Miał kmicicowatą naturę. Pierwszy rzucał butelkę z benzyną
piątek,
15 października 2021
„Pani przeprowadzająca ekshumację zapytana przeze mnie w cztery oczy, czy pamięta pogrzeb mego syna w dn. 12.I., powiedziała mi, że wszyscy w biurze pamiętają, iż tego dnia pod wieczór kilku młodych ludzi z Urzędu Bezpieczeństwa przywiozło ciężarówką w kocu ciało. Zakupili więzienną trumnę i bez świadków sami włożyli zwłoki do trumny i kazali natychmiast je zawieźć na Cmentarz Komunalny i pochować jako N.N.” – zanotowała matka „Anody”.
Miał to mocne duchowe, patriotyczne zaplecze. W rodzinie był i powstaniec styczniowy, i legionista, i generał (Władysław Bortnowski, w `39 dowódca Armii Pomorze), a stryj Stanisław Rodowicz zginął w Katyniu. [„Anoda”] był też synem znanego profesora, co od razu windowało go w społecznej i towarzyskiej hierarchii. Chciał żyć, żartować, jak to młodzi, których zawsze trzymają się kawały.
Przyszli w samą Wigilię, kiedy katolickie rodziny dzielą się opłatkiem i było to jeszcze jedno wielkie komunistyczne świństwo popsuć komuś święto. Ot, taki sobie „kom-dowcip” (określenie moje). Bo żeby przyjść kogoś aresztować w Wigilię przed Bożym Narodzeniem – to chyba tylko szatan tych ludzi prowadził lub taki degenerat, jak w naszych czasach Urban.
Dobry adres
Mieszkanie na Lwowskiej 7 było dużym przedwojennym lokalem – wspominała krewna Janka, Krystyna Rodowicz. Do tego trzeba dodać pokoik służbowy z oknem oraz sporą kuchnię, a więc wszystko, co potrzebne do wygodnego życia. Mieszkanie to zaraz po wojnie, w 1945 roku otrzymał ojciec Janka, Kazimierz Rodowicz, który jako profesor Politechniki miał do tego prawo. Przez dłuższy czas mieszkała tam jeszcze starsza pani Bortnowska, matka pani Rodowiczowej, a później i Krystyna Rodowicz, przygarnięta przez panią Rodowiczową po śmierci swego męża, który również, jak wielu patriotów, przeszedł przez ubeckie więzienia, nie wiadomo za co.
Starszy brat Zygmunt, rocznik 1916, nie żył od kilku lat. Zginął pod koniec sierpnia 1944 roku na Chełmskiej od bomb zrzuconych na szpital powstańczy, gdzie leżał ranny zaraz w pierwszym dniu Powstania. Janek był od niego sporo młodszy, rocznik 1923, młodszy też o dwa lata od Baczyńskiego. Zygmunt miał być dla Janka wzorem i w ciężkich chwilach dodawać mu otuchy, jak w liście przesłanym do rodziny w początkach tej wojny, gdzieś z Wilna: „Pamiętajcie, że Kircholm, Legiony Dąbrowskiego, Powstanie Kościuszkowskie, 1831, 1864, 1905 i Legiony 1914 roku robiły garstki ludzi, nadając nowe drogi i pchając Naród na nowe tory. Pamiętajcie o tym i nie traćcie nadziei”. A jako starszy brat do Janka: „Pamiętaj, że do chwili mego powrotu musisz zająć się Rodzicami, tak, by im zastąpić i mnie i swój dług wdzięczności wobec nich spłacić”. Prawda, że piękne słowa!
Powojenny rząd, dyplomacja i Sejm nie były dla chłopców z „Parasola”. „Ziutek” nie mógł tego wiedzieć, ale coś przeczuwał. „Czerwona zaraza” to wiersz równie znany, jak „Pałacyk Michla”.
zobacz więcej
Gdy wojna dobiegła końca, Rodowiczowie zaczęli szukać szczątków Zygmunta na Chełmskiej. Dzięki pielęgniarce, która tam wcześniej pracowała, wiedzieli, gdzie kopać, i od razu się dokopali. Leżał jak zginął, z szyną usztywniającą. Sami, jak opisuje Krystyna Rodowicz, poukładali te wypalone kostki w niewielkiej trumience i pochowali.
