Polskie MSZ odradza podróże po tych terenach: bywa niebezpiecznie. Uganda, Sudan Południowy i Kongo tworzą w tym miejscu przeklęty trójkąt rebeliancki. Wiały różne wiatry, działało wielu watażków, przez lata prym wiódł okrutny Jospeh Kony z Armią Bożego Oporu, który mordował jak popadło, ukrył się gdzieś niedaleko. Ludzie mówią o tym niechętnie, lepiej milczeć i zapomnieć. Nigdy nic nie wiadomo, ostatnio w okolicy znów szli jacyś zbrojni. Kto? – Unknown gunmen. Ludzie z bronią nie przedstawiają się, tylko strzelają. Zgasiłyśmy światła i siedziałyśmy cicho, żeby poszli dalej – opowiada siostra zakonna Teresa ze zgromadzenia Divine Master, która posługuje w Bazylice Naszej Pani Królowej Afryki w Lodonga koło Jumbe. Budowla imponuje w otaczającym ją morzu muzułmańskim: w okolicy wiele jest małych i zaniedbanych meczetów.
Siostra ma chorą nogę, chodzi powoli, do rozmowy musi przysiąść. Opowiada, że z dystryktu Jumbe pochodziły tysiące child soldiers – Kony porywał dzieci, które uczył walki, okrucieństw, zabijania. Odurzone narkotykami odcinały ofiarom nogi, ręce, nosy, uszy, usta. Siostra Teresa zna temat, studiowała pielęgniarstwo i opiekowała się rannymi. Zakonnice również porywano, gwałcono i zabijano. Wielu mieszkańców zmuszono do opuszczenia chat, siostry Divine Master także uciekły z Lodonga. Dom zakonny przy bazylice zajęli rebelianci. Zabrali z kościoła wszystkie ławki, aby spalić drewno w ogniskach – siostra Teresa pokazuje zaczernione miejsce na posadzce. Ostrzeliwali bazylikę, w cegle widać ślady po kulach. Nigdy nie trafili w Matkę Boską przy ołtarzu, co siostry uznają za cud.
Siostra Teresa śmieje się, że Lodonga to mały Watykan. Lokalne zgromadzenie Divine Master i Służebnice Najświętszego Serca Jezusowego. Są kombonianie, którzy zbudowali bazylikę (od 1961 roku). Marianie i werbiści, wśród nich dwaj ojcowie z Polski – Andrzej i Wojciech, którzy przyjechali za uchodźcami z Sudanu Południowego. – Biskup proponował nam objęcie probostwa w bazylice, ale my jesteśmy dla obozu – przedstawiają się.
Nie mieli pozwolenia na osiedlenie się w Bidi Bidi. Mogli zamieszkać w Jumbe, wybrali parterowe domki z ogrodem i mangowcami w cieniu bazyliki w Lodonga, za płotem mieszkają siostry Divine Master. Oprócz Polaków jest jeszcze ojciec Romy z Indonezji i brat Bernard z Kenii, niebawem dołączy ojciec z Wietnamu. Pięciu chłopa na 350 tysięcy osób, skoro innych misji katolickich w Bidi Bidi nie ma. Misjonarze do pomocy mają jeszcze pięć sióstr werbistek, też międzynarodowa mieszanka z polską domieszką.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Raz w miesiącu odbywa się uroczysta kolacja u sióstr lub ojców. Dzisiaj spotykamy się w domku św. Józefa wyposażonym w kanapy, krzesła, telewizor; na szafce dyżurna choinka, choć dawno po Wielkanocy. Rozkoszujemy się orientalnym kurczakiem ojca Remy’ego, do tego miejscowe przysmaki – pieczone banany i papaja. W wianie z Polski przywiozłem żółty ser, który nie zgnił po drodze i torcik wedlowski, który nie roztopił się. Jemy i żartujemy, śmiechu co niemiara, bez tego dystansu rzeczywistość przygniotłaby każdego.
Na deser polscy misjonarze proponują transmisję meczu FC Barcelony. Wolę piwo Nile czy Club? Zimny trunek w ciepły wieczór w Lodonga smakuje wybornie. Lewandowski zagrał słabo. Śpimy w takich samych warunkach, w budynku dla gości mam pokoik ciasny, ale własny, wspólna łazienka na zewnątrz.
Ojciec Andrzej powtarza słowo „wonderful”, czyli cudownie. Trudno o większego śmieszka, żartem rozładuje każdą sytuację. Przystąpił do werbistów w 2001 roku. Studiował w Chicago. Przed ślubami wieczystymi zrobił misyjne rozpoznanie na Madagaskarze, w Togo i Beninie. Podczas święceń w 2013 roku, zgodnie z werbistowskim zwyczajem, wskazał swoje typy: Sudan Południowy, Czad, Syberia. Watykan potwierdził pierwszy wybór jako najlepszy i we wrześniu był we wsi Lainya, 100 km od stolicy Juby, gdzie został proboszczem. Dostał pod opiekę misję i parafię pełną cudownych ludzi. Gdy znalazł się w potrzebie – ktoś podpalili jego chatę i wszystko spłonęło – zapłakani parafianie najpierw poprosili o Mszę świętą, potem kupili materac i ubrania.
Ojciec Wojciech studiował w domu werbistów w Pieniężnie pod Olsztynem. Liczba powołań spadła, nikogo nie wysłano za granicę, roczną posługę pełnił w szpitalu psychiatrycznym w Rybniku, gdzie opiekował się chorymi. Przed święceniami na liście wymarzonych kierunków z głowy wpisał Sudan Południowy, Botswanę (fascynują go Pigmeje) i Zimbabwe. W czasie okresu adaptacyjnego w Kenii okazało się, że chaty w misji w Lainya spłonęły i nie ma gdzie mieszkać – dostał propozycję zmiany kierunku. Nie skorzystał: niech zostanie, jak ma być. Wyjechał do Sudanu Południowego w 2014 roku, półtora roku po ojcu Andrzeju. Razem łatwiej im było przejść to wszystko.
Strzelają! Co?
Ojciec Andrzej: – 15 maja 2016 roku, w Dzień Zesłania Ducha Świętego, słowacka siostra Veronika została ostrzelana i mimo dwóch operacji zmarła jako męczennica, właśnie zaczął się jej proces beatyfikacyjny. To był przełom. Zrozumiałem skalę zagrożenia. Żołnierze szukali rebeliantów i dowodzącego nimi wiceprezydenta, który ukrył się gdzieś w buszu. Od czerwca w okolicy Lainya trwały regularne walki. Widziałem czerwone smugi granatników, choć nie słyszałem serii z kałasznikowów, bo chorowałem na malarię i nieco przygłuchłem od chininy. Strzelają! Co? W lipcu w budowanym przez nas Centrum Nadziei schowało się 200 osób, które nie zdołały uciec. Ostrzał trwał trzy tygodnie. Pojawili się żołnierze frontowi, którzy zastraszali ludzi i zdobywali informacje o rebelii. Wyprowadzili dwóch mężczyzn – jednego zabili, drugiemu przestrzelili korpus i nogę; na ciele miał smugi od pocisków, które cudem go ominęły. Był w krytycznym stanie, żołnierz chciał go dobić z litości, znów cudem pomógł antybiotyk sypany prosto do rany. Gerard przeżył, wyzdrowiał i uciekł do Ugandy, niebawem zostanie katechistą w mieście Arua.