31, schwytanym niemieckim żandarmom i gestapowcom odczytany został wyrok śmierci. „Podoficer, czy też oficer, już nie pamiętam po upływie tylu lat, który odczytał wyrok, zwrócił się do nas, żebyśmy go wykonali. Niemcy stali bladzi z podniesionymi do góry rękoma. Nikt z nas nie zdradzał najmniejszej ochoty do wykonania rozkazu. Nie była to przyjemna chwila.

Nagle pojawiła się na podwórzu młoda dziewczyna, blondyneczka. Powiedziała głośno i wyraźnie, że ona wykona wyrok. Stałem blisko skazanych. Jeden z Niemców wyjął kieszonkowy zegarek na łańcuszku i zwrócił się do mnie, po polsku, że nazywa się Schneider, pochodzi z Gdańska i prosi, żebym doręczył zegarek jego ojcu. Podszedł i podał mi. Wziąłem.

W chwilę później dziewczyna z nieporuszoną twarzą zastrzeliła po kolei wszystkich skazanych. Zrobiło mi się niedobrze. Odwróciłem się i zwymiotowałem. Później dowiedziałem się, że w czasie okupacji Niemcy wymordowali całą rodzinę tej dziewczyny”.

Zdjęcia odnalezione pod Paryżem
W drugiej połowie lat 90. ubiegłego stulecia dowiedziałem się, że Andre Matton, mieszkaniec małej miejscowości pod Paryżem, zorganizował w gmachu merostwa wystawę zdjęć z małoobrazkowego filmu ocalałego z Powstania Warszawskiego. W czasie wojny był on jeńcem wojennym więzionym w podobozie B Fallingbostel razem z jeńcami holenderskimi i polskimi z września 1939 r. Pracował w kancelarii obozowej. Spisywał dokumenty, katalogował pamiątki i drobiazgi złożone przez przywiezionych z Warszawy powstańców. Jeden z nich dał mu na przechowanie niewywołaną rolkę filmu. Chłopak nie podał swojego nazwiska, pseudonimu i nigdy nie zgłosił się po jej odbiór. Matton rolki filmu nie wpisał do ewidencji obozowej. Wywołał ją po wyzwoleniu.

Dotarłem do odbitek. Miałem nadzieję, że autorem tych zdjęć jest porucznik Wiesław Chrzanowski „Wiesław", ostatni dowódca kompanii „Anna" z batalionu NOW-AK „Gustaw”, autor wielu zdjęć z powstania. On jednak nie rozpoznał na nich nikogo. Gdy już byłem bliski zrezygnowania z poszukiwań, podchorąży Jerzy Niezgoda „Jerzy" z batalionu „Gustaw" skontaktował mnie z łączniczką „Promieniem”, Kazimierą Olędzką-Lasota z Oddziału Specjalnego „Juliusz” (w powstaniu używano nazwy – Pluton 1908, a po śmierci dowódcy, por. „Juliusza” Zygfryda Urbanyi poległego 9 sierpnia, przyjęto nazwę Pluton 1908 „Juliusz”).
Rozmowa o zdjęciach z Powstania, Dzieci
Samej Kazimiery Olędzkiej nie ma na tych zdjęciach, ale po długim wahaniu rozpoznała trzy dziewczyny: blondynkę w hełmie „Adę” (Danutę Dowsin), malutką łączniczkę „Henię” (Henrykę Gągorowską), sanitariuszkę z Batalionów Chłopskich „Okularnika” Teresę Koć, która opiekowała się jednym z rannych oraz kaprala z karabinem „Kruka” Tadeusza Grabowskiego.

Z tych osób tylko „Ada”, mieszkająca na stałe w Szwecji, mogła rozpoznać jeszcze kogoś. Udało mi się zorganizować spotykanie w żoliborskim mieszkaniu Kazimiery Lasoty „Promień”.

