Konszachty władzy z więźniami politycznymi, czyli francuska kampania wyborcza z morderstwem w tle
piątek,
1 kwietnia 2022
Emmanuel Macron niby ma w kwietniowych wyborach prezydenckich wygraną w kieszeni, a mimo to spiskował z korsykańskimi nacjonalistami, próbując kupić ich głosy. Jego plany pokrzyżował kameruński dżihadysta, który za kratami zabił Korsykanina odsiadującego wyrok za terroryzm. Historia ta, tyleż kuriozalna, co niesamowita, ujawnia tajniki zakulisowej polityki.
Była godzina 10.15 w środę, 2 marca, kiedy do więziennej siłowni w zakładzie karnym o zaostrzonym rygorze w Arles, niedaleko Marsylii, wszedł Frank Elong Abé, imigrant z Kamerunu skazany w 2015 r. za dżihad w Afganistanie. Pomimo nadanego mu statusu więźnia pod szczególnym nadzorem, został on zatrudniony do sprzątania, co wiązało się z pewnymi przywilejami: dostawał wynagrodzenie, sam organizował sobie pracę i mógł się swobodnie poruszać po zakładzie. Jak zwykle towarzyszyło mu dwóch strażników, którzy jednak tym razem zostawili go, o dziwo, sam na sam z innym więźniem, zajętym codziennymi ćwiczeniami.
Gdy za strażnikami zamknęły się drzwi, Frank Elong Abé rzucił się z pięściami na współwięźnia, który zaskoczony atakiem od tyłu, dał się bez problemu obezwładnić. Napastnik obunóż skoczył mu na plecy, zarzucił na głowę foliową torebkę, a następnie dusił go gołymi rękami i ręcznikiem. Cała scena została sfilmowana przez kamery monitoringu. Agresja trwała osiem minut, a przez ponad minutę napastnik stopą miażdżył tchawicę swojej ofiary. Skojarzenie z przypadkiem George’a Floyda nasuwa się samo...
Obaj mężczyźni zostali rozdzieleni przez strażników, ale stan pobitego był już krytyczny, pomimo prób reanimacji. Media podały nawet w pierwszej chwili wiadomość o jego zgonie, a dopiero nazajutrz sprostowano, że jest on w stanie śmierci klinicznej, z której nie wychodził przez prawie trzy tygodnie. Ostatecznie wyzionął ducha 21 marca, nie odzyskawszy przytomności.
Czemuż to media zainteresowały się zwyczajną mogłoby się wydawać więzienną bójką z przedostatnich stron gazet? Odpowiedź jest prosta: tak agresor, jak i ofiara nie są postaciami anonimowymi.
Dżihadysta i korsykańska legenda
Napastnik to 36-letni Franck Elong Abé, jeden z tych milionów afrykańskich imigrantów, którzy trafili do Francji w ciągu ostatniego półwiecza i żywy dowód na to, że republikańska integracja nie działa. Urodzony w Kamerunie, zamieszkały w Normandii, gdzie w młodości nawrócił się na radykalny islam, wyjechał do Afganistanu na dżihad. W 2012 r. został schwytany przez armię amerykańską i po dwuletnim pobycie w bazie Bagram, afgańskim Guantanamo, deportowany do Francji, gdzie w 2016 r. skazano go na 9 lat więzienia za udział w grupie terrorystycznej. Kolejne cztery lata dostał w 2015 r. za próbę ucieczki.
Cała jego kariera za kratkami usiana jest licznymi ekscesami tego rodzaju jak: akty niesubordynacji i agresji, próba samobójcza, podpalenia w celi, a nawet wzięcie zakładniczki – więziennej pielęgniarki. Franck Elong Abé był przerzucany z więzienia do więzienia o coraz surowszym rygorze. Gdy w 2019 r. podczas półtoramiesięcznego pobytu w zakładzie karnym w Condé-sur-Sarthe sprowokował 14 incydentów, wysłano go do Arles.
W porównaniu z nim więzień, na którego napadł był wręcz wzorowy: grzeczny, spokojny i ułożony, żadnych incydentów, wręcz ideał dla każdego więziennego strażnika. 61-letni Korsykanin to nie kto inny jak Yvan Colonna, najbardziej chyba znany we Francji więzień polityczny, skazany na dożywocie za zabójstwo prefekta Ajaccio w 1998 r., postać tak emblematyczna, że niemal popkulturowa.
