Zdarzają się artyści, dla których nadmierna potrzeba tworzenia, swego rodzaju nad-kreatywność staję się… przeszkodą. Przeszkodą w uzyskaniu wysokich cen na rynku sztuki. To przypadek Jana Dobkowskiego. Jednak jego samego problem nie dotyczył – to znaczy, nie interesowało go, co się marketingowo sprawdza, a co nie. Jest artystą z urodzenia, a nie ze wskazania marszandów.
W czerwcu tego roku stuknęła mu osiemdziesiątka. Nic to dla niego – nie dostrzega upływu lat. „Jeżeli wierzymy w duszę, to nie ma przemijania. Zmienia się tylko materia. Zastanawiam się nad życiem i śmiercią. Ale tak naprawdę myślę, że jestem nieśmiertelny” – takie wyznanie poczynił Jan Dobkowski już kilkanaście lat temu.
Nie przestaje dziwić się światu. Życie uważa za cud, także swoje własne ziemskie bytowanie. Ponad 30 lat temu namalował swój największy formatem (prawie 4 metry wysokości na niemal sześć długości) obraz „…a życie sobie płynie…”. Co z tego, że lata lecą? Skoro linia życia jest tak fascynująca, że nie da się jej nakreślić?
Bo Jan potrafi wszystko opowiedzieć kreską. Szczególny przypadek malarza, dla którego rysunek jest bazą, jak dla tych mistrzów renesansu, co uważali „disegno” za podstawę wszechrzeczy wynalezionych przez człowieka.
Kreska buntownika
Koniec lat 60. tamtego wieku. W stołecznej Galerii Współczesnej na tyłach Teatru Wielkiego, którą wówczas prowadził Janusz Bogucki, można było zobaczyć coś innego niż w oficjalnych wystawowych salonach. Jeden z pierwszych pokazów tamże nosił tytuł „Secesja –secesja?”
Wystawa pozwoliła dojść do głosu młodym artystom, sprzeciwiającym się skostniałej już, acz wszechobecnej abstrakcji zwanej informelem. Dla tych buntowników przyszłością była nowa figuracja.
Podciągnięcie ich pod secesję nie było trafnym kierunkowskazem. Z secesją łączyło ich tylko upodobanie do giętkiej, organicznej linii. To byli polscy pionierzy kierunku zwanego pop-artem. Przy czym nasi rodacy szukali własnych rozwiązań.
Zresztą, jakże inne były PRL-owskie realia w porównaniu z sytuacją w krajach kapitalistycznych. Pomimo to, nawet w Polsce młodzi poczuli powiew pokoleniowej rewolucji. Zapuścili włosy, ubrali się w kolorowe ciuchy, założyli samodzielnie wykonaną biżuterię.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Wśród nich byli dwaj tacy, co występowali jako Neo-neo-neo. Potrójne powtórzenia, trochę dla żartu. Dobson i Jurry, Jan Dobkowski i Jerzy Ryszard Zieliński. Dwaj studenci, potem dyplomanci Jana Cybisa, ówczesnego autorytetu warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Mieli podobne koncepcje sztuki. Obydwaj koncentrowali się na rysunku i syntetycznym traktowaniu formy ludzkiego ciała. Kolor kładli płasko, bezwalorowo. Wbrew kolorystycznej tradycji, nie rozmywali konturów, nie mieszali farb na palecie. Przeciwnie, kształty u nich były ostre jak cięcie żyletką.
Zdawało się – wycinali sylwety z kolorowych „apli”. Z tym, że nie mieli dostępu do drogich zachodnich materiałów. Szukali zamienników. Mieszali olejne farby z plakatówkami, żeby uzyskać większą świetlistość odcieni. Nie tylko malowali, niekiedy także wycinali kształty w mało szlachetnej, za to dostępnej w handlu, płycie paździerzowej.
W duecie Neo-neo-neo Zieliński miał większy nasłuch na politykę, zaś Dobkowski nie robił aluzji do ówczesnych realiów. Jego zainteresowania miały wymiar adekwatny do jego wieku.
Podczas wernisażu wspomnianej wystawy „Secesja-secesja” urzekła go wtedy pewna młoda nauczycielka fizyki imieniem Maria. I oto sztuka Dobsona poszybowała w kosmos seksu. Szkieletowe figury obrosły w ciała.