Bob Dylan Leningradu, Jim Morrison Eurazji i narodowy bolszewizm. Kontrkultura w ZSRR
piątek,31 sierpnia 2018
Udostępnij:
Punk rock łączony jest z anarchizmem i nihilizmem. Tymczasem w Rosji część tego nurtu muzyki ewoluowała w stronę „wielkomocarstwowego patriotyzmu”, który pod koniec lat 80. wyrażał rozczarowanie pierestrojką, a w kolejnej dekadzie – rozpadem ZSRR, demokracją parlamentarną, oligarchicznym kapitalizmem.
We wtorek, 4 września, o godz. 8.15 w programie „Studio Kultura Rozmowy” (TVP Kultura) rozmowa z Konstantym Usenką o jego książce „Buszujący w barszczu” oraz filmie Kiryła Serebrennikowa „Lato”, wchodzącym 31 sierpnia na ekrany polskich kin.
Kontrkultura w ZSRR musiała być inna niż na Zachodzie. „Żelazna kurtyna” skutecznie izolowała młodzież sowiecką od tej części świata, która mogła jej imponować nie tylko bogactwem, ale i ekstrawagancją.
Nie oznacza to jednak, że w Kraju Rad zabrakło artystycznej alternatywy. Tyle że siermiężna rzeczywistość komunistycznego imperium stanowiła podatny grunt dla zjawisk, które z zachodniej perspektywy mogły się wydawać dziwaczne, a nawet odstraszające.
Z tego też powodu dużo sobie obiecywałem po fabularnym filmie „Lato”, który wchodzi na ekrany polskich kin. Z zapowiedzi można się dowiedzieć, że obraz Kiryła Serebrennikowa jest inspirowaną prawdziwymi wydarzeniami opowieścią o spotkaniu na początku lat 80. dwóch legendarnych rosyjskich muzyków rockowych. Obydwaj już nie żyją, ale ich nazwiska – zwłaszcza jednego z nich – są dla sowieckiego rocka emblematyczne. Alternatywa z Pitra
Michaił (Majk) Naumienko (rocznik 1955) był wokalistą i gitarzystą, liderem zespołu Zoopark. Przez jakiś czas studiował anglistykę, co ułatwiło mu potem recepcję twórczości anglojęzycznych wykonawców zachodnich i pisanie tekstów po angielsku.
Mieszkał w Petersburgu (wówczas Leningradzie). Owo portowe miasto stanowiło dla mieszkańców Związku Sowieckiego okno na świat. Było w nim łatwiej dotrzeć do przemycanych z Zachodu płyt, które – zdaniem politruków zajmujących się wychowaniem, czy raczej indoktrynowaniem młodzieży – uchodziły za przejawy dekadencji społeczeństw kapitalistycznych i źródło demoralizacji nastolatków w ZSRR.
U Roberta Brylewskiego nie było metafizyki. Była obserwacja społeczna, która komponowała się ze słoikami z fasolką po bretońską, dźwiganymi przez rodziców z wielkiego miasta na wieś w epoce jedynie słusznych socjalistycznych niedoborów.
Naumienko nazywany był „leningradzkim Bobem Dylanem”, fascynował się rhytm and bluesem, amerykańską muzyką psychodeliczną lat 60., glam rockiem i punk rockiem. Duży wpływ na niego mieli Lou Reed i Marc Bolan. Był spiritus movens sceny alternatywnej w Pitrze (slangowe określenie Petersburga, używane również w czasach sowieckich). Nie tylko śpiewał i grał, ale także promował innych wykonawców.
I właśnie jednym z nich był Wiktor Coj (rocznik 1962), bardziej znany z pary głównych bohaterów „Lata”. On też mieszkał w mieście nad Newą.
Syn pochodzącego z Kazachstanu inżyniera narodowości koreańskiej (nic nadzwyczajnego w wielonarodowościowym kraju), próbował sił jako artysta plastyk, uczył się snycerstwa. Interesował się też dalekowschodnimi sztukami walki. Wreszcie miał na swoim koncie kreacje aktorskie – zagrał choćby główną rolę w pokazywanym też w Polsce filmie „Igła” w reżyserii Raszyda Nugmanowa.
Coj zasłynął jako lider zespołu Kino, którego był wokalistą i gitarzystą. Grupa ta przecierała w ZSRR szlak punk rockowi i nowej fali. W utworach Kina słychać oddziaływanie między innymi depresyjnych, mrocznych klimatów kojarzonych z Joy Division, The Cure czy grupami z wytwórni 4AD.
Jak już wspomniałem, obydwu muzyków nie ma już wśród żywych.
Naumienko zmarł w roku 1991 w swoim petersburskim mieszkaniu, w wyniku krwotoku śródmózgowego. Krąży wersja (oficjalnie niepotwierdzona), że wcześniej został pobity na podwórzu i dlatego doszło do powikłań neurologicznych.
Nie tylko wywarł olbrzymi wpływ na gatunek, jakim jest teledysk, ale dodał tej formie „trójmiejskie alternatywne szaleństwo”. Był kwintesencją polskiego klipu muzycznego sprzed czasów korporacji.
