Cywilizacja

Czy teorię ewolucji trzeba pisać na nowo?

Współczesna synteza ewolucji nie jest ostateczną. I nigdy dość przypominania, że każda koncepcja naukowa, choćby teoria względności w fizyce, nie jest dogmatem. Musimy zatem przyjmować, że każda konfrontacja z faktami, czy to obserwacja, czy eksperyment, może nam je zweryfikować…

Przez media przetoczyła się informacja, że na łamach jednego z najstarszych i najbardziej prestiżowych czasopism naukowych „Nature” ukazał się artykuł o mutacjach w rzodkiewniku [1] – powszechnym chwaście z każdego rowu, a jednocześnie roślinnym „szczurze laboratoryjnym”. Odkryto brak mutacji w najważniejszych genach, co ma podważać założenia teorii ewolucji i zmuszać do pisania na nowo podręczników. Doprawdy?

Nie, żebym chciała tu wieść bój z autorami z tak poważnych instytucji naukowych, jak Instytut Maxa Plancka w Tybindze, Uniwersytet w Uppsali czy Montpellier, czy wreszcie kilka szanowanych uniwersytetów amerykańskich od Południowej Dakoty po Kalifornię (w Davies), którzy zrobili „wsad” do „Nature”. Warto się jednak przyjrzeć szczegółom. Zwłaszcza temu, jak nieproste do wyjaśnienia wyniki długotrwałego eksperymentu naukowego uproszczono pospiesznie w mediach, nawet specjalizujących się w popularyzacji nauki czy korzystających z efektów pracy działów PR instytucji naukowych. Zresztą być może w działaniu tych ostatnich tkwi problem, bo „podkręcanie informacji to ich job”, a uczeni się dostosowują do tego trendu.
Rzodkiewnik pospolity (Arabidopsis thaliana). Fot. Johann Georg Sturm (rysownik: Jacob Sturm) - Figure 6 from Deutschlands Flora in Abbildungen na http://www.biolib.de, Domena publiczna, Wikimedia Commons
Zastanówmy się, co tak naprawdę musiałoby się stać, by nauka w ogóle podjęła się „rewizji nadzwyczajnej” teorii ewolucji? Zacznijmy odpowiedź od wcale niedawnego związku ewolucjonizmu z genetyką.

Nauka na ziarnku grochu

Twórca omawianej teorii Karol Darwin i prekursor genetyki Gregor Mendel działali na niwie raczkującej dopiero biologii (sam termin ukuto w 1799 roku) w tym samym czasie – latach 50. XIX stulecia. Niestety Darwin nigdy nie poznał prac Mendla nad dziedziczeniem cech u grochu (opublikowanych po niemiecku w lokalnym czeskim pisemku towarzystwa naukowego, podobno Darwinowi wysłanym, ale nigdy nierozciętym). Jest natomiast oczywistym, że Mendel znał prace Darwina, bowiem będąc przyrodnikiem w owych czasach (a Mendel studiował nauki przyrodnicze w Wiedniu już jako zakonnik) trudno było nie usłyszeć o rewolucyjnej, kontrowersyjnej i wywołującej burzliwe debaty teorii ewolucji przez dobór naturalny.

Gdyby jednak genetyka organizmów nie działała tak, jak odkrył Mendel, teoria ewolucji przez dobór byłaby fałszywa. I Darwin widział ten problem. Skłoniło go to wręcz w pewnym momencie do przychylenia się ku „dziedziczeniu cech nabytych”, które dziś wraz z opowieściami, że szyja żyrafy wydłuża się od sięgania na szczyty drzew po liście, przypisujemy wyłącznie odrzucanemu z odrazą twórcy wczesnej teorii ewolucji, którym był francuski biolog Jean-Baptiste de Lamarck.

W czym tkwi zatem problem? Darwin publikując „O pochodzeniu gatunków” nie miał pojęcia, jak rzeczywiście wygląda dziedziczenie cech, że to wszystko zapisane jest w DNA, nie wiedział o rekombinacjach, mutacjach i całym tym genetycznym jazzie. Po prostu nie było jeszcze takich informacji. Już pod koniec lat 30. XIX w. pojawili się jednak dwaj Niemcy – botanik Matthias Jacob Schleiden z zoologiem i fizjologiem Theodorem Schwanem – którzy pokazali, że podstawową jednostką żywych organizmów jest komórka, a nie jakieś tajemnicze, wstępnie uformowane części organizmu zwane u Darwina gemulami.

