Epidemia zamachów stanu. Rosja przypomniała sobie o Afryce
piątek,
4 lutego 2022
Układanka zaczyna powoli nabierać kształtów. Niechęć do Francji i odrzucenie pomocy państw UE zbiegają się z rosnącymi sympatiami do Rosji, która już rozpycha się w kolejnych krajach. Być może Moskwa nie zamierza dłużej biernie przyglądać się rywalizacji chińsko-amerykańskiej na Czarnym Lądzie.
Wagadugu, stolica Burkina Faso. Tłum ludzi stoi wokół dużego, raczej luksusowego samochodu: karoseria podziurawiona kulami, szyby powybijane, na siedzeniu widać krew. Wszyscy w wyciągniętych dłoniach trzymają smartfony i uwieczniają widok.
To nie scena z filmu sensacyjnego, lecz ostatnie wydarzenia w Burkina Faso. Władzę w kraju przejęli wojskowi. Nikt nie wie, gdzie jest prezydent, na ulicach protesty, widać rosyjskie flagi.
Puczyści rządzą
Do zamachów stanu dochodzi w Afryce nie od dziś, jednak przez ostatnie półtora roku było ich aż sześć – tylko w rejonie Sahelu. Zaczęło się w Mali, później był Czad, znowu Mali, Gwinea, Sudan, a ostatnio Burkina Faso.
W sierpniu 2020 roku wojsko w Mali wykorzystało niezadowolenie społeczne po wyborach parlamentarnych, które część obywateli uznała za sfałszowane. Junta aresztowała wówczas prezydenta i zmusiła go do rezygnacji.
W Czadzie, w kwietniu 2021 roku, urzędujący od trzech dekad prezydent Idriss Déby zginął w czasie walk z rebeliantami. Po jego śmierci wojskowi zawiesili konstytucję i rozwiązali parlament, a na fotelu prezydenta posadzili syna zmarłego Déby’ego.
W marcu 2021 roku w Nigrze doszło do nieudanej próby przejęcia władzy przez wojsko, zaś we wrześniu udało się to w Gwinei.
Miesiąc później w Sudanie kilku czołowych generałów przejęło rządy w kraju, zrywając umowę o podziale władzy pomiędzy wojskiem a cywilami, która miała doprowadzić do pierwszych wolnych wyborów.
Kraje te, w których dziś rządzą wojskowe junty, tworzą długi pas od zachodniego wybrzeża Afryki po Sudan na wschodzie. Pod niepewną i nielegalną władzą puczystów znajduje się około 114 milionów ludzi.
Nasilenie przemocy w regionie zaalarmowało władze innych państw. W piątek, 28 stycznia prezydent Ghany Nana Akufo-Addo powiedział, że to, co dzieje się na zachodzie kontynentu, „zagraża pokojowi, bezpieczeństwu i stabilności całej Afryki”. Tak wielu zamachów stanu nie było – na przestrzeni półtora roku – od 1999 roku. Sekretarz generalny ONZ Antonio Guterres nazwał to „epidemią zamachów stanu”.
Gdzie jest prezydent?
Do takiego stwierdzenia skłonił go najnowszy zamach stanu, który miał miejsce ledwie kilkanaście dni temu – 23 stycznia tego roku w Burkina Faso.
Ten leżący w interiorze Afryki kraj graniczący od północy z Mali ma od lat, podobnie jak sąsiad, problemy z radykalnymi islamistami. Od 2015 roku w Burkina Faso zginęło z rąk dżihadystów przynajmniej 2 tysiące osób. Dochodzi do porwań, ataków na wioski, zastraszania. W 2016 roku w stolicy Burkina Faso, Wagadugu miał miejsce zamach terrorystyczny, w czasie którego terroryści wzięli 176 zakładników. 34 osoby zostały zabite.
Od miesięcy w kraju rośnie frustracja wywołana atakami dżihadystów. Ludzie domagają się reakcji Francji, której obecność, jak twierdzą, w ogóle im nie pomaga (do francuskiego wątku jeszcze wrócimy).
22 stycznia w stolicy wybuchły protesty. Ludzie wylegli na ulice, zaczęli domagać się od władz ostatecznego rozprawienia się z islamistami.
Następnego dnia wieczorem w pobliżu siedziby prezydenta doszło do strzelaniny. Z oddali było słychać liczne strzały. Rankiem ludzie udali się na miejsce zdarzenia. Ich oczom ukazał się podziurawiony kulami pistoletów samochód. Okna w aucie były wybite, a na siedzeniu pasażera można było dostrzec sporo śladów krwi.
