Rosja okrążona: od Potoku Kubusia do Smażalni nad Zalewem
piątek,8 kwietnia 2022
Udostępnij:
Ta historia w zasadzie nadaje się na mem. Można go zrobić z mapy, na której czerwoną linią zaznaczymy odcinki granicy Rosji, na których styka się ona z członkami Sojuszu Północnoatlantyckiego. Ich łączna długość wynosi 1530 kilometrów, czyli 6,5% długości całej granicy Federacji Rosyjskiej. Do tego dajmy podpis: „Rosja czuje się okrążona przez NATO”.
Infografika Anna Tybel- Chmielewska
Być może to tylko żart z dziedziny topologii? Istnieje podobny żarcik, od lata opowiadany przez nauczycieli matematyki, znany i pocieszny, więc przypomnijmy go raz jeszcze: pewien król obiecuje oddać rękę córki temu, kto zdoła ogrodzić jego niezmierzone włości. Śmiałkom, którzy przybywają na jego dwór, wręcza kilka łokci sznura: kombinujcie! Zalotnicy naciągają sznur, niektórzy usiłują go rozszczepić na cieńsze sznurki, by był dłuższy, ale wszystko na nic: ich kości bieleją na pastwiskach. W końcu pewnego dnia pojawia się topolog. Rozciąga sznur na kilku palikach, staje w środku wyznaczonego w ten sposób okręgu i deklaruje: TO MY STOIMY NA ZEWNĄTRZ. Po czym żyje długo i szczęśliwie…
Kołując po putinodromie
Skoro można dokonać podobnej operacji na idealnej płaszczyźnie, być może rosyjscy matematycy, specjalizujący się w geometriach nieeuklidesowych – a było ich wielu, począwszy od geniusza z Kazania Nikołaja Łobaczewskiego (1792 - 1856) – wymyślili przestrzeń, w której możliwe jest OKRĄŻENIE jakiejś figury przy wykorzystaniu sześciu procent jej obwodu? Nową figurę można by nazwać putinoktaedrem, nową krzywą – putinodromą… Bardziej prawdopodobne jest jednak, że mamy do czynienia z sytuacją z dziedziny nie topologii, lecz psychopatologii.
Nie da się bowiem zaprzeczyć, że łączna długość „NATO-wskich” granic Rosji to, jak by nie liczyć, mniej więcej jedna piętnasta całości. OK, w przypadku granic morskich sprawa wygląda poważniej, bo to całych 14%, ale tylko w przypadku mierzenia wód przybrzeżnych i terytorialnych. Gdyby uwzględnić granice z „otwartymi morzami”, bodaj już tylko oceaniczne – z Pacyfikiem (17 tys. km) i Oceanem Lodowatym (19,7 tys. km) – ta „granica morska” przy norweskich skałach i piachu Mierzei Wiślanej kurczy się do jakichś 4 promili.
– Cztery promile! – nieźle, nawet jak na rosyjskiego pogranicznika, ale ciągle za mało, żeby mówić o „okrążeniu”. Jakoś intuicyjnie czujemy, nawet nie będąc topologami, że o okrążaniu czy to twierdzy, czy oddziału, czy kraju możemy mówić, gdy kontrolujemy znacznie więcej niż połowę ich obwodu…
No, ale to jest Rosja. Rosja, która zawsze była „naj”, w wielu kategoriach, również jeśli chodzi o granice – więc i najbardziej się nimi przejmuje.
Jest Rosja, oczywiście, NAJwiększym państwem świata (17 milionów kilometrów kwadratowych, prawie tyle, co dwa następne kraje na podium, czyli Kanada i ChRL, łącznie). Co prawda ciągle jeszcze nie posiada NAJdłuższej granicy lądowej – tu nieznacznie wyprzedziły ją Chiny (22,2 tys. km wobec rosyjskich 20 tysięcy). Zawsze jednak można powiedzieć, że w tej rywalizacji Pekin był przedostatni, zaś Moskwa zajęła zaszczytne drugie miejsce. A poza tym to przecież zawsze może się zmienić, wystarczy jakiś udany zagonik czołgowy, czemu sobie żałować?
Za to, dzięki kreatywnemu podejściu do geografii politycznej, czyli stworzeniu przy pomocy najazdów czterech nieuznawanych parapaństewek – Abchazji, Południowej Osetii oraz Donbaskiej i Ługańskiej Republiki Ludowej – ma Rosja największą listę sąsiadów: dwudziestu!
Jeśli odliczyć republiki bandyckie, lista przedstawia się trochę skromniej. Posuwając się w kierunku przeciwnym do wskazówek zegara, pogranicznikom przychodzi wypatrywać przez celownik inwazji na granicy z Norwegią, Finlandią, Estonią, Łotwą, Litwą, Polską, Białorusią (tu jednak mamy do czynienia z prawdziwą „granicą przyjaźni”, która swym żarem stopiła posterunki), Ukrainą, Gruzją, Azerbejdżanem, Kazachstanem, Chinami, Mongolią, Koreą Północną, Japonią i Stanami Zjednoczonymi. Piękna szesnastka! Jeśli nie uwzględniać terytoriów zamorskich Francji czy Wielkiej Brytanii, żaden kraj nie ma granic lądowych na dwóch kontynentach.
Rosja to przyszłość!
Pomijając państwa powstałe po rozpadzie ZSRS, żaden kraj nie toczył wojen z tak znaczną liczbą swoich sąsiadów. Pod tym względem carte blanche w relacjach z Rosją ma Norwegia (trzeba jednak pamiętać, że uzyskała niepodległość dopiero w roku 1905), Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna oraz, paradoksalnie, Stany Zjednoczone, od których Rosję dzielą lodowate wody Cieśniny Beringa.
Dzieli ją też linia zmiany daty: na należącej do Rosji Większej Wyspie Diomedesa (Moskwa preferuje nazwę Wyspa Ratmanowa) obowiązuje data o dzień późniejsza niż na odległej o niespełna 4 km Little Diomede Island. Z osady Diomede można więc, przy dobrej pogodzie, zobaczyć przyszłość. Co przypomina doświadczenia amerykańskiego postępowego dziennikarza Lincolna Steffensa, który w marcu 1919 wybrał się w podróż po Rosji Sowieckiej i, nieznacznie tylko przymykając oczu na ofiary głodu i rozstrzeliwań, wrócił stamtąd ze słynnym bonmotem entuzjastów komunizmu, przywoływanym odtąd setki razy: I have seen the future, and it works (widziałem przyszłość i to działa).
Nie są to jedyne osobliwości rosyjskiej granicy. W jej skład wchodzą, tak lubiane przez wielbicieli geograficznych paradoksów, dwie półeksklawy (czyli części terytorium państwa oddzielone od głównego jego obszaru na lądzie, lecz posiadające połączenie morskie): szeroko znany Obwód Kaliningradzki oraz lokalny fenomen, jakim jest miejscowość Dubki, położona na brzegu jeziora Pskowskiego i zewsząd otoczona bezkresem Estonii.
Jest też eksklawa, co się zowie Miedwieżje-Sańkowo. To niemal wyludniona po katastrofie czarnobylskiej wieś niedaleko Homla, która administracyjnie należy do Rosji, lecz otoczona jest ze wszystkich stron należącymi do Białorusi bagnami.
No, i jest jeszcze archipelag Svalbard, znany dawniej jako Spitzbergen. I tu zaczynają się kłopoty, bo co prawda władzę nad nim sprawuje gubernator norweski, ale na mocy Traktatu z roku 1920 Rosja korzysta tam z prawa do eksploatacji węgla kamiennego – i to korzysta z takim rozmachem, że do połowy lat 90. obywateli Rosji było tam więcej, niż przedstawicieli wszystkich innych państw. Kilkukrotnie więc podnosiła kwestię swych „szczególnych praw” do obszaru, w kwietniu 2015 roku wyspy odwiedził wicepremier Dmitrij Rogozin, co spotkało się z dość lodowatą reakcją Oslo.
Polska, chcąc nie chcąc, może się stać stroną w tych sporach: wprawdzie nie mamy na Svalbardzie takich ośrodków miejskich jak norweskie Longyearbyen (1800 mieszkańców) czy rosyjski Barencburg (800 górników), ale jako jedyne poza Norwegią i Szwecją państwo dysponujemy tam stałymi punktami osiedlenia, a mianowicie całym wianuszkiem badawczych stacji polarnych, utrzymywanych przez polskie uczelnie. Kto wie, czy któregoś dnia TASS nie doniesie o INWAZJI pół tuzina polskich geofizyków na kontenerowy konsulat Federacji Rosyjskiej w Barencburgu?
Zabudowa Barencburga jest w większości kontenerowa. Fot. Bjoertvedt – praca własna, CC BY-SA 4.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=36847375
Nie siusiać!