Jądra motorem ewolucji

W mosznie ukrywa się wiele niedocenianej dotąd mocy. A wszystko za sprawą mutacji.

zobacz więcej
Darwin to wiedział i nawet zaproponował, że u zarania życia na Ziemi musiała być jedna komórka, z której pochodzi wszystko co żyje, ale trwał w wyjaśnianiu dziedziczenia ze swoistej mieszanki epigenezy z preformacją [2]. Nie wiedział bowiem, że w maleńkim Brnie pewien augustiański zakonnik i wykładowca lokalnej szkoły technicznej w trakcie kilkuletnich doświadczeń, przy wielkiej dozie szczęścia, zakwestionował je obie. I pokazał (choć ostatecznie, we współczesnym języku korzystającym ze słowa „gen” sformułowano to później), że: po 1. w organizmach tworzone są komórki rozrodcze – gamety, które na każdą cechę posiadają jeden gen (allel), a po 2. geny warunkujące różne cechy rozchodzą się do gamet niezależnie od siebie i jest kwestią przypadku, który allel z pary warunkującej konkretną cechę znajdzie się w gamecie.

Aby ewolucja zachodziła na drodze doboru naturalnego, cechy nie mogą się „rozcieńczać” w organizmach, a to gwarantuje jedynie dziedziczenie takie, jak odkrył Mendel. Wszelkie inne „mieszania” lub dziedziczenie „zawiązków” powoduje zanikanie szczególnych, dających przewagę cech rodzicielskich w kolejnych pokoleniach. Jeśli zatem cechy są dziedziczone tak, jak uważano powszechnie w czasach Darwina, dobór nie jest w stanie wyselekcjonować niczego adaptującego, co pojawiłoby się u rodziców. Zwracam jednak uwagę, że po pół wieku odkrycia Mendla wspaniale wpisały się w teorię ewolucji, a nie ją obaliły.

Jednak i Mendel nie zrozumiał wszystkiego na temat dziedziczenia, zwłaszcza jego związków z ewolucją. Bo żeby się przystosować – a ewolucja wiedzie do adaptacji, aczkolwiek nie na etapie zmienności (bo ta jest losowa), tylko doboru naturalnego, czyli selekcjonuje to, co wystarczająco dobrze przystosowane do tu i teraz – trzeba się zmieniać. I to już postulował Darwin, analizując liczne dzioby „zięb” na Galapagos (dziś ptaki te nie są zaliczane do zięb, tylko tanagrowatych).

Jak jednak cechy mają się zmieniać, skoro według Mendla istnieją tylko dwa allele każdej cechy i od ich wzajemnego stosunku (dominujący-recesywny) oraz konkretnego układu w osobniku potomnym zależy cecha? Musi powstawać zmiana – coś nowego. Obserwując bowiem groch pachnący widzimy, że choćby kolory kwiatów są bardziej różnorodne niż biały i czerwony, czyli alleli musi być więcej niż dwa. Choć zatem osobnik niesie dwa allele każdego genu – jeden po ojcu, drugi po matce – to w populacji osobników allele krążą różne. Skąd się biorą nowe allele? Głównie z mutacji alleli już istniejących i ich rekombinacji.
Cztery gatunki „zięb Darwina”, których dzioby wykazują przystosowane do różnych diet. Obserwacje flory Wysp Galapagos, prowadzone przez niego we wrześniu-październiku 1835 r. w ramach rejsu na HMS Beagle, przyczyniły się do powstania teorii ewolucji. Kolorowa ilustracja na podstawie czarno-białego oryginału z książki „Journal of Researches”, znanej również jako „Darwin's Journal of a Voyage Around the World” (1890). Fot. The Print Collector/Getty Images
Aby to pojąć, trzeba było czekać aż do roku 1900, gdy pracę Mendla przeczytał i „odkrył dla świata nauki” Hugo de Vries. On także odkrył i opisał, co to gen (w jego ujęciu jeszcze „pangen”), a potem odkrył mutacje i sformułował teorię ich wpływu na ewolucję. W istocie zmodyfikował solidnie darwinowską teorię pangenezy (o owych cząstkach nazwanych gemulami, które z każdej części ciała rodziców wchodzą do organizmów potomnych). Holender de Vries pracował na wielu różnych gatunkach roślin, a wcześniej był ich wnikliwym fizjologiem najpierw w Berlinie, potem w Halle, wreszcie w Amsterdamie, na uznanych uniwersytetach. Nie dziwne, że nie od razu przyznał się do zapożyczenia idei od nieznanego nikomu niemieckojęzycznego Czecha, w dodatku mnicha, i dopiero jego uczciwszy w materii dawania kredytu konkurent na niwie rodzącej się genetyki, Carl Correns, musiał go w tej materii publicznie upomnieć. I znów – odkrycia Corrensa i de Vries wpasowały się w teorię ewolucji, a nie ją obaliły.