Nic więc dziwnego, że zabójstwo poruszyło nie tylko media, ale i opinię publiczną. Dało się słyszeć głosy, że rząd celowo sprowokował tę sytuację, niejako napuszczając islamistę na Korsykanina. Trzeba bowiem wiedzieć, że pomimo odium wyroku skazującego za ciężką zbrodnię, Colonna ma swoich zwolenników i jest od lat symbolem sprawy korsykańskiej. Nie ma chyba manifestacji nacjonalistów bez transparentu „Gloria a te, Yvan”, a można się założyć, że od dziś dojdzie slogan „Statu francese assassinu”.
Nacjonaliści, regionaliści, autonomiści, niepodległościowcy, radykałowie, terroryści – żeby zrozumieć nurty i tendencje korsykańskiego patriotyzmu potrzebna jest dość duża kartka papieru, różnokolorowe flamastry, dużo czasu i sporo cierpliwości. Spróbujmy streścić to zagadnienie w kilku słowach.
Błękitne noce
Partie katolickie odrzuciły propozycję udziału w zespole przygotowującym obchody rocznicy.
zobacz więcej
Korsyka, terytorium genueńskie, po krótkim okresie niepodległości trafiła we francuskie ręce za Ludwika XV, w sam raz, żeby przyszły cesarz Napoleon Bonaparte mógł się urodzić (w 1769 r.) jako poddany francuskiego króla. Od tej pory wyspa dzieliła losy Francji, w tym jakobińsko-republikańską urawniłowkę, której celem stały się język, kultura i tożsamość wszystkich mniejszości zamieszkujących terytorium Francji.
Dopiero w drugiej połowie XX wieku obudziła się korsykańska świadomość narodowa, a za nią wola ustanowienia częściowej lub całkowitej niezależności od metropolii. W 1976 r. tendencja ta przybrała formy radykalne wraz z pojawieniem się FLNC (Korsykański Front Wyzwolenia Narodowego), ugrupowania sięgającego po metody walki zbrojnej. Idea narodowa była wtedy niesiona na fali ogólnoświatowej mody na dekolonizację, kiedy to po zwycięskiej kampanii algierskiego FLN przeciw Francji, na całym świecie pojawiły się rozmaite lokalne Fronty Wyzwolenia Narodowego, zbrojne ramiona uciskanych mniejszości. Odwrotnie jednak niż inne nacjonalizmy małych narodów w Europie, korsykański patriotyzm nigdy nie ześlizgnie się ani w marksizm, ani lewicowy rewolucjonizm, wpisując się raczej w nurt tożsamościowy i zachowując wewnętrzny pluralizm ideowy.
Korsykański FLNC na długie dziesięciolecia wejdzie do lokalnego i ogólnonarodowego imaginarium: nocne konferencje prasowe uzbrojonych zakapturzonych postaci na tle narodowej flagi z głową Maura, „błękitne noce”, czyli symultaniczne zamachy bombowe na całej wyspie, kolejne rozłamy z coraz dłuższymi i coraz bardziej skomplikowanymi nazwami ugrupowań.
Pomimo pompatycznej i buńczucznej retoryki, korsykański terroryzm pozostał raczej mało radykalny na tle swych starszych braci, baskijskiego i irlandzkiego. Celem nocnych zamachów były budynki symbolizujące „francuskiego okupanta” albo posiadłości „francuskich kolonizatorów”, a nieuniknione ofiary śmiertelne to albo szkody uboczne i przypadkowe, albo egzekucje lokalnych mafiosów, albo owoce wojny bratobójczej między konkurencyjnymi ugrupowaniami, często bazującej na rywalizacji między wyspiarskimi klanami, nieczytelnej dla obcych.
Pościg za pasterzem
Tym większym szokiem była więc egzekucja prefekta Claude’a Erignaca, reprezentanta państwa francuskiego na Korsyce. Został on zabity wieczorem 6 lutego 1998 r. dwoma strzałami w kark i dobity na ziemi kolejnymi dwiema kulami w głowę, gdy wychodził z koncertu muzyki klasycznej w teatrze w samym centrum Ajaccio. Rzecz niespotykana w historii korsykańskiego terroryzmu, który poza nieudanym zamachem na jednego z generałów w 1976 r. nigdy nie nastawał bezpośrednio na życie funkcjonariuszy „okupanta”.
Przez wiele miesięcy media żyły śledztwem, które po rozlicznych niespodziewanych zwrotach ustaliło w końcu głównego podejrzanego. Zamachowcem miał być Yvan Colonna, syn byłego socjalistycznego posła i szeregowy korsykański aktywista, podejrzany już wcześniej o udział w jednym z tych tysięcy zamachów bombowych, którymi usiane były od 1976 r. korsykańskie noce.
Twierdzi, że jego rodacy są zmuszani do „odbielenia się”, demaskulinizacji i pokutowania za winy przodków.
zobacz więcej
Kolejne cztery lata media spędziły na ekscytowaniu się polowaniem na podejrzanego przez wszystkie francuskie służby na całym świecie, podczas gdy Colonna ukrywał się spokojnie w pasterskim szałasie wśród symbolicznych korsykańskich maquis.