Krystyna Rodowicz wspomina, że „ciocia Zońka”, jak nazywa Zofię Rodowiczową, nigdy ze starszym synem nie miała trudności wychowawczych, natomiast Janek przysparzał ich „w podwójnej ilości”, jako że natura Janka była „kmicicowata”, żywiołowa. Był to inteligentny, zawsze pełen pomysłów młody człowiek. I miał ten dar podporządkowywania sobie rówieśników. Był urodzonym przywódcą.
„Mój dowódca”, mówił o „Anodzie” Stanisław „Świst” Sieradzki z „Zośki”, który wspominał, jak na leśnym zgrupowaniu, rano, jeszcze przed myciem i śniadaniem, „Anoda” gonił ich przez kolczaste krzaki, żeby się hartowali… No i to jego niesamowite poczucie humoru, o którym wszyscy mówią; jego mina powodowała wybuch śmiechu. – Urodzony aktor. Wszyscy go kochali” – podsumowuje Anna Borkiewicz-Celińska, także z „Zośki”.
Krystyna Rodowicz mówi, że zawsze lubiła przychodzić do stryjostwa, i to również ze względu na Janka, najpierw, kiedy jeszcze przed wojną Rodowiczowie mieszkali na Filtrowej pod „12”, potem już w czasie okupacji w Alejach Niepodległości, i że panował tam zawsze „jakiś ład”, harmonia, spokój, a przy tym dużo humoru, i to głównie za sprawą Janka.
Z czasów okupacji wspomina pewne zdarzenie, które świadczyć może o cywilnej i wojskowej (bo to przecież wojna) odwadze „Anody”. O sprawach konspiracji nigdy nie rozmawiali, wiedziała jedynie, że Janek uczy się prowadzić samochód, bo sam jej o tym powiedział. Zapytała tylko, czy wiele się już nauczył. Odparł, że jak naprawić auto, to jeszcze nie, ale jak zepsuć niemiecki samochód, to już tak. Zważywszy, że w czasie okupacji posiadaczami samochodów mogli być tylko Niemcy lub volksdeutsche, to ta umiejętność, jak również prowadzenie pojazdu, miała swoją wagę.
Mandat za cztery dychy
Ale pewnego razu, gdzieś na początku 1944 roku, wyczuła, że „Anoda” jest czymś podekscytowany, jakby coś mocno przeżył, że musiało mu się przytrafić coś zabawnego, z czego jednocześnie był dumny.
„Opowiedział więc, że śpiesząc się jak zawsze, wskoczył do tramwaju na placu Zbawiciela, gdzie wozy zmniejszały swoją szybkość, robiąc koło wokół placu. Pech chciał, że wskakując – co było zabronione – wpadł prosto na kontrolera.
Dodać trzeba, że na te stanowiska władze okupacyjne dobierały specjalne kanalie. Może dlatego to robili, że sami tramwajarze odznaczali się ogromnym patriotyzmem i zawsze można było na nich liczyć. Oni to w czasie łapanek zwalniali bieg, aby ludzie mogli powyskakiwać, lub nie zatrzymywali się na przystankach, by nie zabierać ludzi w zagrożony rejon…
Kontroler, zachłystując się takim trafem, że delikwent sam wpadł mu w ręce, obrzuciwszy Janka stekiem wyzwisk i złośliwości, zażądał zapłacenia kary za wskakiwanie w biegu. Natychmiast też zaczął pisać protokół.
Janek nie powiedział ni słowa, ale w momencie, kiedy tamten zażądał 10 złotych kary, poprosił o wypisanie jeszcze jednego mandatu, bo on zaraz będzie wyskakiwał. Kontroler widząc, że Janek z niego kpi, zaczął głośno wymyślać na wszystkich Polaków, a szczególnie na młodych, a słowa takie jak „polskie świnie”, padały gęsto. Przez cały czas owego monologu wypełniał jednak skrupulatnie puste miejsca w blankiecie. Gdy już skończył pisanie i łajanie, zażądał dwudziestu złotych.
Zmarłemu przed 75 laty Tadeuszowi Gajcemu i jego towarzyszom marzyło się wielkie chrześcijańskie imperium.
zobacz więcej
Janek, hamując się, warknął tylko przez zęby, żeby wypełnił jeszcze trzeci. Kontroler, rozwścieczony, nie pytając już dlaczego, rozpoczął nowe pisanie, pomstując przy tym ciągle na Polaków. Ale doszedłszy do miejsca, gdzie należało wpisać z jakiego tytułu, zapytał, co ma wpisać, na co Janek spokojnie odpowiedział: „Bo ja pana zaraz wyrzucę z tramwaju”. I w tej samej sekundzie złapał renegata za ramiona, popchnął go kolanem i wyrzucił w pełnym biegu. I aby było wszystko jak należy, wyrzucił też w ślad za nim czterdzieści złotych, wołając, że te dodatkowe dziesięć, to na otarcie łez.