Mutacje w chwaście

Mutacje zatem się zdarzają i są zmianą w sekwencji kwasu nukleinowego – gdy wziąć pod uwagę żywe komórki, będzie to DNA. Dały się doskonale wykorzystać do pokazania, że geny to nie jakieś bezcielesne idee, tylko konkretne miejsca na chromosomach znajdujących się w jądrze każdej żywej komórki – co udowodnił Thomas Morgan na początku XX wieku. Wreszcie też geny to fragmenty DNA, co odkryli w ciągu niezwykłych doświadczeń ludzie począwszy od zapomnianej Rosalind Franklin i przereklamowanych Jamesa D. Watsona z Francesem H.C. Crickiem, po chociażby Joshuę Lederberga tuż po II wojnie światowej. I nadal jest co robić, stąd kolejne generacje noblistów i odkrywców oraz rzesze biologów molekularnych i genetyków oraz ewolucjonistów.

Te wszystkie odkrycia przyczyniły się do stworzenia współczesnej syntezy ewolucyjnej, czyli klasycznego darwinizmu połączonego z genetyką populacyjną i molekularną oraz ekologią. –Wszystko to się pięknie zintegrowało – podkreśla dr. hab. Paweł Golik, dyrektor Instytutu Genetyki i Biotechnologii Uniwersytetu Warszawskiego, z którym postanowiłam porozmawiać o wspomnianej, przeciekawej publikacji w „Nature”.

Rudawki liżą się w męskim kręgu, a makaki mają flufferki. Paradoksalny homoseksualizm Darwina

Czy uprawianie seksu z tą samą płcią może być ewolucyjnie korzystne? I ile właściwie jest tych płci? U rozszczepki naliczono ich 20 tysięcy.

zobacz więcej
Powyższa historia, uwierzcie mi – streszczona po spartańsku, jest nam potrzebna, by pojąć, co w istocie odkryli i opublikowali na łamach „Nature” z 12 stycznia uczeni pod kierunkiem Detlefa Weigela. Zajęli się oni tysiącami mutacji powstającymi de novo w powszechnym chwaście z rodziny kapustowatych – rzodkiewniku pospolitym (Arabidopsis thaliana). Jak twierdzą, postanowili zmierzyć się z panującym powszechnie w teorii ewolucji od pierwszej połowy XX wieku przekonaniem, że mutacje zachodzą losowo w genomie. To założenie było uwzględnianie w obliczeniach niezbędnych do tzw. modeli ewolucyjnych, czyli ostatecznie w wysnuwaniu z nich wniosków.

Prosto ująwszy to założenie: skoro mutacja to zmiana zapisu w DNA, a zachodzi ona głównie podczas zwykłej replikacji genomu (bo np. „molekularny kopista DNA” myli się, przepisując cząsteczkę macierzystą na dwie potomne), to zasadniczo zachodzi ona przypadkowo. I powtórzmy chórem jeszcze raz: NIE PROWADZI SAMA Z SIEBIE DO ADAPTACJI. Mogą zaś mutacje zmienić produkt genu, zmienić jego funkcjonowanie (np. aktywność) oraz nie wywołać absolutnie żadnego efektu. Np. badania przeprowadzone na muszce owocowej i opublikowane w 2007 r w kolejnym prestiżowym czasopiśmie „PNAS” pokazywały, że jeśli mutacja zmienia łańcuch kodowanego przez gen białka, prawdopodobnie będzie powodować szkodliwy efekt. Tak, że 70 proc. takich mutacji wywołuje szkody, pozostałe są neutralne lub nieznacznie korzystne [3]. O ile mutacje pojawiły się w komórce ciała, będą dziedziczone przez jej komórki potomne. Gdy pojawiły się w komórkach macierzystych dla plemników lub komórek jajowych – odziedziczą je potencjalnie kolejne pokolenia.

