Nie mogli eksponować ładnych towarów, bo jeszcze klienci zechcieliby je kupić. Brakowało im do pracy wszystkiego: od szpilek, które po wyjęciu z jednej dekoracji prostowali, by użyć ich do kolejnej, przez materiały do ich zainstalowania, po same produkty. Wystawy to była czasem improwizacja. Jeśli kierownik sklepu zdobył choinkę, to trafiała na wystawę, a do niej wata, brokat z potłuczonych bombek. Lampka nocna za kolorowymi butelkami wina była szczytem osiągnięć dekoratorskich.
Czy w tej branży można było liczyć na nowinki dekoratorskie?
W branży dekoratorskiej były mody. Hitem był styropian. Był idealny do dekorowania wystaw zimą, ale sprawdzał się i latem, gdy okazało się, że można z niego wyciąć niemal wszystko. Wcześniej dekoratorzy malowali pejzaże, wykorzystywali białą i kolorową bibułę, także marszczoną. Większość z nich robiła wszystko sama, nieliczni szczęściarze mieli do pomocy stolarza, szklarza czy kierowcę, który pomógł przewieźć duże elementy ekspozycji. Często dekoratorzy przeglądali również odpady i z nich wybierali materiały, które mogły trafić na wystawę – szklane rurki, czy kolorowe szkło z hut, folię aluminiową, metalowe taśmy z zakładów przemysłowych. W małych miejscowościach dekoratorzy planowali pracę tak, by wystawa została zaaranżowana do godz. 13, kiedy sklepy były zamykane na czas przerwy obiadowej. Deszczowe dni uniemożliwiały tę pracę, bo przejście z elementami dekoracji przez miasto spowodowałoby ich zniszczenie. Nie zawsze też dekoratorzy spotykali się z miłym przyjęciem ze strony ekspedientek, które musiały oderwać się od pracy, by na przykład podjąć jakąś decyzję.
Czy dekoratorzy rywalizowali między sobą, brali udział w konkursach?
Tak. Organizowano konkursy ogólnopolskie oraz lokalne. Ogólnopolskie odbywały się w tych miastach, w których poziom sklepowych witryn był najniższy, na przykład z powodu braku wystarczającej liczby dekoratorów. Dekoratorzy niechętnie brali w nich udział, głównie z tego powodu, że choć te wyjazdy były traktowane jako służbowe, to nie były nimi do końca. Po powrocie dekorator musiał odpracować swoją nieobecność, a gdy zdobył nagrodę – zwrócić zatrudniającej go instytucji koszty poniesione na materiały.
Często organizatorzy ustalali, kto i gdzie będzie podczas takich konkursów pracował. Największe okna wybierali sobie dekoratorzy miejscowi i już wcześniej byli przygotowani, a przyjezdni z dalekich miast dostawali okna nieprzygotowane, z tematyką niewdzięcznych, niekonkursowych towarów, jak lodówki, czy męskie okrycia. Niewdzięcznym tematem było także obuwie, bo nie wiadomo było, jak je wyeksponować. W takich warunkach szanse na wygraną malały do zera.
Gdybym na koniec naszej rozmowy zapytała o pięć najciekawszych opakowań, takich PRL-owskich perełek, to co by pani wymieniła?
To bardzo łatwe (śmiech). Jedna należy do mnie – to puszka po słodyczach marki Wawel, z otworkami po bokach, którą można przerobić na bębenek. Drugim opakowaniem z tego nurtu zabawek jest metalowe wiaderko po marmoladzie, którego można po jej zjedzeniu używać jako zabawki do piaskownicy. Mam też opakowanie perfum „Szałowa”. Udało mi się zdobyć i butelkę, i papierowe opakowanie po nich. Podobnie jest z butelką po perfumach Lechii „Renoir”, ale ikoną designu i moich ciepłych wspomnień jest pudelek z włóczki na butelkę alkoholu. Majstersztyk tamtych czasów.
– rozmawiała Marta Kawczyńska
TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy