Cywilizacja

Każdy był świadkiem jakiejś masakry

Najlepszego przyjaciela Angelo, złapali rebelianci, obcięli mu uszy i kazali je zjeść. I zastrzelili. Zrozpaczony Angelo pochował go i postanowić uciec tak jak inni: nauczyciele, lekarze, prawnicy, sekretarki, kucharki, robotnicy. Wszyscy. Zaszyli się w buszu na kilka dni, potem ruszyli ku granicy. Szli na przełaj, unikali dróg. I tak trafili na rebeliantów.

Wojna wypędziła z Sudanu Południowego do Ugandy ponad milion osób. W Bidi Bidi, największym z dwudziestu obozów, ledwo żyje ok. 350 tysięcy uchodźców. Właśnie wstrzymano dostarczanie żywności ze Światowego Programu Żywnościowego (World Food Programme). Dwóch misjonarzy z Polski nie pomoże wszystkim, choć stara się mocno.

Do granicy z Sudanem Południowym będzie kilkadziesiąt kilometrów. Wcześniej było tu ściernisko, wyrosło obozowisko, które nie ma ogrodzenia ani bram. Przy piaszczystej drodze wyrastają skupiska chat z błota i łajna, pomalowanych w sudańskie wzory, krytych strzechą i zwanych tukul. Niewiele różnią się od chat ugandyjskich, ale kierowca od razu dostrzega różnicę i obwieszcza, że jesteśmy na miejscu. Spodziewałem się rzędów białych namiotów i równo ustawionych łóżek. Błąd. Tak było jedynie latem 2016 roku, gdy pojawili się pierwsi uciekinierzy, po czym fala rozlała się na powierzchni 250 km2 i utworzyła rozproszoną w buszu wielką wioskę. Zarządza nią ONZ i podzielił na pięć stref – 1. Bidi Bidi, 2. Swinga, 3. Yoyo, 4. Abrimajo i Annex, 5. Ariwa.

Każda strefa to kilkanaście wiosek, na których czele stoją miejscowi chairmani. Wioska jak wioska – ryneczek ze sklepikami, towarem pierwszej potrzeby (ryż, kasza, mydło) i ostatniej (alkohol i napoje gazowane). Są bary z miejscowym przysmakiem, czyli polnym szczurem (bush rat) w sezamie. Palce lizać, o ile wcześniej udało się je umyć. Wody brakuje: pompy w studniach mają przepustowość 20 tysięcy litrów i działają kilka godzin dziennie, co nie starcza na ogromne zapotrzebowanie. Do wody stoją kolejki ludzi lub społeczna lista w postaci rzędu żółtych kanistrów, symbolu tych stron, które udaje się odróżnić. Najbardziej spragnieni piją ze strumieni lub kałuż i aż dziw, że w obozie do tej pory nie wybuchła epidemii cholery lub dżumy.

Każdej rodzinie przypadło 30 m2 na skromną chatę zbudowaną własnym sumptem, trawę trzeba było kupić. Niewielkie obejście. Lichą ziemię do uprawy trzeba wynająć, a kogo stać na 200 tysięcy szylingów (ok. 200 złotych)? Czasem ugandyjscy sąsiedzi kradną uchodźcom plony lub przez ich pola przepędzają stada krów, które tratują wszystko. Zdarzały się gwałty na sudańskich kobietach i zabójstwa mężczyzn. Tymczasem Ugandyjczycy są beneficjentami obecności obcych: zarabiają na dzierżawie ziemi i prowadzą w obozie sklepiki, Sudańczyków raczej nie stać na takie inwestycje. W miasteczku Jumbe lokalna społeczność wymogła na organizacjach pozarządowych, aby przy wdrażaniu programów dla uchodźców za każdym razem podobny realizować wśród nich. I Jumbe rozkwitło.

Na początku w obozie rozdawano patelnie, ubrania, mydło i podpaski. Każdy co miesiąc dostawał przydział żywności – 12 kg mąki, 5 kg fasoli, 2,5 kg soli. Z czasem racje zmniejszono do 4 kg mąki, 2 kg fasoli, szczypty soli i kilku czarek oleju. Dzień dystrybucji ogłaszano przez megafony z motorów boda-boda albo przekazywano chairmanom wiosek. Od czerwca nie ma czego ogłaszać, wstrzymano dostarczanie żywności z World Food Programme. Ludziom tłumaczono to kryzysem ekonomicznym i chęcią, aby stali się samowystarczalni. Łatwo powiedzieć. Białe namioty WFP w Bidi Bidi stoją puste. Nie można wejść do środka, biali ludzie zabrali klucze. Teren mają na oku czarni strażnicy, którzy nie pilnują powietrza, a samych namiotów, aby nie pocięto ich na kawałki i nie sprzedano. Obok stoi bateria słoneczna obsługująca pompę i też trzeba mieć baczenie. Wszyscy żyją nadzieją, że biali ludzie wrócą z jedzeniem.