Zgodnie z wizją autorów publikacji, w ewolucjonizmie – do stycznia 2022 – zmienność miała być zasadniczo losowa w takim rozumieniu, w jakim losowy jest wynik rzutu dobrze wyważoną kostką. Zaś wyłącznie dobór naturalny nadawał kierunek tym zmianom. Dla przykładu: „czyścił” populację z osobników niezdolnych do przeżycia w warunkach naturalnych, gdyż np. nie produkują niezbędnych enzymów, kodowanych w tzw. genach metabolizmu podstawowego. Jednak w warunkach laboratoryjnych przynajmniej część takich mutantów daje się utrzymać, więc zanim przyjdzie dobór, by je usunąć, zostaną zauważone. Pozwala to sprawdzić, jak przypadkowo są one rozsiane po niewielkim względnie genomie Arabidopsis (obejmuje 157 mln par zasad DNA, zorganizowanych w 5 par chromosomów – człowiek ma 6,2 tys. mln par zasad DNA w 23 parach chromosomów).
Ewolucja
Czyli jeśli zbadamy setki tysięcy niezależnych roślin, u których teoretycznie mogły się pojawić wszelkie możliwe mutacje, to wszystkie je zobaczymy, bo w takiej wielkości genomie będzie ich średnio kilka do kilkunastu na replikację. Będą zaś wszędzie, na całej długości genomu. A jednak tak nie jest – jak twierdzą autorzy badania, dodając, że znaleźli fragmenty genomu o niskiej częstości mutacji. W nich zaś nadreprezentowane były geny zaangażowane we wzrost komórki i ekspresję genów, zatem podstawowe dla przetrwania.

Czy oznacza to jedynie, że od stycznia 2022 dobór oczyszczający populację z niezdolnych do życia osobników okazuje się mieć mniej roboty? Czy że rośliny chronią swoje najistotniejsze geny przed zmianą…. aż chciałoby się dokończyć pytanie: celowo?

Ewolucja z założenia nie prowadzi do żadnego celu. Jest jak grawitacja, która NIE ISTNIEJE PO TO, żeby jabłka spadały na głowy uczonych, ani na ziemię. Po prostu daje się obserwować, kształtuje od początku świat (istot żywych) i rządzi się pewnymi prawami. Jak wyjaśnia profesor Paweł Golik, sformułowanie „mutacje zachodzą losowo” w tym wypadku nie oznacza, że ich pojawianie się jest jak rzucanie kostką przy każdej kolejnej cegiełce, z której zbudowany jest DNA (ta kostka musiałaby być czworościanem, bo możliwe „cegiełki” są cztery). Nie wszystkie zmiany jednej cegiełki na inną są równie prawdopodobne i to było jasne od dawna.

Mutacja jest wynikiem reakcji chemicznej, czy kilku takich reakcji. Gdzie jakiś enzym syntetyzujący DNA się myli, bo taka jego natura, lub musi się pomylić w wyniku działania czynników fizycznych (np. promieniowanie UV) czy chemicznych (np. barwniki akrydynowe). Większość komórek ma lepsze lub gorsze systemy naprawy DNA – czyli kolejne enzymy dbające o jego jakość. One też nie są skuteczne w 100 proc., zatem nie naprawiają wszystkich potencjalnych mutacji i te nienaprawione mutacje zostają w DNA. Co więcej, jak dodaje polski genetyk, zasadniczo mamy w komórkach dwa podstawowe systemy kopiujące. Jeden działa pod hasłem „najwyższej możliwej jakości”, drugi zaś walczy o wykonanie planu, ergo – skupia się na dokończeniu pracy, nawet gdy nie jest ona najwyższej jakości.