Bo poziom lęku w Rosji jest, jako się rzekło, ogromny: 1530 kilometrów, od Potoku Kubusia (Jakobselva, po rosyjsku Vorjema, po saamsku, bo głównie Saamowie tam mieszkają, Vuorján) po piaski Mierzei Wiślanej, a konkretnie Smażalnię nad Zalewem w Starej Pasłęce, najbliżej położony punkt zamieszkały przy końcu granicy rosyjsko-polskiej. Jak to upilnować?
Trzeba przyznać, że sąsiedzi starają się, jak mogą, uwzględnić rosyjskie obawy i traumy. Szczególnie Norwedzy. W lipcu roku 1950 parlament w Oslo przyjął tzw. Riksgrenseloven, czyli ustawę o granicach państwowych; nikt nie miał wątpliwości, że uregulować ma ona przede wszystkim zachowania na granicy ze Związkiem Sowieckim. Nic dziwnego – zimna wojna była w swoim apogeum, a Norwegia ceni swą neutralność.
Stąd szczegółowe, do dziś obowiązujące zapisy, na mocy których zakazane jest nie tylko fotografowanie ziem Rosji na odcinku granicznym z odległości mniejszej niż kilometr, ale też – prowadzenie rozmowy (w praktyce, biorąc pod uwagę szum Potoku Kubusie – przekrzykiwania się) z osobami po drugiej stronie granicy, jeśli nie posiadają na to zatwierdzonego przez MSZ zezwolenia oraz – uwaga – „wszelkich zachowań kierowanych pod adresem sąsiedzkiego państwa lub jego władz, które mogą zostać uznane za obraźliwe”.
Ten ostatni zapis interpretowany jest szczególnie szeroko. Na jego podstawie zakazane jest nie tylko (co skądinąd zrozumiałe) zanurzanie rąk czy patyków w potoku, a na połów łososia trzeba otrzymać specjalne pozwolenie. Nie wolno jednak również rzucać w stronę Rosji szyszek czy kamyczków (przed kilku laty ukarano za to cztery osoby), ani wysuwać ręki w ten sposób, by przecięła ona (wyobrażoną) linię graniczną – w 2021 młoda kobieta ukarana za to została grzywną w wysokości 8 tys. koron, czyli ponad 900 USD.
Restrykcyjność zapisów nie słabnie, co może nie dziwi wobec zaostrzania się sytuacji międzynarodowej. W sierpniu ubiegłego roku, co jako pierwszy odnotował z satysfakcją portal „The Barents Observer”, na brzegu Potoku Kubusia pojawiło się sygnowane przez norweską Straż Graniczną rozporządzenie w języku angielskim, które w stanowczych, choć kolokwialnych słowach zakazuje przybyszom „robienia siusiu w kierunku Rosji” (No peeing towards Russia).
Brzeg Potoku Kubusia, dzielącego Norwegię od Rosji. Norweską Straż Graniczna zakazuje „sikania w kierunku” sąsiada. Fot. The Barents Observer https://thebarentsobserver.com/en/borders/2021/08/dont-pee-russia-it-will-cost-you
Wrogie oddanie moczu skutkować może grzywną w wysokości „co najmniej 3000 NOK” (Straż Graniczna miłosiernie nie precyzuje, jakiego rodzaju czynności fizjologiczne mogłyby zostać obłożone wyższym mandatem). Rządowy Komisarz ds. kwestii granicznych Jens Høilund w oświadczeniu dla „Barents Observera” chłodno skomentował, iż „znak ustawiony został w miejscu, gdzie często zatrzymują się turyści. Często jest to ich pierwszy postój po dłuższej jeździe i nie można wykluczyć, że część z nich może mieć potrzebę pilnego oddania moczu”.
Dziennikarze arktycznego tygodnika nie zdołali ustalić, czy od jesieni ubiegłego roku doszło do złamania przepisów i wystawienia mandatu. Nietrudno jednak sobie wyobrazić, jak łatwo, szczególnie w przytomności szumiącego wartko potoku, dojść może do prowokacji o niewyobrażalnych skutkach.
Misia II pruje fale
Brak wiadomości o podobnych regulacjach na 203-kilometrowym odcinku granicy lądowej między Rzecząpospolitą Polską a Federacją Rosyjską – co szczególnie musi niepokoić biorąc pod uwagę, jaką popularnością cieszy się produkcja pogranicznego Browaru Braniewo. Najpoważniejszą prowokacją, do jakiej doszło na wodach granicznych po roku 1989, był słynny, opisywany w podręcznikach dyplomacji i w Wikipedii, Rejs Misi II przez Zalew Wiślany, do którego doszło w dniach 22-24 czerwca 1990 roku.