Maquis, po polsku makia, to po prostu bujna i trudno dostępna roślinność pokrywająca większość górzystej wyspy. Od tego rzeczownika nazwę wzięli makizardzi, francuscy partyzanci z Résistance, a wyrażenie „prendre le maquis” oznacza tyle co „iść do lasu”, „ukrywać się”.
Yvan Colonna, nazwany od miejsca ukrycia „pasterzem z Cargèse”, został schwytany dopiero po czterech latach, w lipcu 2003. Otrąbiając swój sukces, ówczesny minister spraw wewnętrznych Nicolas Sarkozy ogłosił przed kamerami, że „złapano zabójcę prefekta Erignaca”. Od procesu i wyroku za pogwałcenie domniemania niewinności Sarkozy'ego uratuje kilka lat później immunitet prezydenta Republiki.
Proces domniemanego zabójcy zmienił się w kolejny serial przez długie lata dostarczający pożywki mediom. Kolejne zwroty akcji, wycofanie oskarżeń przez innych członków grupy, sprzeczne świadectwa, brak dowodów, medialna presja, nadużycia ze strony następcy prefekta etc. – wszystko to przez lata wracało regularnie na pierwsze strony gazet aż do ostatecznego wyroku w 2013 r., gdy Colonna, utrzymujący do końca, że jest niewinny, został skazany na dożywocie.
Wyrok odsiadywał w kilku kolejnych zakładach karnych, od dziesięciu lat w więzieniu w Arles. I to tam właśnie zostanie napadnięty przez imigranckiego islamistę, który postanowił pomścić honor Allaha, gdy ponoć usłyszał z ust Korsykanina „bluźnierstwa przeciw Prorokowi”.
Prokuratura jasno potwierdziła islamistyczny charakter usiłowania zabójstwa, uznając je za zamach. „Po raz kolejny fanatyzm islamski stał się przyczyną zbrodni terrorystycznych w naszym kraju” – powiedział prokurator ds. terroryzmu Jean-François Ricard.
Negocjacje w więzieniu
Gdyby sprawa kończyła się w tym miejscu, to można by ją uznać za interesującą anegdotę i odłożyć do akt. Jednak zamach na Yvana Colonnę stał się nieoczekiwaną okazją do ujawnienia tajnych negocjacji między Emmanuelem Macronem a Korsykanami.
Nieźle poinformowany tygodnik satyryczny „Le Canard enchaîné” ujawnił, że dwa tygodnie przed zamachem Yvanowi Colonnie złożyło wizytę dwóch posłów należących do grupy większości prezydenckiej. Nnastępnie panowie udali się na spotkanie z dwoma wspólnikami Colonny, również skazanymi na dożywocie za udział w zamachu na prefekta Erignaca, uwięzionymi w zakładzie karnym w Poissy, w regionie paryskim.
Co kryła wizyta tej rangi? Według tygodnika Pałac Elizejski negocjował z korsykańskimi nacjonalistami, którzy od 2018 r. rządzą wyspą. Rozmówcą sztabu prezydenta był Gilles Simeoni, syn nestora współczesnego korsykańskiego ruchu niepodległościowego Edmonde’a Simeoniego, przewodniczący korsykańskiej Rady Wykonawczej, która zarządza hybrydowym samorządem wyspy, balansującym między statusem departamentu, regionu a terytorium zamorskiego.
Poparcie za odrębność?
Trzeba bowiem wiedzieć, że FLNC złożyło broń w 2014 r., wybierając ścieżkę demokratyczną. Pomimo rozdrobnienia ugrupowań oraz podziału na radykalnych niepodległościowców i skłonniejszych do ugody autonomistów, już cztery lata później udało im się przejąć władzę na wyspie. Postawili oni sobie dwa cele w negocjacjach z metropolią: jeden symboliczny – repatriacja korsykańskich więźniów politycznych z kontynentu na wyspę, bliżej domu, a drugi polityczny – pełna autonomia polityczna wyspy.
Problem polega na tym, że ów cel polityczny stoi w jaskrawej sprzeczności z przenajświętszą zasadą jedności i niepodzielności Republiki, która przez lata znajdowała upust we wrogości do wszelkiego rodzaju odrębności regionalnych, nie tylko politycznych, ale nawet kulturalnych.
Od 1789 r. do 1982 r. odrębność korsykańska mogła być więc co najwyżej geograficzna. Dopiero po przejęciu władzy przez lewicę i François Mitterranda, specyfika Korsyki w Republice została uznana przez władzę, najpierw nieśmiało, a następnie w postaci kilku reform instytucyjnych (1982, 1991, 2002 i 2015) przyznających wyspie rozszerzone kompetencje.