„Aaaaaaaaaaa, lepiej przystosowanego poznam...”

Są to rzeczy znane od dawna, działające np. w sytuacji somatycznej chociażby w układzie odporności ssaków, gdy w kontakcie z nowym drobnoustrojem lub szczepionką trzeba wytworzyć więcej jak najlepszych przeciwciał.

Niewykluczone, że nasz ewolucyjny sukces zawdzięczamy pandemii

Woda jest wrogiem życia, tlen był zabójczy. Na początku było… bajoro

zobacz więcej
Podstawowa losowa zmienność genetyczna sprawiła, że wśród milionów powstających co dzień limfocytów znajdzie się jakiś, którego receptor – ostatecznie przeciwciało – będzie pasowało jako tako do nowego intruza. Ta komórka zacznie się dzielić, a dodatkowo geny kodujące przeciwciała będą w niej powielane przez tych mniej dokładnych kopistów. Daje to szansę, że któraś z komórek potomnych będzie wytwarzała przeciwciało doskonałe. Jednak, jak czujnie zauważa prof. Golik: zmienia się liczba wariantów, ale nie są one z założenia lepiej dostosowane. To dobór je wyselekcjonuje – namnażać dynamicznie będą się ostatecznie jedynie te najlepiej pasujące spośród masy wszystkich.

Według prof. Golika to ważne, byśmy zrozumieli, że żeby zmienność była sama w sobie kierunkowa, musiałaby zajść sytuacja, gdy np. w wyniku ocieplania się klimatu powstają częściej mutacje warunkujące odporność na owo ocieplanie. Tylko że nic takiego nie ma miejsca. Zmiany powstają wszelkie, a dobór faworyzuje lepiej przystosowanych, czyli radzących sobie z ociepleniem. Aczkolwiek, jeśli utrzymać to porównanie losowości do rzutów kostką (choć jest ono ułomne, bo jak wspomniałam wyżej, choćby rozmaite zmiany chemiczne w DNA nie są równie prawdopodobne, czyli np. zamienić cegiełkę A w G może być łatwiej niż A w C), to w warunkach stresu czy gwałtownych zmian środowiskowych uruchamiają się w komórkach czy organizmach mechanizmy faworyzujące maksymalizację zmienności. Nie rzucamy kostką zatem tak, by wynik był 1 albo 4, ale rzucamy częściej.

Już nawet mnie na studiach (czyli ćwierć wieku temu) uczono, że istnieją w genomach sekwencje łapiące więcej mutacji, tzw. hot spoty (ang. gorące punkty). Ze swej natury. Bo np. są ciągami powtórzeń tej samej „literki” – tego samego nukleotydu. Coś jak „Aaaaaaaaaaa pana majętnego poznam” w ogłoszeniach drobnych, gdzie powielano „a”, bo były układane alfabetycznie. Czy zecer pomyli się częściej w liczbie literek „a”, niż w całej reszcie tekstu? Oczywiście! Zaś dodanie lub ujęcie jednej literki to całkowita zmiana genetycznego, ergo – białkowego sensu wszystkiego, co zapisano za nią. Bo kod genetyczny jest trójkowy, czyli konkretny aminokwas białka jest kodowany przez trójkę kolejnych „literek” DNA.
Prof. Golik przypomniał także o ciągach par „CGCGCGCGCGCGCG” w sekwencjach DNA i podobnych, które potrafią się „zaszpilić”, co powoduje, że enzym powielający DNA dosłownie się nad nimi prześlizgnie, skracając dobudowywaną nić. I rozległa mutacja gotowa. Przykłady można mnożyć i sami autorzy badania publikowanego w „Nature” wymieniają we wstępie do niego kilka prac poprzedzających ich eksperymenty, na spokojnie postulujących tego typu nielosowość zmienności – czyli to, co oni dziś przy fanfarach mediów obwieszczają światu.

„Doszliśmy do wniosku – piszą autorzy badania – […], który kwestionuje panujący paradygmat, że mutacja jest w ewolucji siłą bezkierunkową”. Według nich mutacje miałyby więc znaczenie dla adaptacji, wbrew założeniom Darwina na temat zmienności. Tylko że co najmniej z jednej przyczyny jest to wniosek nieuprawniony.