Rejs, zorganizowany w triumfalnej atmosferze odzyskanej niepodległości, pomyślany był jako swoiste „sprawdzam” dla nieprecyzyjnych przepisów granicznych. Zalew Wiślany przypadł bowiem Polsce i ZSRS na mocy Konferencji Poczdamskiej. Szczegółowy przebieg granicy miał zostać ustalony na przyszłej konferencji pokojowej, do której… nie doszło, w związku z czym Moskwa wyznaczyła granicę na lądzie i morzu jednostronnie, zaś Polska Ludowa skwapliwie zgodziła się na jej linię w umowie państwowej z 16 sierpnia 1945. Dołączony do niej tajny (do 1990) protokół zezwalał wprawdzie na żeglugę polskich statków przez Cieśninę Pilawską, ale – wobec militaryzacji całego Obwodu – strona polska o to jakoś nie występowała.
Biznes poważnie cierpi na kremlowskiej polityce wobec obwodu: militaryzacji („lotniskowiec Kaliningrad”) zamiast komercjalizacji („bałtycki Hongkong”). Ta druga droga jest dziś uważana za herezję.
Aż do lata 1990, kiedy to (po wcześniejszym uzgodnieniu z ministrem spraw zagranicznych Krzysztofem Skubiszewskim ewentualnych działań ratunkowych i ustnej zgodzie konsula ZSRS w Gdańsku Wadima Muckiego) w stronę Cieśniny Pilawskiej pożeglowała Misia II. Fajnie się czyta relację o tym, mając w pamięci różne, utrzymane w podniosłym tonie opisy innych słynnych rejsów. „Trzy okręty Kolumba wypłynęły pod pełnymi żaglami, kierując się w stronę Wysp Kanaryjskich, a potem, kto wie – Indii…?”. Tak było w 1492, a w 1990? „Jacht typu Szmaragd z Ogniska Wodnego TKKF Zamech Elbląg wyruszył w kierunku Fromborka, gdzie dotarł na umówioną odprawę w WOP o godzinie 5:00”.
Dalej już było poważniej, na sowieckie wody Misia II wpłynęła tuż przed ósmą rano, z transparentem „Solidarności” na prawej burcie. Załoga zdążyła odśpiewać hymn, kiedy podpłynęły jednostki pływające wojsk pogranicza KGB: według jednego źródła kuter i motorówka, według innego – łódź patrolowa z armatkami i ślizgacz. Na oddane przez kapitana Henryka Malentowicza honory biało-czerwoną banderą nie odpowiedzieli – ale i nie strzelali. Przez otwartą stalową sieć graniczną Misia II pożeglowała na otwarte morze, w stronę Bałtyjska, a potem – do Gdańska. Poseł Edmund Krasowski, jeden z inicjatorów wyprawy (i członków załogi) mógł odetchnąć.
No tak, ale to był rok 1990. Dziś z obawą patrzę nawet na jadłospis Smażalni nad Zalewem. Czy figurujące w nim „placki ziemniaczane 5 szt. – 6 zł” nie zostaną uznane za próbę zawłaszczenia dziedzictwa kulturowego ruskiego miru (wiadomo, kartoszka…), a co za tym idzie – mikroagresji?
Pogranicznicy na płótnach
Ten szczególny, mistyczny niemal stosunek do granicy i jej nienaruszalności, reprezentowany przez Rosję, można tłumaczyć na różne sposoby. Po pierwsze – faktem, że znaczna część jej granic jest lądowa i pozbawiona poważnych przeszkód naturalnych, co może (choć nie musi) rodzić lęk przed „przepuszczalnością” linii granicznej.
Tego lęku nie byłoby jednak, gdyby nie tak żywa w rosyjskiej tradycji państwowej obawa przed przybyszami – źródłem innych obyczajów, herezji i błędów. Co najmniej od czasów kniazia Andrieja Kurbskiego, salwującego się ucieczką na dwór Zygmunta Augusta, wiadomo, że z Rosji wyjechać jest niełatwo, a kto przybywa z zewnątrz, budzi podejrzenia. W zapiskach podróżnych markiza de Custine uderza obraz Rosjan – rozszczebiotanych i euforycznych w chwili, gdy okręt opuszcza Petersburg w drodze na zachód, przybitych i melancholijnych, gdy ruszają w drogę powrotną.
Przez stulecia cudzoziemskich rzemieślników, sprowadzanych przez carów, osadzano w wydzielonych, pilnie strzeżonych dzielnicach miast – nazywanych, jak na ironię, „Słobodami”, choć bardziej pasowałoby do nich określenie „getto”. No, a jak było z inostrańcami i wyjazdami za granicę w ZSRS – to już mniej więcej wszyscy wiedzą.