– Tak, to ja – potwierdziła Danuta Dowsin-Zadig „Ada”. – Obok mnie z lewej stoi starszy strzelec „Ginio” Eugeniusz Patalej, szewc ze Starego Miasta. Był amunicyjnym w obsadzie naszego rkm-u MG-34. Pięknie śpiewał piosenkę „Chryzantemy złociste, w kryształowym wazonie...”.

Zza mnie wychyla się plutonowy „Staszek” Stanisław Kunicki, obok niego stoi Teresa „Okularnik”, przed nią malutka łączniczka „Henia”, Henryka Gągorowska, która miała 1,50 m wzrostu. Ja byłam wyższa wtedy o 4 cm. W rok po zakończeniu wojny urosłam 12 cm i z tego powodu miałam kłopoty z sercem. „Henia” już nie urosła. Uśmiechnięty chłopak w hełmie z pistoletem maszynowym „błyskawica" to „Władek” Władysław Górecki, szofer.
„Fachowa pomoc”, lat 15, asystuje przy amputacji

Danka miała 15 lat. Z koleżanką Małgorzatą (nigdy nie poznała jej nazwiska) wyszły 1 sierpnia do powstania z fabryki Telefunken przy ul. Karolkowej na Woli.

– Podeszła wtedy do mnie jakaś staruszka i założyła mi na szyję szmaciany, bardzo stary szkaplerz ze słowami: „dziecko, może cię to ochroni”. I ochronił. Byłam w szpitalu Wolskim, do 6 sierpnia. A tam ranni, ranni powtórnie, krzyczały przerażone dzieci. Po bombardowaniach napływali ranni z całej okolicy, ludzie z porozrywanymi twarzami, rozprutymi brzuchami, siedzieli, leżeli, błagali o pomoc albo umierali w ciszy. Potem Niemcy zajęli szpital, zastrzelili wszystkich rannych i personel, który z nimi pozostał – opowiadała.


– Mnie, nas, ewakuowano na Cmentarz Ewangelicki. Potem wylądowałyśmy w getcie na Gęsiej, w prowizorycznie urządzonym szpitaliku. Jako fachowa pomoc asystowałam przy amputacji ręki – wspominała.

– Odeszłyśmy na Stare Miasto z ostatnim oddziałem osłonowym. Trafiłam z Małgosią do szpitala Jana Bożego, dla umysłowo chorych. Byłam nieprzytomna ze zmęczenia. Siostra zakonna położyła mnie w celi, ze spokojną, jak powiedziała pacjentką. Zamknęła drzwi. Po jakimś czasie Niemcy zbombardowali szpital. Nie mogłam wydostać się z celi, w której szalała moja współlokatorka. Zakonnica przypomniała sobie o celi. Wybiegłam stamtąd z odłamkami w głowie. Część usunięto mi po wojnie, kolejny sam wyszedł w 1996 r.

Powiedziałam do Małgosi, że idę na pierwszą linię walk. Rozstałyśmy się 13 sierpnia zgłosiłam się do podporucznika „Juliusza” Zygfryda Maria Urbanyi, dowódcy OS „Juliusz” z batalionu „Gustaw". W kompanii „Aniela” tego batalionu walczył mój starszy brat Olgierd, kapral podchorąży „Olgierd” Dowsin-Abdank. Zostałam przydzielona do obsługi ręcznego karabinu maszynowego MG-34 jako taśmowa. Ale najpierw nauczyłam się budowy, rozkładania, czyszczenia, ładowania i podawania taśmy. Robiłam to z zamkniętymi oczami. Dowódcą drużyny rkm-u był sierżant „Roman” Roman Afelt, celowniczym podporucznik „Marek” Andrzej Kowalew, amunicyjnym „Ginio”.