Jeszcze tego samego dnia minister obrony narodowej Bathelemy Simpore przekazał, że nie doszło do żadnego przewrotu. Niemniej kilka godzin później państwowa telewizja poinformowała zdawkowo, że prezydent Roch Marc Christian Kaboré został aresztowany. W całym kraju zaczął szwankować internet. Było jasne, że stało się coś poważnego, lecz żadnych wiadomości nie podawano przez niemal dobę.
Pracownicy z Chin odmawiali siadania przy wspólnym stole podczas lunchu z Afrykanami i obrażali ich dając do zrozumienia, że źle wykonują swoją pracę.
zobacz więcej
W poniedziałek 24 stycznia na twitterowym koncie prezydenta pojawił się wpis nawołujący do złożenia broni: „Nasz naród przeżywa trudne chwile. W tym momencie musimy chronić nasze demokratyczne normy. Wzywam tych, którzy chwycili za broń, aby złożyli ją w interesie narodu”. Nie ma jednak żadnego potwierdzenia, czy autorem wpisu był faktycznie Kaboré. Według doniesień francuskiej agencji, która podała tę informację również 24 stycznia, prezydent, premier, ministrowie oraz inni urzędnicy państwowi są przetrzymywani w wojskowych koszarach i nie ma z nimi kontaktu.
Doniesienia te potwierdziły się częściowo kilka godzin później. W państwowej telewizji pojawili się wojskowi, którzy poinformowali, że prezydent został usunięty ze stanowiska, parlament został rozwiązany, a konstytucja zawieszona. Zamachu stanu dokonała organizacja Patriotyczny Ruch Ochrony i Odbudowy (MPSR), na czele którego stanął Paul-Henri Sandaogo Damiba. Co ciekawe MPSR to organizacja, o której wcześniej nikt w Burkina Faso nie słyszał.
Junta ogłosiła, że w kraju zostaje wprowadzona godzina policyjna, a granice państwa będą zamknięte. Sam Paul-Henri Sandaogo Damiba w wystąpieniu telewizyjnym powiedział, że „postanowił przejąć swoje obowiązki przed historią” i dodał, że zamach stanu odbył się „bez jakiejkolwiek przemocy fizycznej wobec aresztowanych, którzy są przetrzymywani w bezpiecznym miejscu, z poszanowaniem ich godności”. Ogłosił także, że wkrótce zostaną rozpisane nowe wybory, jednak po kilku dniach (28 stycznia) stwierdził enigmatycznie, że „Burkina Faso powróci do porządku konstytucyjnego, gdy warunki będą sprzyjające”.
Dramat chrześcijan. Uprowadzenia, wymuszenia i zamachy.
zobacz więcej
Przypomnijmy jednak: w roku 2011 rządy Tunezji, Egiptu i Libii zostały obalone. Szczególnie Egipt i Libia znalazły się bardzo trudnej sytuacji. Rządzący wcześniej Libią Muammar Kaddafi został zabity w zamachu 20 października 2011 roku. W obaleniu dyktatora pomagały wojska NATO, a w jego poszukiwania, kiedy uciekał z Trypolisu, zaangażowali się zwłaszcza Francuzi. Wówczas wydawało się, że sprawiedliwości stało się zadość. Tyran, który od dekad twardą ręką rządził Libią, zginął.
Libia bez „władcy”, który choć nie miał litości dla swoich wrogów, potrafił jednocześnie trzymać w ryzach wszystkie siły, które chciały wzniecić w kraju rebelię, pogrążyła się w chaosie. To otworzyło drogę mafiom z Afryki i Europy, przemytnikom ludzi, handlarzom bronią. Przez Libię biegł szlak, którym ludzie z centrum Afryki dostawali się do Europy.
Z Bliskiego Wschodu zaczęli przybywać radykalni muzułmanie, którzy w ogarniętym przemocą regionie próbowali znaleźć zwolenników. Był to czas, kiedy na ternie Iraku w siłę rosło Państwo Islamskie, którego nadrzędnym celem było utworzenie kalifatu i zaprowadzenie prawa szariatu na wszystkich podległych sobie terenach.
Nie będzie wielką przesadą powiedzieć, że to wtedy Sahel zapłonął. W Somali, Mali, Nigrze, Burkina Faso, Nigerii zaczęli pojawiać się islamscy radykałowie. W biednych krajach szybko zyskiwali popularność. W czerwcu 2014 roku ISIS ogłosiło powstanie własnego kalifatu. Wkrótce islamiści z Afryki zaczęli zabiegać o utworzenie emiratu będącego „filią” Państwa Islamskiego.