Angelo ma bliźniaki

Sudan, dawne kondominium brytyjsko-egipskie, zdobył niepodległość w 1956 roku jako sztuczny twór nieuwzględniający interesów wszystkich nacji. Arabska dominacja prowadziła do buntu chrześcijan i w 2011 roku, po latach walk narodził się Sudan Południowy, najmłodszy kraj świata. Nikt nie powiedział jego mieszkańcom, co to znaczy mieć własne państwo i szybko wróciło status quo – wojna między prezydentem Salva Kiir Mayarditem i wiceprezydentem Rieke Macharem, którzy zawezwali wiernych sobie żołnierzy. Rządowa armia zabijała cywilów, aby zastraszać przed przystępowaniem do rebelii. Rebelianci kąsali armię jak moskity. Cywilów zastraszono na tyle, że uciekali do Ugandy. Tak powstało Bidi Bidi i inne obozy dla miliona uchodźców.

Nie ma bram i wjechać może każdy, obcym wstęp wzbroniony. Jadę z Angelo z plemienia Kuku, chairmanem Wioski 7 w Strefie 1. Ma 35 lat. W Sudanie Południowym uczył matematyki w szkole w Kajo Keji na południu. Dorabiał własnym sklepem z mydłem i powidłem. Mieszkał w porządnym domu. Miał żonę, dziecko i życie przed sobą. Pamięta za dobrze – 3 czerwca 2016 roku Immanuela Duku, najlepszego przyjaciela Angelo, złapali rebelianci, obcięli mu uszy i kazali je zjeść. I zastrzelili. Zrozpaczony pochował go i postanowić uciec jak inni: nauczyciele, lekarze, prawnicy, sekretarki, kucharki, robotnicy, wszyscy. Oszczędności życia – 2 mln sudańskich funtów – dopiero co złożył w banku z powodu niepewnej sytuacji, zabrał jedynie 35 tysięcy funtów (ok. 250 złotych). Dokumenty, telefon. Trochę ubrań.

Żywność szybko się skończyła, Angelo wygrzebywał korzenie z ziemi. Zaszyli się w buszu na kilka dni, potem ruszyli ku granicy z Ugandą. Szli na przełaj, unikali dróg. I tak trafili na rebeliantów: ci zabrali im dokumenty, telefon i pieniądze. Angelo został dotkliwie pobity kijami – uszkodzono mu nerki, wciąż czuje ból, gdy pracuje w polu lub dźwiga ciężary; nie stać go na leczenie, lekarz nakazał pić dużo wody, co w obozie nie jest proste. Mówi, że miał szczęście i przeżył – rebelianci chcieli go zastrzelić, bo opuszczał kraj w potrzebie; jeden uznał go za niewinnego i pozwolił uciec. Po drodze do granicy widział dziesiątki martwych ciał. Szczęśliwie cała trójka dotarła do dystryktu Mojo w Ugandzie, w sierpniu 2016 roku zamieszkała w Bidi Bidi. W obozie jest matka Angelo (ojciec zmarł 20 lat temu), brat i siostra (dwie zostały w Jubie, stolicy Sudanu Południowego).
W gospodarstwie ma koguta, pięć kur i siedem kurczaków. Jest zielono, bo pora deszczowa, choć pada rzadko, niebawem okolica zmieni się w pustynię – zakurzy się jeszcze bardziej, zwiędnie, obumrze. Angelo razem z innymi karczował skalisty ugór. Zbudował dom i drugi – pod opieką ma dwóch wojennych przybłędów. Ndravura George nie chciał dołączyć do rebeliantów, został aresztowany, zesłany w busz i przymuszany do walki. Udało się uciec. Angelo nie pyta o szczegóły: chłopak ma myśleć o jutrze, grzebanie w przeszłości będzie go zabijać. Chodzi do szkoły podstawowej, Angelo nie stać na książki, uniform kosztuje 70 tysięcy szylingów. Ten sam problem ma z przygarniętym Johnem Marolem, który dwa lata temu w obozie Kriyiadongo podczas gry w piłkę uszkodził rzepkę i rodzice chcieli posłać po szamana. Chłopak jako katolik odmówił, ojciec za karę pobił go i wygonił z domu. W Bid Bidi z Angelo mieszka również Jokudu Robina, nazywa ją młodszą siostrą – córka wujka, który przystąpił do rebeliantów i porzucił dziecko. – Znam rodzinę, która zaadoptowała 11 sierot – mówi skromnie Angelo jak na katechistę przystało.