Nasza drużyna skierowana została do obrony domów „Madrytu” i „Pekinu". Przez trzy dni, otoczeni przez Niemców, odpieraliśmy ataki czołgów. Wysłano nas dwie, „Promienia” i mnie, po piata, zrzutową broń przeciwpancerną. Przedarłyśmy się między niemieckimi placówkami i przyniosłyśmy. Ppor. „Marek” zostawił mnie na warcie z zapaloną świecą w ręku, żebym nie zasnęła. Zasnęłam na stojąco, świecy nie wypuściłam z ręki.
Powstańcy na jednej z ulic Warszawy. Fot. PAP/reprodukcja
– Nasz oddział zszedł do kanałów jako jeden z ostatnich, 2 września. W kanale zemdlałam. Wyniesiono mnie z włazu na rogu Wareckiej i Nowego Światu. Jakaś sanitariuszka zamiast dać mi powąchać amoniak, wlała go we mnie. Nasiąknięte kanałową cieczą spodnie od panterki wyrzuciłam, ale nie pamiętam, co zrobiłam z kostkami cukru, które niosłam w nich – mówiła.

– W Śródmieściu nasza drużyna rkm-u najpierw broniła ruin Poczty Głównej przy pl. Napoleona. W banku przy Czackiego spotkałam brata Olgierda. Przeszedł w kilka dni później do Śródmieścia Południe. Poległ 16 września w zbombardowanym domu przy ul. Mokotowskiej 41.

Czternastolatek z Virtuti Militari

Na trzech zdjęciach ocalonych przez Andre Mattona widać młodego chłopaka z gęstą czupryną, w panterce, z granatami za paskiem i dwiema belkami na pagonach. Obie panie, „Promień" i „Ada”, po długim namyśle ustalają, że to chyba kapral „Magik", Jerzy Bartnik. – Ale proszę sprawdzić, mieszka na Saskiej Kępie.

Spotykamy się w białej willi przy ul. Genewskiej na Saskiej Kępie. „Magik” nie ma pamięci do pseudonimów, nazwisk, ale przypomina sobie wiele szczegółów.

Na Starówce był od 8 sierpnia dowódcą drużyny butelkarzy w OS „Juliusz”. Sam był doskonale uzbrojony, w pistolet maszynowy konspiracyjnej produkcji „błyskawica” (przejął go po koledze z batalionu „Parasol”, poległym na cmentarzu Ewangelickim), pistolet i kilka granatów.

Wspominał: – Powiedziałem porucznikowi „Juliuszowi”, że mam 17 lat, w rzeczywistości miałem 14. W walkach o Państwową Wytwornię Papierów Wartościowych (PWPW) zostałem 23 sierpnia ranny w okolicę prawego oka. Dr „Morwa" (Tadeusz Pogórski) w szpitalu na ul. Kilińskiego usunął mi oko.

Dostarczyciele nadziei, roznosiciele radości i sprawcy rozpaczliwego bólu

Para powstańców warszawskich zgubiła się w ruinach i odnalazła po 72 latach. Dzieci przeniosły 150 000 listów i paczek. Prawdziwe historie – obejrzyj je u nas.

zobacz więcej
28 sierpnia z rannymi powstańcami przeszedłem kanałami do Śródmieścia. Skierowano mnie do szpitala przy ulicy Smolnej; ale uciekłem stamtąd po kilku dniach i dołączyłem do mojego oddziału, broniącego ulicy Czackiego i kościoła Św. Krzyża. Tam zabiłem z „błyskawicy” sierżanta niemieckiego. Prawie weszliśmy na siebie, ja byłem szybszy. Zdjąłem z niego nowe buty, miał mój rozmiar, Po kilku dniach wycofaliśmy się za linię ulicy Mazowieckiej. Kwaterę mieliśmy przy ulicy Jasnej 19. Wysyłano nas na placówkę w domu Hersego, przy Marszałkowskiej i Królewskiej.