Był tak zbulwersowany wyzwiskami, że nie zastanawiał się, jakie mogą być konsekwencje jego zachowania. Oprzytomniawszy, rozejrzał się po tramwaju, bo cała ta scena rozegrała się na tylnej platformie – i zobaczył, że konduktor, siedzący zawsze przy wyjściu, rozmawia teraz z motorniczym i udaje, jakby nic nie widział, a siedzący wewnątrz pasażerowie biją cicho brawo. Usatysfakcjonowany tym Janek, nie dojeżdżając do następnego przystanku, jak obiecał, tak zrobił, wyskoczył w biegu” – kończy swą opowieść Krystyna Rodowicz, która dopiero po wojnie dowiedziała się, że Janek brał udział w akcji pod Arsenałem, że był tym, który pierwszy rzucał butelką z benzyną, że narażając się, wrócił po rannego kolegę, za co dostał Krzyż Walecznych, i jest jednym z bohaterów „Kamieni na szaniec”.
Dowiedziała się ponadto, że brał udział w wielu akcjach zbrojnych, wykolejał pociągi, wysadzał mosty, a w Powstaniu, cały czas w batalionie „Zośka”, walczył na Starym Mieście. Był tam ranny, wydostał się kanałami i z oddziałem znalazł się na Czerniakowie, gdzie znowu został ranny, tym razem poważniej, w płuco, w bok i rękę, a ocalał cudem. Ostrzał był tak silny, że sanitariuszki porzuciły nosze. Leżał półprzytomny na ulicy, aż ktoś z litości przykrył go płaszczem.
A końcu pojawili się berlingowcy i ledwo żywego zabrali na łódź. Później opowiadał, że w szpitalu po tamtej stronie Wisły został zidentyfikowany jako żołnierz Armii Krajowej i, jak pisze Roman Daszczyński – wyniesiono go do pobliskiego lasu i zostawiono. Tam znaleźli go okoliczni mieszkańcy i dzięki nim przeżył. Ale jeszcze niemal pół roku minęło, nim wrócił do domu, w stopniu porucznika, z Virtuti Militari za dowodzenie w powstańczym natarciu na Młynarskiej i z drugim Krzyżem Walecznych...
Smutne święta
W 1946 roku, we wrześniu, ujawnia się, maszerując dostojnie w wojskowym szyku na czele szesnastu akowców z „Zośki”, z chorą ręką, „umieszczoną wysoko na szynie”, jak to opisuje wyżej cytowana Krystyna Rodowicz. siąt jeden procent inwalidztwa. To, że jeszcze w `46 defiluje z usztywnioną ręką, można tylko tłumaczyć skutkami wojny.
Był rok 1948. Krystyna Rodowicz mieszkała wówczas w Zalesiu, dokąd Janek przyjeżdżał na motorze. Umiejętność nabyta w podziemiu bardzo się teraz przydała, kto miał czym i potrafił jeździć, to jeździł. Janek miał być ojcem chrzestnym jednej z córek pani Krystyny i wydawało się, że wszystko toczyć się będzie normalnym, jak na te warunki, trybem...
Aż nadeszła Wigilia Bożego Narodzenia. Krystyna Rodowicz zapamiętała, że niczego niespodziewająca się „ciocia Zońka” z matką, jak to kobiety, od rana przygotowywały wieczerzę, gdy dał się słyszeć dzwonek u drzwi. Weszło kilku mężczyzn w cywilnych ubraniach z nakazem rewizji, by aresztować Janka.
„Anoda” był w domu, była dopiero ósma rano i musieli wiedzieć, że jest. Pewnie obserwowali go wcześniej, gdy wchodził czy wychodził. To była rutyna, jak i obowiązkowa rewizja. Przeszukali pokój i o dziesiątej zabrali Janka. Potem przyszła kolej na resztę tego obszernego mieszkania i musieli się sporo natrudzić, żeby coś znaleźć, jak chociażby pieniądze Janka, które zabrali.