Autorzy badania sugerują bowiem, że nieprzypadkowe rozrzucenie mutacji wynika ze szczególnie sprawnego działania systemów naprawczych DNA właśnie tam, gdzie najbardziej tego potrzeba ZAWSZE (a nie w jakichś konkretnych, zmieniających się warunkach środowiska). Czyli w genach podtrzymujących przeżycie. Jednak owe systemy naprawcze też są w swojej masie białkowe, zakodowane tak w genach, jak i zaszyfrowane w tzw. architekturze upakowania jądra komórkowego (będącej dziedziną rodzącej się od dwóch dekad epigenetyki [4]). Zatem od ponad trzech miliardów lat, zanim pojawiła się na tym łez padole rodzina rzodkiewnika, one już ewoluowały. I dobór je szlifował jak diamenty. Ta adaptacja, żeby raczej żyć niż nie żyć, już się dokonała dawno temu, a ci, co się tak nie zaadaptowali, z pewnością nie zostawili potomstwa.

Ergo, jest już trochę za późno na robienie doświadczeń „mutacja de novo” w poszukiwaniu ich losowości, gdy wszystko co na Ziemi żyje, uczy się życia w okowach doboru naturalnego odkąd planeta wystarczająco wystygła. To, że geny metabolizmu podstawowego radzą sobie lepiej z przypadkowymi mutacjami, niż jakieś milczące sekwencje DNA, nigdy niewykorzystywane, jest oczywistą oczywistością. Kto tak nie umiał, już dawno został skasowany przez dobór razem ze swymi mutacjami. Jak by to ujął Pan Zagłoba: przepadł on i pchły jego. Aczkolwiek elegancko, że ktoś poświęcił czas i środki, żeby to tak dowodnie pokazać. I za to papier w „Nature” się należy.

Fascynujący rozmiar. Czyli jaki jest sens bycia ekstremalnym rogaczem?

Małe jest piękne, ale duży może więcej… Aż wymrze i trudno się oprzeć wrażeniu, że zgubiła go własna wielkość.

zobacz więcej
Szkoda, że jednocześnie recenzenci i edytor nie dołożyli większych starań, by oczyścić publikację z wniosków niekoniecznie usprawiedliwionych, zaś idealnie nadających się na czołówki prasowe. Tekst nadal byłby mega interesujący… wyłącznie dla fachowców. I gdzieś tu niestety tkwi problem współczesnego prezentowania nauki. Podręczniki marketingu nazwałyby błąd popełniony w redakcji „Nature” i komórce PR University of California w Davies: „overselling”.

Królik z prekambru

Czy zatem teoria ewolucji, jej syntetyczne, towarzyszące nam od pół wieku ujęcie, właśnie z hukiem upada, wymaga dynamicznej redakcji, czy stoi gdzie stała? Nigdy dość przypominania, że teoria ewolucji, podobnie jak KAŻDA inna teoria naukowa, choćby „model standardowy” czy teoria względności ogólna i szczególna w fizyce, nie jest dogmatem. Musimy zatem przyjmować, że każda konfrontacja z faktami, czy to obserwacja, czy eksperyment, może nam te teorie zweryfikować. – I jak dotychczas teoria ewolucji te egzaminy zdaje – podsumowuje prof. Golik.

Co zmusiłoby nas do jej zrewidowania, do powątpiewania w prawdziwość koncepcji ewolucyjnych? Jak przypomina warszawski genetyk, już kilkadziesiąt lat temu jeden z najsłynniejszych biologów XX w. John Haldane odpowiedział na tak zadane pytanie bardzo krótko: królik z prekambru. Czyli znalezienie skamieniałości ssaka z okresu poprzedzającego o setki milionów lat pojawienie się na Ziemi ssaków.

Obawiam się, że prasowe fanfary wywołane publikacją w „Nature” wynikają nie tyle z zainteresowania szerokiej publiczności mutacjami u rzodkiewnika, co z przekonania, że teoria ewolucji przewraca się na naszych oczach. I choć owa szeroka publiczność na ogół jej ani nie zna, ani tym bardziej nie rozumie, radość jest niekłamana. Bo ta teoria dzieli ludzi, a im mniej ją znają, tym większymi są jej oponentami. Zaś po drugiej stronie zdarzają się „maniacy” ewolucji, niezdolni przyjąć, że – jak każda teoria naukowa – współczesna synteza ewolucji nie jest ostateczną. Że nowe będzie się pojawiać i będzie w nią wmontowywane. Jak już nie raz w historii bywało, o czym również rozmawiałam niedawno z prof. Pawłem Golikiem [5].