– Bóg sprawi, że znajdą się pieniądze na wszystko. Wierzę w to mocno – modli się Angelo. Na razie nie ma stałej pracy. Funkcja chairmana to działalność społeczna, podobnie posługa katechisty w prostej kaplicy, którą sam zbudował niedaleko domu. Kontaktów ma mnóstwo, wszyscy go znają i machają ręką na powitanie. Czasem trafi się fucha: coś przeniesie, przekopie, odmaluje. Zarobi 50 tysięcy szylingów. Żona Angelo smaży naleśniki i sprzedaje na ryneczku, do czego niebawem wróci – na razie jest w szpitalu, gdzie trzy dni temu urodziła słodkie bliźniaki Faustynę i Gabriela. U dzieci wykryto malarię, której nabawiły się od zakażonej matki. Angelo stać na lekarstwo dla jednego. Kolejne 25 złotych musi pożyczyć, tylko od kogo, gdy nikt nie ma nic? Angelo, bracie, jedźmy do szpitala zaaplikować lek. To godzinna wyprawa poza Bidi Bidi, w obozie funkcjonują jedynie przychodnie, gdzie pielęgniarki wykonują proste zabiegi.

W ugandyjskim szpitalu w Midigo odczuwalny brak wszystkiego. Pacjentom zapewnione jest łóżko i nic więcej, trzeba mieć własną pościel, jedzenie, opiekę. Wokół parterowego budynku trwa piknik, chorym towarzyszą liczne rodziny, które gotują, karmią, piorą, sprzątają, doglądają. Z żoną Angelo przebywa jego mama, nocuje na macie w sali szpitalnej. Nie mamy problemu, żeby tam wejść, nikt o nic nie pyta. W sali leżą kobiety z rozmaitymi chorobami, w tym psychicznymi, panuje hałas. Na własną prośbę, żeby nie przywlec czegoś z białego świata, dostaję od pielęgniarki maseczkę na twarz. Za darmo! Bobasy wspaniałe, mama zmęczona, tata pęka z dumy.

Za tydzień dostanę od Angelo wiadomość, że maluchy są zdrowe i w domu. Dom to dwie chaty bez prądu. Angelo jako katechista dostał od misjonarzy baterię słoneczną, ale wymienił na żywność i wieczorem przyświeca ledowa żarówka. Telefon komórkowy Angelo ładuje w sklepiku na ryneczku za 500 szylingów (50 groszy). Widać tam ślady po białych namiotach UNHCR, agendy ONZ do spraw uchodźców: pokrojone na szerokie pasy służą do wzmocnienia drewnianych konstrukcji. Można kupić worki i zeszyty rozdawane wcześniej w akcjach pomocowych, wszystko ma swoją cenę.

Zamiast na szczura w sezamie jedziemy z Angelo do prowadzonej przez obrotnego Sudańczyka restauracji w hotelu Escape (Ucieczka) w Jumbe. Stołują się tutaj ludzie z ONZ, samochód przy bramie strażnicy sprawdzają lusterkami, czy na podwoziu nie ma bomby; proszą o pokazanie bagażnika, zaglądają do środka. Ceny zaporowe dla miejscowych, ale Angelo zna właściciela. Biorę potrawkę z wołowiny i słodkie banany. Angelo pieczonego kurczaka popija red bullami. Wspomnień nie da się zapić ani zajeść. W naszych wiadomościach Angelo wiele razy wracał do tego samego.

Ojcowie zapraszają na piwo

Dzieci-mordercy i samozwańcza „boża armia”

„Rekrutów” pozyskiwano w wyniku porwań. Sami byli więc ofiarami, ale bardzo szybko przeradzali się w katów.

zobacz więcej
Polskie MSZ odradza podróże po tych terenach: bywa niebezpiecznie. Uganda, Sudan Południowy i Kongo tworzą w tym miejscu przeklęty trójkąt rebeliancki. Wiały różne wiatry, działało wielu watażków, przez lata prym wiódł okrutny Jospeh Kony z Armią Bożego Oporu, który mordował jak popadło, ukrył się gdzieś niedaleko. Ludzie mówią o tym niechętnie, lepiej milczeć i zapomnieć. Nigdy nic nie wiadomo, ostatnio w okolicy znów szli jacyś zbrojni. Kto? – Unknown gunmen. Ludzie z bronią nie przedstawiają się, tylko strzelają. Zgasiłyśmy światła i siedziałyśmy cicho, żeby poszli dalej – opowiada siostra zakonna Teresa ze zgromadzenia Divine Master, która posługuje w Bazylice Naszej Pani Królowej Afryki w Lodonga koło Jumbe. Budowla imponuje w otaczającym ją morzu muzułmańskim: w okolicy wiele jest małych i zaniedbanych meczetów.