Chronić tej granicy też trzeba było w szczególny sposób. Za cara robiła to żandarmeria, w ojczyźnie światowego proletariatu ochronę granicy przekazano służbom specjalnym. Najpierw, w listopadzie 1920 roku powołano w tym celu Wydział Specjalny WCzK, potem zaś wojska zmieniały nazwy wraz z nazwą resortu (Wojska GPU, Wojska OGPU, od 1934 – Zarząd Ochrony Granicznej NKWD, od 1937 – Wojska Pograniczne i Wewnętrzne NKWD, od 1946 – Wojska MWD, potem MGD i KGB, aż wreszcie, po kilku godnych ubolewania pierestrojkowych zamieszaniach, od 2004 roku funkcjonuje Służba Graniczna FSB.
Dorobek tej przeszło stuletniej formacji jest szczególny: chlubi się ona nie tylko obroną granic, lecz i tłumieniem kontrrewolucyjnych zrywów w Azji Środkowej (tzw. powstania basmaczy), walką z Japończykami w 1938 i białopolakami w 1939, „tłumieniem sił nacjonalistycznych na Litwie, na Łotwie i w Estonii w latach 1940-1957” (o Obławie Augustowskiej jak dotąd milczą), starciami z armią chińską nad Amurem pod koniec lat 60. i pacyfikacją afgańskiego pogranicza 20 lat później. Ileż zasług!
Można o nich wszystkich przeczytać (i popatrzeć) w Muzeum Wojsk Pogranicza, szeroko otwartym dla zwiedzających w sercu Moskwy, nad Jauzą. Czego tam nie ma! Popiersia i sztandary, zdjęcia grup desantowych, zarekwirowane sztylety basmaczy i jednostrzałowe karabinki Leśnych Braci, a do tego – arcydzieła malarstwa socrealistycznego. Na płótnie „Likwidacja grupy desantowej obcego wywiadu” Arkadija Bożko szpiedzy w pontonie (pewnie Łotysze, skoro widać, że brzeg zimny i piaszczysty?) nie zdążyli nawet dobiec lasu, jak zmasakrowały ich celne strzały.
Na pełnym dramatyzmu obrazie „Bójka nad brzegiem Araksu” Aleksieja Siemionowa jasnowłosy bogatyr daje radę dwóm naraz oprychom o bliskowschodniej urodzie (nic dziwnego, skoro Araks dzieli Armenię i Azerbejdżan od Turcji i Iranu), podczas gdy trzeci zamierza się nań skrytobójczo z tyłu… Ale nie ma obaw, według tabliczki w muzeum obraz namalowano „na podstawie relacji żołnierza”.
„Bójka nad brzegiem Araksu” Aleksieja Siemionowa, obraz w zbiorach Centranego Muzeum Służby Granicznej FSB Rosji, http://ps.fsb.ru/fps/history/museum/ekspozitsiya/eksponaty.htm
I tak strzegli, strzegli… Choć właściwie kogo – przed czym? Na głośnej mapie sprzed kilkunastu lat, w centrum świata leży „obszar dobrobytu”, rozciągający się na dwa oceany i cztery kontynenty. Liczy sobie zaledwie 14% ludności świata i przypada nań aż 73% światowych przychodów. Strzegą go morza, ale też, gdzie trzeba – od Korei po Ceutę i Bułgarię – mury.
Infografika Anna Tybel- Chmielewska
Rosja jest poza granicami tej wyspy i raczej pozostanie za nimi przez długie, długie lata. Wygląda na to, że okrążać ją może zaledwie dobrobyt. Opublikowane w ostatnich dniach na portalu Telegram zdjęcia paczek żołnierzy ze zmobilizowanych oddziałów Służby Granicznej FSB, którzy z białoruskiego Mozyrza słali do domu, do Rubcowska w sercu Azji, zdobyczne pralki, fotele, sprzęt wędkarski i hulajnogi elektryczne dowodzą, że bandytom tym pomyliła się ochrona granicy z najazdem. To błąd, jaki popełnia w tych dniach cała Rosja. Ale skoro tak – zapewne również zakaz oddawania moczu nie wpłynie na złagodzenie ich obyczajów.
W tekście wykorzystałem kilka informacji, zawartych w artykule "NATO-Russia border", opublikowanym 29 marca br. na portalu Strange Maps.
Zdjęcie główne: Rosyjski oficer mija znak granicy państwowej na brzegu Morza Barentsa w arktycznej Rosji, 29 marca 2017 r. Fot. Michaił Svetlov / Getty Images