Tylko Francuzi rozumieją
Francuzi od dawna ostrzegali przed zagrożeniem radykalnym islamem, który w Sahelu i zachodniej Afryce znajduje coraz większe poparcie. Te tereny to byłe francuskie kolonie – stąd wzmożone zainteresowanie Paryża tym, aby nie utracić swojej strefy wpływów. Ale jednocześnie wygląda na to, że Francja być może jako jedyna rozumie problemy, przed jakimi stoi region. Dla reszty świata to często tylko piach i bieda. A tymczasem zagrożenia są realne i mają wpływ na dużą część kontynentu afrykańskiego oraz Europę.
W roku 2013 francuskie wojsko interweniowało w Mali w ramach operacji „Serval”. Z rąk radykalnych grup muzułmańskich udało się odbić północną część kraju. W kolejnym roku Paryż zdecydował się rozszerzyć działania na inne państwa regionu. Do współpracy z Francją zgłosiła się tzw. grupa „G5 Sahel”, czyli Burkina Faso, Czad, Mali, Mauretania i Niger. W 2014 roku rozpoczęto operację „Barkhane”, która jest prowadzona do dziś.
W ostatnich miesiącach relacje pomiędzy dowództwem francuskim a władzami poszczególnych państw Sahelu stają się jednak coraz bardziej napięte. Francja ma pretensje, że jej partnerzy cały ciężar walk z terrorystami zrzucają na barki francuskich żołnierzy, a sami przestali się angażować. Jednocześnie z francuskiej obecności coraz bardziej niezadowoleni są zwykli mieszkańcy krajów Sahelu, którzy twierdzą, że Francja tak naprawdę w ogóle im nie pomaga, a islamiści wciąż są ogromnym zagrożeniem.
Koniec z umieraniem
W takiej sytuacji prezydent Francji Emmanuel Macron ogłosił, że zamierza wycofać większość wojsk z Afryki w pierwszym kwartale 2022 roku. Zadeklarował jednocześnie, że Francuzi będą tam obecni w ramach „większej operacji międzynarodowej”.
Decyzja Macrona o opuszczeniu Afryki i wzrost napięcia w rejonie Sahelu nasuwa myśl o Afganistanie, gdzie – tuż po decyzji amerykańskiego prezydenta Joe Bidena o przyspieszonym wycofaniu wojsk amerykańskich – władzę przejęli talibowie. Porównanie, choć może trochę na wyrost, wydaje się całkiem logiczne. Islamiści, którzy w Sahelu od miesięcy rosną w siłę, tylko czekają, aby przejąć tereny, które ciągle jeszcze pomaga kontrolować Francja.
Francuzi nie chcą już jednak umierać za Afrykę (od 2014 roku na Czarnym Lądzie zginęło łącznie 43 francuskich żołnierzy), misja „Barkhane” staje się coraz bardziej niepopularna, więc dla ubiegającego się o reelekcję Macrona (wybory prezydenckie już w kwietniu) stanowi rosnący kłopot.
Zwłaszcza że sytuacja wcale się nie poprawia. I choć francuska minister obrony narodowej Florence Parly powiedziała, że „obecnie nie jest czas na kwestionowanie zasług zaangażowania wojskowego Paryża w Sahelu”, to wielu ekspertów mówi o porażce francuskiej operacji. „Od początku francuskiego zaangażowania wojskowego w regionie, teraz wszystko się pogorszyło. Nie ma żadnego postępu” – powiedział agencji informacyjnej AFP Jeremy Keenan, pracownik naukowy w School of Oriental and African Studies w Londynie.
W ostatnich miesiącach Francja wygrała realnie jedną batalię – tę dyplomatyczną. Paryż zabiegał bowiem o umiędzynarodowienie misji „Barkhane”. I tak się stało. Do Mali przybyło kilkuset żołnierzy z Danii, Estonii, Czech i Szwecji. Rządząca w Mali junta powitała ich nad wyraz chłodno.