Siostra ma chorą nogę, chodzi powoli, do rozmowy musi przysiąść. Opowiada, że z dystryktu Jumbe pochodziły tysiące child soldiers – Kony porywał dzieci, które uczył walki, okrucieństw, zabijania. Odurzone narkotykami odcinały ofiarom nogi, ręce, nosy, uszy, usta. Siostra Teresa zna temat, studiowała pielęgniarstwo i opiekowała się rannymi. Zakonnice również porywano, gwałcono i zabijano. Wielu mieszkańców zmuszono do opuszczenia chat, siostry Divine Master także uciekły z Lodonga. Dom zakonny przy bazylice zajęli rebelianci. Zabrali z kościoła wszystkie ławki, aby spalić drewno w ogniskach – siostra Teresa pokazuje zaczernione miejsce na posadzce. Ostrzeliwali bazylikę, w cegle widać ślady po kulach. Nigdy nie trafili w Matkę Boską przy ołtarzu, co siostry uznają za cud.

Siostra Teresa śmieje się, że Lodonga to mały Watykan. Lokalne zgromadzenie Divine Master i Służebnice Najświętszego Serca Jezusowego. Są kombonianie, którzy zbudowali bazylikę (od 1961 roku). Marianie i werbiści, wśród nich dwaj ojcowie z Polski – Andrzej i Wojciech, którzy przyjechali za uchodźcami z Sudanu Południowego. – Biskup proponował nam objęcie probostwa w bazylice, ale my jesteśmy dla obozu – przedstawiają się.

Nie mieli pozwolenia na osiedlenie się w Bidi Bidi. Mogli zamieszkać w Jumbe, wybrali parterowe domki z ogrodem i mangowcami w cieniu bazyliki w Lodonga, za płotem mieszkają siostry Divine Master. Oprócz Polaków jest jeszcze ojciec Romy z Indonezji i brat Bernard z Kenii, niebawem dołączy ojciec z Wietnamu. Pięciu chłopa na 350 tysięcy osób, skoro innych misji katolickich w Bidi Bidi nie ma. Misjonarze do pomocy mają jeszcze pięć sióstr werbistek, też międzynarodowa mieszanka z polską domieszką.
        ODWIEDŹ I POLUB NAS     Raz w miesiącu odbywa się uroczysta kolacja u sióstr lub ojców. Dzisiaj spotykamy się w domku św. Józefa wyposażonym w kanapy, krzesła, telewizor; na szafce dyżurna choinka, choć dawno po Wielkanocy. Rozkoszujemy się orientalnym kurczakiem ojca Remy’ego, do tego miejscowe przysmaki – pieczone banany i papaja. W wianie z Polski przywiozłem żółty ser, który nie zgnił po drodze i torcik wedlowski, który nie roztopił się. Jemy i żartujemy, śmiechu co niemiara, bez tego dystansu rzeczywistość przygniotłaby każdego.

Na deser polscy misjonarze proponują transmisję meczu FC Barcelony. Wolę piwo Nile czy Club? Zimny trunek w ciepły wieczór w Lodonga smakuje wybornie. Lewandowski zagrał słabo. Śpimy w takich samych warunkach, w budynku dla gości mam pokoik ciasny, ale własny, wspólna łazienka na zewnątrz.

Ojciec Andrzej powtarza słowo „wonderful”, czyli cudownie. Trudno o większego śmieszka, żartem rozładuje każdą sytuację. Przystąpił do werbistów w 2001 roku. Studiował w Chicago. Przed ślubami wieczystymi zrobił misyjne rozpoznanie na Madagaskarze, w Togo i Beninie. Podczas święceń w 2013 roku, zgodnie z werbistowskim zwyczajem, wskazał swoje typy: Sudan Południowy, Czad, Syberia. Watykan potwierdził pierwszy wybór jako najlepszy i we wrześniu był we wsi Lainya, 100 km od stolicy Juby, gdzie został proboszczem. Dostał pod opiekę misję i parafię pełną cudownych ludzi. Gdy znalazł się w potrzebie – ktoś podpalili jego chatę i wszystko spłonęło – zapłakani parafianie najpierw poprosili o Mszę świętą, potem kupili materac i ubrania.