Specjalny status? Może i tak, ale o autonomii nie było mowy. Ewentualne przyznanie lokalnych przywilejów motywowanych tożsamościowo postrzegane jest przez polityków od partii komunistycznej przez socjalistów i centroprawicę, po Marine Le Pen jako zagrożenie separatyzmem i zamach na wartości republikańskie. W sierpniu 2000 zapis o istnieniu „narodu korsykańskiego” doprowadził nawet do kryzysu rządowego, gdy w akcie sprzeciwu socjalistyczny minister Jean-Pierre Chevènement odszedł z rzadu Lionela Jospina.
Takie też były niemal jednomyślne reakcje oburzenia francuskiej klasy politycznej na wiadomość o konszachtach sztabowców Macrona z Korsykanami.
Według źródeł tygodnika „Le Canard enchaîné”, deal miał być prosty: w zamian za poparcie korsykańskich nacjonalistów w wyborach prezydenckich i wezwanie do głosowania na Macrona, ten ostatni miał spełnić przywołane wyżej postulaty, w tym ten najbardziej kontrowersyjny – o autonomii politycznej.
Korsyka głosuje na prawicę
Zabójstwo Yvana Colonny przez islamistę pokrzyżowało te plany. Gilles Simeoni nazwał to wydarzenie „logika zemsty państwowej”, a przekonanie o odpowiedzialności albo wręcz winie państwa francuskiego za śmierć idealizowanego bojownika wyprowadziła na ulice dziesiątki tysięcy Korsykan. Natężenie manifestacji i przemoc na nich były tak wielkie (kilkaset koktajli Mołotowa w niecały tydzień, dziesiątki rannych…), że tylko wojna na Ukrainie odebrała im czołówki w mediach.
Na polu poprawności i postępu separatystyczne regiony w Europie mają się czym pochwalić.
zobacz więcej
Ciekawe, że po latach odnaleźli się adwokaci „pasterza z Cargèse” z okresu jego kolejnych procesów i dziś są aktywnymi uczestnikami negocjacji. Wspomniany Gilles Simeoni, szef korsykańskich władz samorządowych był wówczas adwokatem Colonny, podobnie jak Eric Dupond-Moretti, jeden z najbardziej medialnych adwokatów we Francji, który sprawuje dziś stanowisko… ministra sprawiedliwości! Może to ta dawna znajomość została odgrzana, by zorganizować naprędce negocjacje? Kto wie...
Pytanie, które może się pojawić brzmi następująco: czemu negocjacje zostały podjęte i czemu właśnie teraz, kilka tygodni przed wyborami prezydenckimi, skoro przez pięć lat kadencji rząd namnożył tylko obietnic i odłożył je ad acta, z żadnej się nie wywiązując? Czyżby Emmanuel Macron uznał, że potrzebuje głosów korsykańskiego elektoratu?
Matematycznie się to nie spina. 230 tysięcy wyborców to kropla w morzu 47 milionów uprawnionych do głosowania Francuzów. Czyżby był niepewny wygranej, którą wieszczą mu dziś wszystkie sondaże? Wiadomo, że Pałac Elizejski ma inne badania niż te publikowane w mediach ad usum delphini, i że mogą one być mniej optymistyczne niż 30% w pierwszej turze, ale jakkolwiek liczyć, to nie korsykański elektorat zdolny jest przeważyć szalę.
Strategia Macrona jest o tyle dziwna, o ile Korsykanie tradycyjnie głosują na prawicę i nie jest wcale pewne, czy głos liderów wystarczy, by przerzucili swoje sympatie na głowę „państwa francuskiego”, któremu ubliżają na wiecach i manifestacjach. Zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że pięć lat temu sprawili mu wyborcze lanie.
W 2017 r. w pierwszej turze wyborów prezydenckich Macron uzyskał na Korsyce raptem niecałe 18,5% głosów, podczas gdy Marine Le Pen wygrała zdecydowanie w pierwszej turze zdobywając prawie 27,9%. W skali kraju, przypomnijmy, było na odwrót: to Macron pokonał liderkę patriotów 24% do 21,3%. Tymczasem na Korsyce nie zajął on nawet drugiego miejsca, ustępując kandydatowi prawicy François Fillonowi (25,5%). W drugiej turze było podobnie: podczas gdy zagłosowało na niego 2/3 Francuzów (66%), to Korsykanów było raptem ciut więcej niż połowa (51,5%, a na Marine Le Pen 48,5%). Czy rozsądne jest łudzenie się, że tym razem będzie inaczej?