W tym roku swoje wojska planowały tam też wysłać Węgry, Portugalia, Norwegia, Rumunia i Litwa, jednak ich misje stoją pod znakiem zapytania. „Dowiedzieliśmy się, że przejściowy rząd Mali czy też generałowie odpowiedzialni za zamach stanu, wydali wczoraj wieczorem publiczne oświadczenie, w którym ponownie powtórzyli, że Dania nie jest mile widziana w Mali. My oczywiście nie będziemy tego tolerować, dlatego zdecydowaliśmy się wycofać naszych żołnierzy do domu” – oznajmił pod koniec stycznia minister spraw zagranicznych Danii Jeppe Kofod. Decyzję o wycofaniu wojska podjęła także Szwecja.
Francja zareagowała na to ostro. Francuski minister spraw zagranicznych Jean-Yves Le Drian skrytykował juntę jako „nieodpowiedzialną” oraz określił ją jako „bezprawny, żądny władzy reżim” i ostrzegł, że „Paryż wyciągnie konsekwencje”.
Relacje pomiędzy Paryżem a Bamako są najgorsze od lat. Gdy w maju 2021 roku w kraju doszło do przewrotu, nowe władze wojskowe Mali na czele z Assimim Goitą przekazały Francji, że powinna przestać wtrącać się w sprawy regionu i „zachować dla siebie swoje kolonialne odruchy”.
W tej chwili puczyści kontrolują de facto zaledwie 30 procent terytorium Mali; reszta kraju znajduje się pod władzą dżihadystów. Pomoc z zewnątrz jest niezbędna, aby kraj mógł funkcjonować, junta jej jednak nie chce. Można oczywiście zrozumieć dążenia do suwerenności oraz niechęć do byłej metropolii, sęk w tym, że terroryzm jest kwestią ponadnarodową, a nie tylko wewnętrznym problemem Bamako.
Kiedy kończę pisać ten tekst, władze Mali uznały ambasadora Francji w tym kraju za persona non grata. Jak dalej potoczy się sytuacja w Sahelu? Wszystko zmierza w jak najgorszym kierunku.
Rosyjski gracz
Układanka w Sahelu zaczyna powoli nabierać kształtów. Niechęć do Francji i odrzucenie pomocy państw UE zbiegają się z rosnącymi sympatiami do Rosji, która już rozpycha się w kolejnych krajach.
Pojawiły się informacje, że rosyjscy doradcy wojskowi współpracują z afrykańskimi terrorystami z grup islamistycznych.
zobacz więcej
Od kilku tygodni mówi się, że Mali prowadzi rozmowy z najemnikami z „prywatnej” grupy Wagnera. „Prywatnej”, gdyż faktycznie jest ona sterowana przez wywiad wojskowy, a na jej czele stoi emerytowany podpułkownik GRU Dmitrij Utkin. Grupa Wagnera od lat stanowi nieoficjalne „zbrojne ramię Moskwy”. Niektórzy twierdzą jednak, że wagnerowcy już w Mali są.
Zamach stanu w Burkina Faso też od początku miał wydźwięk prorosyjski. Na ulicach, gdzie pojawili się ludzie z hasłami poparcia dla junty wojskowej, widać było rosyjskie flagi oraz głosy nawołujące do zbliżenia z Rosją czy wręcz zachęcające Rosjan do bezpośredniego zaangażowania w kraju. Mówiono też o wyrzuceniu Francuzów i zerwaniu więzów z Paryżem.
Czyżby więc Rosja przypomniała sobie o Afryce? Być może Moskwa nie zamierza dłużej biernie przyglądać się rywalizacji chińsko-amerykańskiej na Czarnym Lądzie. Jej zainteresowanie Afryką ma długą historię, która zaczęła się w czasach zimnej wojny. Po upadku Związku Sowieckiego Rosjanie na pewien czas odpuścili sobie Afrykę. Od kilku lat wracają i robią to w swoim stylu, posługując się najemnikami i „instruktorami wojskowymi”.
W ciągu ostatnich dwóch lat Rosja potwierdziła, że zamierza wybudować kilka baz wojskowych: na Madagaskarze, w Sudanie, Egipcie, Erytrei, Mozambiku i w Republice Środkowoafrykańskie (RŚA).
W sierpniu 2018 roku Rosja i RŚA zawarły porozumienie o współpracy wojskowej. RŚA, choć jest jednym z najbiedniejszych państw świata, jest jednocześnie bogata w surowce i leży w sercu Afryki, przez co stanowi dogodne miejsce jako baza wypadowa do innych krajów regionu.
Wojska rosyjskie w RŚA pojawiły się w grudniu 2020 roku – oficjalnie na zaproszenie władz kraju. Choć Rosja zaprzeczyła, jakoby wysyłała do Afryki żołnierzy, to faktem jest, że znaleźli się tam wagnerowcy.