Ojciec Wojciech studiował w domu werbistów w Pieniężnie pod Olsztynem. Liczba powołań spadła, nikogo nie wysłano za granicę, roczną posługę pełnił w szpitalu psychiatrycznym w Rybniku, gdzie opiekował się chorymi. Przed święceniami na liście wymarzonych kierunków z głowy wpisał Sudan Południowy, Botswanę (fascynują go Pigmeje) i Zimbabwe. W czasie okresu adaptacyjnego w Kenii okazało się, że chaty w misji w Lainya spłonęły i nie ma gdzie mieszkać – dostał propozycję zmiany kierunku. Nie skorzystał: niech zostanie, jak ma być. Wyjechał do Sudanu Południowego w 2014 roku, półtora roku po ojcu Andrzeju. Razem łatwiej im było przejść to wszystko.

Strzelają! Co?

Ojciec Andrzej: – 15 maja 2016 roku, w Dzień Zesłania Ducha Świętego, słowacka siostra Veronika została ostrzelana i mimo dwóch operacji zmarła jako męczennica, właśnie zaczął się jej proces beatyfikacyjny. To był przełom. Zrozumiałem skalę zagrożenia. Żołnierze szukali rebeliantów i dowodzącego nimi wiceprezydenta, który ukrył się gdzieś w buszu. Od czerwca w okolicy Lainya trwały regularne walki. Widziałem czerwone smugi granatników, choć nie słyszałem serii z kałasznikowów, bo chorowałem na malarię i nieco przygłuchłem od chininy. Strzelają! Co? W lipcu w budowanym przez nas Centrum Nadziei schowało się 200 osób, które nie zdołały uciec. Ostrzał trwał trzy tygodnie. Pojawili się żołnierze frontowi, którzy zastraszali ludzi i zdobywali informacje o rebelii. Wyprowadzili dwóch mężczyzn – jednego zabili, drugiemu przestrzelili korpus i nogę; na ciele miał smugi od pocisków, które cudem go ominęły. Był w krytycznym stanie, żołnierz chciał go dobić z litości, znów cudem pomógł antybiotyk sypany prosto do rany. Gerard przeżył, wyzdrowiał i uciekł do Ugandy, niebawem zostanie katechistą w mieście Arua.
Ojciec Wojciech: – Było gorąco pod każdym względem, czasem żegnałem się z życiem. W niedzielę 7 lipca pojechałem do Juby i po minięciu ostatniego patrolu za miastem usłyszałem strzały – rozpoczęły się regularne walki. Przy froncie ogniskowym potyczki toczyły się w różnych miejscach. W Lainya strzelaniny były na porządku dziennym i nocnym. Niebawem drogą koło misji szedł tłum ludzi z tobołkami na głowach. Wcześniej na czas walk chowali się w buszu i wracali, teraz odeszli na złe i dobre. Wiedzieli, że to będzie długa wojna. Trwał exodus. W poniedziałek po mszy do misji zajechał dowódca rebeliantów i nam też doradzał ucieczkę, niebawem miały zacząć się tutaj ostre walki. Zostaliśmy, nie chcieliśmy jechać bez wszystkich parafian. O 11.00 usłyszeliśmy strzały: rebelianci zaatakowali wojsko rządowe, które dostało wsparcie ze stolicy i niebawem kilkuset zbrojnych rozpoczęło odwet.

– Opancerzone samochody, wyrzutnie RPG. W Lainya trwały potyczki jak podczas II wojny światowej – mówią werbiści. Zakończyły się porażką rebelii i niebawem obok misji znów przechodziły konwoje zwycięskiej armii. Budynki leżą 150 metrów od drogi, jeden z opancerzonych samochodów skręcił w ich stronę. Żołnierze znów pytali o rebeliantów. Zastali starców, kobiety i dzieci. Było też kilku pracowników parafii, mężczyzn w wieku poborowym, którym groziło niebezpieczeństwo. – Sudańscy żołnierze byli naćpani, pijani, nieprzewidywalni. Nie wiadomo, komu zaszkodzą, kogo zabiją. Zabrali ze sobą murarza i inżyniera. Gdzie ich bierzecie? Na przesłuchanie! Murarz zginął, grzebaliśmy go na chybcika przed ucieczką z Lainya. Uratował się inżynier zatrudniony przy budowie kościoła, dzisiaj jest z nami w Lodonga.