– Magdalena Kawalec-Segond

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

Przypisy:

[1] https://www.nature.com/articles/s41586-021-04269-6 WRÓĆ

[2] W starożytności upowszechnił się najpierw pogląd Hipokratesa, że „nasiona” (dziś powiedzieliśmy „startery”) były wytwarzane przez różne części ciała i przekazywane potomstwu w momencie poczęcia. Arystoteles z kolei (a za nim średniowiecze) uważał, że płyny męskie i żeńskie mieszają się podczas poczęcia. Prosto ująwszy, że „krew się miesza”. Nieobce nam w powszechnym ujęciu było również do XIX w. twierdzenie Ajschylosa z V w. p.n.e., że tylko mężczyzna jest rodzicem, a kobieta „opiekunką dla młodego, zasianego w niej życia”.

W XVIII w. starożytne rozumienie dziedziczności przekształciło się w dwie dyskutowane doktryny: epigenezy i preformacji. Pierwsza z nich, zarysowana u Arystotelesa, głosiła, że modyfikacje cech rodzicielskich są przekazywane embrionowi w trakcie jego życia, a cechy nabyte się dziedziczą. Doktryna preformacji twierdziła natomiast, że „podobne rodzi podobne”, a zarodek ewoluuje, by ostatecznie wydać potomstwo podobne do swych rodziców, zaś prokreacja jest aktem ujawniania tego, co zostało stworzone na długo przedtem.

W mniej więcej tym samym czasie Antonie van Leeuwenhoek zbudował wreszcie urządzenie dające się nazwać mikroskopem i zaczął oglądać niewidzialne dla oka. I tak odkrył „żyjątka” w nasieniu ludzi i innych zwierząt. Następcy zaczęli widzieć homunkulusa w każdym plemniku i stworzyli szkołę „animalkulistów” (dosłownie: spermistów). Z kolei „owiści”(dosłownie: „jajowcy”) , uważali, że przyszły człowiek znajduje się w komórce jajowej, a plemnik jedynie stymuluje jej wzrost.
WRÓĆ

[3] https://www.pnas.org/content/104/16/6504 WRÓĆ

[4] To nauka zajmująca się badaniem zmian aktywności genów niezwiązanych z mutacjami (zmianami w sekwencji DNA). Aktywność owa może być modyfikowana przez czynniki zewnętrzne i podlegać dziedziczeniu. WRÓĆ

[5] Ewolucja teorii ewolucji na Naukovo.pl: https://youtu.be/egly1974JSE WRÓĆ

Zdjęcie główne: Oryginalne Listy Karola Darwina w bibliotece Herbaruim w Królewskich Ogrodach Botanicznych Kew w Londynie w 2009 r. Darwin pisał do swojego mentora, wielebnego Johna Henslowa, podczas rejsu na pokładzie HMS Beagle w kwietniu 1833 r. Fot. Peter Macdiarmid/Getty Images
Zobacz więcej
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Legendy o „cichych zabójcach”
Wyróżniający się snajperzy do końca życia są uwielbiani przez rodaków i otrzymują groźby śmierci.
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Pamiętny rok 2023: 1:0 dla dyktatur
Podczas gdy Ameryka i Europa były zajęte swoimi wewnętrznymi sprawami, dyktatury szykowały pole do przyszłych starć.
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Kasta, i wszystko jasne
Indyjczycy nie spoczną, dopóki nie poznają pozycji danej osoby na drabinie społecznej.
Cywilizacja wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Jak Kościół katolicki budował demokrację amerykańską
Tylko uniwersytety i szkoły prowadzone przez Kościół pozostały wierne duchowi i tradycji Ojców Założycieli Stanów Zjednoczonych.
Cywilizacja wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Budynki plomby to plaga polskich miast
Mieszkania w Polsce są jedynymi z najmniejszych w Europie.