Chodziłem po piwnicach i szukałem jedzenia. Któregoś dnia zapędziłem się z „Czarnym” Eugeniuszem Szymańskim, posługującym się w okresie konspiracji nazwiskiem Eugeniusz Malinowski, z mojej sekcji butelkarzy wzdłuż ruin przy ulicy Królewskiej aż pod Zachętę. Przedostałem się strychami oficyn na stronę zajętą przez Niemców. Gdy chciałem zejść z góry do piwnic; zobaczyłem na podwórku dwóch niemieckich oficerów. Zastrzeliłem ich i przedostałem się do swoich. To byli dwaj ostatni zabici przeze mnie Niemcy. Wypełniłem dane sobie przyrzeczenie, że zabiję ich trzydziestu, po dziesięciu za rozstrzelanego w listopadzie 1939 r. ojca, za zamordowaną w kwietniu 1944 r. w Oświęcimiu matkę i za poległą 13 sierpnia na Starówce siostrę, łączniczkę „Lalkę” z batalionu „Parasol". Zabiłem 31.

Gdy miałem pięć lat, ojciec pierwszy raz zabrał mnie na polowanie. W wieku dziewięciu lat miałem już własny sztucer. Strzelałem do zwierząt, nie żeby zranić, ale żeby zabić, tak jak uczył mnie ojciec. Po wojnie, gdy przebywałem w Kanadzie, dwa dni chodziłem po bagnach, by dobić zranionego łosia.

Nie jest łatwo zabić człowieka. Wiele razy śnił mi się sierżant z kościoła św. Krzyża, który krzyczał, że umiera.

Dlaczego na zdjęciu nie mam opatrunku na oczodole? Chodziłem z otwartą raną, aż wdała się gangrena. W obozowym lazarecie w Fallingbostel niemiecki lekarz wyciął mi fragmenty policzka. Uratował mi życie.

Po wyzwoleniu z obozu jenieckiego wylądowałem w Londynie, zdałem maturę, ukończyłem wyższe studia o rzadkiej wówczas specjalności: usuwania odpadów przemysłowych. Wiele lat pracowałem w Afryce, w Ameryce Północnej, w Szwajcarii. Po roku 1990 wróciłem na stale do Polski.

Gdy 23 września w powstaniu generał Bór Komorowski odznaczył mnie orderem Virtuti Militari w towarzystwie starszych kolegów, jego adiutant kapitan. „Eugeniusz” Eugeniusz Ihnatowicz-Suszyński powiedział, że jestem najmłodszym kawalerem tego odznaczenia. Znał moją rodzinę i mnie i doskonale wiedział, że nie mam 17 lat, jak podawałem, tylko 14.

W historii polskich powstań nie było podobnych przykładów bohaterstwa, poświęcenia i odwagi dzieci jak w Powstaniu Warszawskim.

– Maciej Kledzik

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

Zdjęcie główne: Podwórko jednej z kamienic w czasie Powstania Warszawskiego. Tabliczka na grobie z napisem: „Gosposia z drugiego piętra”. Fot. Ministerstwo Informacji i Dokumentacji rządu RP na emigracji/NAC
Zobacz więcej
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Bankiet nad bankietami
Doprowadził do islamskiej rewolucji i obalenia szacha.
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Cień nazizmu nad Niemcami
W służbie zagranicznej RFN trudno znaleźć kogoś bez rodzinnych korzeni nazistowskich, twierdzi prof. Musiał.
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Kronikarz świetności Rzeczypospolitej. I jej destruktor
Gdy Szwedzi wysadzili w powietrze zamek w Sandomierzu, zginęło około 500 osób.
Historia wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Burzliwa historia znanego jubilera. Kozioł ofiarny SB?
Pisano o szejku z Wrocławia... Po latach afera zaczęła sprawiać wrażenie prowokacji.
Historia wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Ucieczka ze Stalagu – opowieść Wigilijna 1944
Więźniarki szukały schronienia w niemieckim kościele… To był błąd.