Wkrótce w misji pojawiło się 400 żołnierzy, głównie z plemienia Dinka, którzy bali się buszu i nie lubili tych terenów. Ich dowódca oznajmił, że werbiści mają szczęście, bo jest anglikaninem trenowanym przez Amerykanów, zna prawa człowieka i nikogo nie zabije. – Jego podopieczni ukradli wino mszalne i kazali nam się wynosić. Powiedzieliśmy, że też mamy przełożonego, swojego biskupa, którego musimy zapytać o zgodę. Przestraszyli się, w Afryce biskup to jest ktoś – uśmiecha się ojciec Andrzej. Żołnierze obok misji założyli obóz: wykopali okopy, postawili namioty. Pijani strzelali w powietrze. – Tysiące zmarnowanych pocisków. Ojciec Romy powiedział, że „poszła szkoła”, tyle pieniądze wystrzelono – mówią werbiści.

Po czterech dniach żołnierze dostali wiadomość, że zbuntowany wiceprezydent z przybocznymi ulotnił się i poszli za nim. Dowódca ostrzegł, że na ich miejsce przyjdzie prawdziwa armia, która nie była szkolona przez Amerykanów i będzie zabijać. Zabrzmiało to jak wyrok, werbiści z garstką wiernych znaleźli się w potrzasku. Zadzwonili do biskupa, nie potrafił pomóc. Podobnie Caritias, ONZ, Czerwony Krzyż. Po telefonie do Polski okazało się, że Grom może ich wyciągnąć, miejscowi muszą zostać. Podziękowali za pomoc. W Lainya obwieszczono koniec walk, by ludzie wyszli z kryjówek – podstępem zastrzelono 150 osób. Trzeba było uciekać. Ewakuujący się biskup anglikański wziął ze sobą wiernych. Werbiści przyłączyli się do konwoju swoim samochodem, który służy im teraz w Ugandzie (ma sudańską rejestrację, stały widok pogranicza).

Na misjach wiara bywa traktowana w sposób magiczny

Misjonarze z Afryki coraz częściej przyjeżdżają ewangelizować do Europy, gdzie wiara zanika. Kiedyś może to stać się już normą.

zobacz więcej
Z Juby polecieli do Kairu, aby odpocząć. Ojciec Wojciech dziwił się, że nie miał traumy i spał spokojnie, chociaż gdy w piątkowy wieczór muzułmanie zaczęli strzelać fajerwerkami – poczuł się nieswojo. W Egipcie misjonarze spotkali uchodźców z Sudanu Południowego – potomków konfliktu z lat 80. minionego wieku i najnowszy miot. Postanowili pojechać do Ugandy do swoich ludzi, którzy uciekli z Lainya. W 2017 roku oficjalnie do Bidi Bidi zaprosił ich biskup Michale Bloom. – Człowiek ucieszył się, bo istnieje coś takiego jak pierwsza miłość misjonarza. Dla mnie to Sudańczycy. Z nikim nie będę miał takiej więzi. To moje duchowe dzieci. Bardzo ich lubię. Także przez cierpienie i uciemiężenie, których doświadczają – mówi jeden z werbistów.

Smak mięsa

Obóz Bidi Bidi to przekrój wyznań jak w Sudanie Południowym: katolicy i protestanci (głównie anglikanie), muzułmanie i religie plemienne. Niewierzących nie ma, raczej niestowarzyszeni – żartują werbiści. Przypominają, że w całej Afryce panuje synkretyzm, łączenie religii. Nie powinien dziwić różaniec u osoby niewierzącej, święty przedmiot ma służyć jako amulet. Inni szamani też są czynni, choć boją się księży katolickich i Boga. Zdarza się, że ludzie jak opętani padają w kościele, na ich ciałach pojawiają się dziwne znaki, opowiadają o makabrycznych snach. To czary czy przebyte traumy dają o sobie znać? Wszystkiego po trochu, w Bidi Bidi trzeba być księdzem i psychologiem.

Dorobek misjonarzy: 6000 chrztów, 1500 pierwszych komunii, 100 bierzmowań, 50 małżeństw. Pod opieką mają trzy kościoły i 30 kaplic, które udało się nanieść na Google Maps. Są centra eucharystyczne z toaletą i łazienką, z których korzystają sąsiedzi. W planach są boiska, na razie chłopaki kopią na klepisku. Celem misjonarzy jest, aby kościół i centrum stanęły w każdej z pięciu stref obozu. Nie mają obaw, że po powrocie uchodźców do Sudanu Południowego miejsca będą leżały odłogiem? Po pierwsze – nie zanosi się na koniec wojny, po drugie – wielu Sudańczyków zostanie na zawsze, budynki mogą służyć także Ugandyjczykom. „Trzeba sadzić drzewa, budować studnie” – mówi ojciec Andrzej i nie żartuje.