Nie wiemy, co jeszcze wzięli, pewnie nic takiego, bo Janek był za cwany, by, jeśli coś miał, co tej władzy podpadało, trzymać to w domu. Chociaż tej władzy wszystko mogło podpaść, dajmy na to Piłsudski na ścianie bądź książki na regale. Wszystko mogło być za, wszystko mogło być przeciw.
Biografie Krzysztofa Kamila Baczyńskiego i Zuzanny Ginczanki są różne. Ale zbliża je tragizm losów obojga poetów.
zobacz więcej
„Anoda” miał jakieś notatki, protokoły z ekshumacji, w co się angażował, uważając to wręcz za swój patriotyczny obowiązek, żołnierską powinność – godnie pochować kolegów, z krzyżem na grobie, jak Pan Bóg przykazał. Mógł mieć jakieś adresy, telefony rodzin, listy, opisy tego całego nieszczęścia, które wraz z wojną na naród spadło. To ich, towarzyszy z bezpieki, wszystko interesowało, zatruwali życie rodzinom poległych, ich dawnym znajomym, towarzyszom broni. Dokuczanie i represje – to była norma, to była natura, charakter tej zdegenerowanej władzy, która mieniła się władzą ludu, a lud traktowała jak rzeźne bydło, państwo zaś jak radziecką kolonię.
…Żegnając się z synem, matka podała mu opłatek, niepostrzeżenie, tak, by nie widzieli.
To była smutna Wigilia i smutne święta, po których zaczęły się poszukiwania, gdzie jest i co się z nim dzieje… Ale bez skutku. Władza była tajemnicza, bezwzględna i na każdym kroku nieludzka. Upływały dni, tygodnie, prowadzące do obłędu. Była zima, ale jak pamięta Krystyna Rodowicz, coś jakby i w naturze pękło, jakby się pokręciło. Nie było śniegu ni mrozów. Te przyszły dopiero w marcu i to od razu minus dwadzieścia. (…)
Wtedy właśnie, nagle, jak grom z jasnego nieba, z prokuratury przyszło pismo, że Janek nie żyje, że już dawno, bo 7 stycznia… wyskoczył z okna, o czym ta władza zawiadamia po dwóch miesiącach, jakby nie mogła z tego ochłonąć i dopiero teraz oprzytomniała, i uprzejmie donosi. Potrzebowali na to dwóch miesięcy! Choć to może i tak niewiele, zważywszy, ile lat ukrywali Katyń.
Rodowiczowie, mimo że upłynęło tyle czasu, zażądali (choć to raczej niewłaściwe słowo: „żądać to sobie możecie, ale od Pana Boga!”) wydania ciała. Nic nie wskórali, ale przynajmiej wyszło na jaw, gdzie ono leży.
Pomógł przypadek, a właściwie „znajomości” Janka. Kiedy w 1945 roku prowadził ekshumacje poległych kolegów z „Zośki”, miał bezpośredni kontakt z biurem pogrzebowym na Rakowieckiej. Tam go dobrze pamiętali i… pani Rodowiczowa dowiedziała się, że zwłoki Janka przywieziono tu ciężarówką, następnie ludzie (nie wiem, czy to właściwe słowo, raczej – bestie) z Urzędu Bezpieczeństwa zakupili więzienną trumnę, włożyli ciało, nikogo do niego nie dopuszczając, i kazali natychmiast pochować (zakopać) na Cmentarzu Komunalnym jako N.N. Chodzi tu o Cmentarz Wojskowy na Powązkach, którego nazwę komuniści zmienili na Komunalny.
W biurze doskonale wiedzieli, gdzie „Anoda” leży i odnalezienie zwłok nie było trudne, więc jeszcze w marcu, a dokładnie 19 marca, przeniesiono je do rodzinnego grobu na Powązkach. Nie było przy tym ani kolegów, ani jego przyjaciół – tylko najbliżsi, rodzina i nikt więcej, jako że Rodowiczowie nie chcieli nikogo narażać na niebezpieczeństwo; władze ciągle węszyły i wszystko stawało się podejrzane i trefne, nawet grób przyjaciela.
Zapisany jako NN
Świadectwo matki …zatytułowane „Moje wspomienia naświetlające okoliczności śmierci Jana Rodowicza, Anody”, podaję za Krystyną Rodowicz (maszynopis w zbiorach autora, tekst in extenso z niewielkim tylko poprawkami, jak przecinki itp.):
Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji. Zdjęcie autora PAP/Andrzej Rybczyński