Codziennie jeżdżą z Lodonga do Bidi Bidi, co oznacza godzinne telepanie po wertepach. W centrach eucharystycznych, jednoczących każdą strefę, prowadzą grupy duszpasterskie. Młodzi widzą się co sobotę. We wtorki i czwartki odbywają się spotkania z kobietami, które chcą być blisko Kościoła. Opiekują się nimi, zwykle młodocianymi matkami, których partner przestraszył się dziecka i uciekł do Sudanu, siostry werbistki uczą pieczenia chleba, szycia, robienia mydła w płynie. Szybki kurs dorosłości, by pomóc sobie i dziecku. Siostry chciałby także pomóc dzieciom, co sprawia trudności, bo te mają obowiązki w szkole, domu, polu. A są chłonne wiary: nastolatki uczą modlitw maluchy.

Bidi Bidi nie jest wolne od przestępczości, prostytucji, narkomanii. Dlatego werbiści starają się trzymać ludzi blisko Kościoła, by się odbili od dna. W tym tygodniu odbywa się seminarium o seksualność i kulturze plemiennej, aby nie zapomnieli, skąd pochodzą. – Wspieramy młodych, aby odciągnąć ich od złego: gwałtów, pijaństwa, rebelii – mówi ojciec Wojciech. Angażuje się w wiele działań: z okazji seminarium pierwszy raz nocował na terenie obozu.

Kaplice regularnie wystawiają reprezentacje w konkursach piosenki, bo Sudańczycy uwielbiają śpiewać. Są turnieje piłki nożnej, futbolową przeszłość ma ojciec Wojciech. – Podczas imprez ludzie dostają do jedzenia mięso, co stanowi wielkie przeżycie, niektórzy nie jedli go od lat. Wiele działań opiera się na darczyńcach. Z Polski przyjechało kilkanaście komputerów, które zasiliły centra eucharystyczne. Za tydzień objawią się okuliści z Hiszpanii, aby badać wzrok uchodźcom.

Misjonarze zorganizowali procesję z obozu do Lodogna – po uzyskaniu zgody policji i ministerstwa tysiąc osób maszerowało kilkadziesiąt kilometrów, akt odwagi w muzułmańskich okolicach. Wiele było mszy pogrzebowych, które teraz prowadzą katechiści, w tym Angelo.

Nikt nie zastąpi jednak księży podczas niedzielnych mszy w kaplicach, co tydzień w innej. W samochodzie terenowym trzęsie, ale odmawiamy różaniec po angielsku, z obrazka nad lusterkiem patrzy Matka Boska Częstochowska. Kolejnych księży zostawiamy po drodze, do ostatniej kaplicy dojeżdżam tylko z ojcem Wojciechem. Przed nabożeństwem trwa spowiedź, kolejka spora, ksiądz jeden, godziny dwie. Mszę wypełniają tańce i śpiewy jak na Sudańczyków przystało, gościa z Polski też prosimy do ołtarza. Po mszy tłusty pączek i gorąca kawa z katechistami, nie ma nic lepszego na upał. Ksiądz odwiedza też chorych z sąsiedztwa z komunią lub ostatnim namaszczeniem. Przybory trzyma w plastikowych koszulkach od dokumentów, najlepsza ochrona przed kurzem, który wznieca nasz samochód terenowy.

Opowiada, że w obozie każdy był świadkiem masakry: brat z siostrą poszli do studni, wracając usłyszeli hałas i zobaczyli zarzynanych rodziców, dziewczynę zgwałcono, przez kilka dni uciekali bez jedzenia – takie historie się powtarzają. Szczęśliwie po tym doświadczeniu ludzie nie załamują się i mają w sobie ogromną siłę do życia. Angelo nosi szczery uśmiech i ufnie patrzy w przyszłość. Wszyscy chcieliby wrócić do Sudanu Południowego: Angelo nie był ani razu od ucieczki, innym mężczyznom zdarza się jeździć i niektórzy wracają na stałe mimo trwających walk.

Werbiści odwiedzili też Lainya. We wsi zostało kilka osób. Parafia jest opuszczona. Ukradziono solary, pompę, nawet kafle. W Domu Nadziei oberwał się sufit. Trzeba będzie zaczynać od początku. Ojciec Andrzej pojechał do Sudanu na lutową wizytę papieża Franciszka. Wspomina dzieci z plakatami: „Urodziłyśmy się w czasie wojny. Umieramy w czasie wojny. Wciąż tylko wojna, wojna, wojna. My chcemy pokoju, pokoju, pokoju”. Papież otrzymał od werbistów 30 – tyle jest obozowych tablic – różańców uplecionych z kolorowych nici. Afryce nie przypisano koloru czarnego, lecz zielony od bujnej roślinności w porze deszczowej i nadziei.
Papież Franciszek w lutym odwiedził Sudan Południowy. W stolicy kraju Jubie odprawił mszę świętą. Fot. THOMAS MUKOYA / Reuters / Forum
Tymczasem – mówią misjonarze – w Sudanie Południowym wciąż jest bardzo źle. W lutym, tuż przed wizytą papieża, w mieście Kajo Keji, skąd pochodzi Angelo, zabito 26 osób. Zbuntowani ludzie z kałasznikowami są wygłodniali, zabierają plony i niszczą pola. Żołnierze nie dostają żołdu od miesięcy, nie wystarczają im łapówki zbierane na check-pointach, zaczynają kraść i zabijać. Są i dezerterzy, którym najbliżej do pospolitych złodziei lub morderców. W miastach spokojnie bywa do wieczora, po zmroku dzieją się dziwne rzeczy. Między miastami lepiej nie jeździć. Kolejne afrykańskie jądro ciemności.

Człowiek, nie pies

Bidi Bidi ma przed sobą przyszłość i to jest zła wiadomość. Populacja obozu zwiększa się: dzieci stanowią ponad połowę mieszkańców, młodzi kolejne 20 procent, zostają ze względu na edukację, wielu mężczyzn w sile wieku wraca do Sudanu Południowego. Werbiści nie mają funduszu socjalnego, ale zdarza się im pożyczać pieniądze na wieczne nieoddanie – za drugim razem można odmówić, skoro była pożyczka i nie było zwrotu, inaczej wszyscy wyciągaliby ręce. – Musimy być selektywni – mówi ojciec Andrzej. Właśnie przyszła uczennica cichym głosem prosić o czesne do szkoły, rodziny nie stać na taki wydatek. Ojciec się zgodził. Tym bardziej, że w obozie brakuje szkół średnich, ich limit w regionie jest skrupulatnie przestrzegany. W szkołach podstawowych klasy liczą po 300 uczniów, spóźnialscy mogą nie słyszeć i nie widzieć nauczyciela. Werbiści prowadzą programy dla zdolnych dzieci, które wysyłają do szkół ugandyjskich.

Połowa Sudańczyków z Południa to plemię Dinka. Nuer jest drugim co do liczebności, stanowi kilkanaście procent, ale charakterystyczne: mężczyźni mają ponad dwa metry wzrostu i czarną skórę – wyższych i czarniejszych na świecie nie ma. Siedzimy w murowanym domu, więcej niż porządnym w Bidi Bidi. Zgodnie z tradycją nastoletni chłopak staje się mężczyzną, gdy rozgrzanym do czerwoności nożem robi się nacięcia na czole, potem brzytwą robi znamiona wokół ust – czasem również na brzuchu, piersiach i ramionach. Pytam o znieczulenie. Śmiech, że przecież chodzi o stanie się mężczyzną. Pytają o znak mojego plemienia. Nie mam znaku? Nie mam plemienia? Dziwny jest ten świat. Zwyczaje Nuer powoli zanikają – w chacie tylko jeden mężczyzna ma znamiona na czole i ustach. Młodzi nie chcą się okaleczać, by nie odróżniać od innych. Opuszczają wioskę i uczą się w miastach, nie chcą być stygmatyzowani. Łatwiej poddać się innemu zabiegowi – usunięcia dwóch kłów w górnej szczęce, aby człowiek odróżnił się od psa.

– Jakub Kowalski

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

SDP 2023
Zdjęcie główne: Sudańscy uchodźcy czekają przed kościołem na nabożeństwo. Fot. Jakub Kowalski
Zobacz więcej
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Legendy o „cichych zabójcach”
Wyróżniający się snajperzy do końca życia są uwielbiani przez rodaków i otrzymują groźby śmierci.
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Pamiętny rok 2023: 1:0 dla dyktatur
Podczas gdy Ameryka i Europa były zajęte swoimi wewnętrznymi sprawami, dyktatury szykowały pole do przyszłych starć.
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Kasta, i wszystko jasne
Indyjczycy nie spoczną, dopóki nie poznają pozycji danej osoby na drabinie społecznej.
Cywilizacja wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Jak Kościół katolicki budował demokrację amerykańską
Tylko uniwersytety i szkoły prowadzone przez Kościół pozostały wierne duchowi i tradycji Ojców Założycieli Stanów Zjednoczonych.
Cywilizacja wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Budynki plomby to plaga polskich miast
Mieszkania w Polsce są jedynymi z najmniejszych w Europie.