Z kolei Coj w roku 1990 zginął w wypadku samochodowym kilkadziesiąt kilometrów od Rygi, kierując pojazdem na trasie szybkiego ruchu. W protokole milicyjnym stwierdzono, że muzyk prawdopodobnie zasnął za kierownicą. Punk na koniu, z sokołem na ramieniu
Lider Kina uchodzi do dziś w krajach dawnego ZSRR za postać wręcz kultową. I bynajmniej nie sposób go traktować wyłącznie jako kogoś, kto przeszczepiał na grunt rosyjski czy – szerzej rzecz ujmując – rosyjskojęzyczny wzorce zachodniej muzyki alternatywnej. Wpisywał się bowiem w osobliwości cechujące sowiecki rock, które mogą się wydawać zachodnim mieszczanom czymś obcym.
W latach 90. wśród rosyjskich publicystów pojawiły się głosy, że w twórczości Coja manifestowała się cywilizacyjna odrębność Rosji jako kraju nie europejskiego, lecz eurazjatyckiego. Za tą opinią miał przemawiać na przykład przedostatni album Kina „Zwiezda po imieni Sołnce” („Gwiazda o imieniu Słońce”), w którym znalazły się wątki rzekomo przywołujące na myśl rosyjskie, przedchrześcijańskie tradycje archaiczne: kulty solarne, radykalne podziały Dzień (Gwiazda, Słońce) – Noc, Lato – Zima, Miłość – Śmierć.
Z kolei w wydanej właśnie książce „Buszujący w barszczu” Konstantego Usenki możemy przeczytać, że Coj został superbohaterem w Ałmaty: „Dziś położona wśród zaśnieżonych pięciotysięczników metropolia uczyniła z niego miejską ikonę. Muzycy crustpunkowego bandu Distress z Petersburga mieli okazję grać koncert w tym mieście. Po powrocie opowiadali o głównej alei pełnej malarzy sprzedających wizerunki Czyngis-Chana i Tamerlana, uważanych tu za założycieli narodu, obok portretów… Coja stylizowanego na Bruce’a Lee. Widzieli też hybrydy w rodzaju dowodzącego Złotą Ordą lidera Kina na koniu, z sokołem siedzącym mu na ramieniu”.
Należy przyznać, że skośnooki artysta przekroczył granice kontrkultury i stał się w byłych republikach sowieckich ikoną popkultury. Można też na różnych portalach – nie tylko rosyjskojęzycznych – spotkać się z opinią, że Coj był „rosyjskim Jimem Morrisonem”.
I coś jest na rzeczy, biorąc pod uwagę choćby manierę wokalną i charyzmę lidera Kina. Tyle że w przypadku Coja trzeba podkreślić – w kontekście rozważań cywilizacyjnych – jego eurazjatyckość, a nie rosyjskość. Dlatego bardziej zasługuje on na miano „Jima Morrisona Eurazji”.
Trzeba pamiętać o tym, że o ile na Zachodzie kontrkultura stanowiła wyraz ekstrawaganckiej diagnozy stawianej przez pokolenie Baby Boom społeczeństwu dobrobytu, o tyle w Kraju Rad determinowało ją ciężkie doświadczenie realnego komunizmu.
Przy czym w przypadku ZSRR była to sytuacja słabnięcia totalitarnego państwa i pogarszającej się ekonomicznej kondycji społeczeństwa, co sprzyjało zanikaniu norm i zasad oraz brutalizacji stosunków międzyludzkich. Przemoc reżimu ulegała prywatyzacji – instytucje były wypierane przez mafie, które powstawały na styku partii komunistycznej, szemranego biznesu, tajnych służb. I w takich właśnie politycznych i społecznych warunkach rozwijała się kariera Wiktora Coja.
W powszechnym przekonaniu punk rock łączony jest z anarchizmem i nihilizmem. Tymczasem w Rosji część tego nurtu muzyki ewoluowała w kierunku rosyjskiego „wielkomocarstwowego patriotyzmu”, który pod koniec lat 80. wyrażał rozczarowanie pierestrojką, a w kolejnej dekadzie – rozpadem ZSRR, demokracją parlamentarną, oligarchicznym kapitalizmem.
Coja to w tym sensie bezpośrednio nie dotyczyło, że stronił on od politycznych zaangażowań. Ale niejeden artysta podążył w stronę ideologii łączącej elementy brunatne z czerwonymi.
Warto tu wymienić choćby Jegora Letowa, również już nieżyjącego wokalistę i gitarzystę, lidera zespołu Grażdanskaja Oborona, który był czołowym działaczem Partii Narodowo-Bolszewickiej (jej flaga jest taka sama, jak III Rzeszy, tyle że zamiast swastyki widnieje na niej sierp i młot), dowodzonej przez skandalizującego pisarza Eduarda Limonowa. Ugrupowanie to traktuje jednak odwoływanie się do symboliki nazistowskiej jako prowokację – performance obliczony na wywołanie oburzenia w społeczeństwie, w którym każda rocznica zwycięstwa Armii Czerwonej nad III Rzeszą jest celebrowana niemal jak uroczystość religijna.
Dziś nacbole (jak się w skrócie nazywa w Rosji działaczy tej formacji) stanowią z jednej strony antysystemową opozycję, ponieważ zarzucają reżimowi putinowskiemu, że reglamentuje prawo do uczestnictwa w życiu publicznym, z drugiej zaś – aktywnie popierają ekspansjonistyczny kurs Kremla wobec Ukrainy. To przypadek choćby walczącego w Donbasie po stronie separatystów Zachara Prilepina. Ów pisarz twierdzi, że narodowy bolszewizm znacznie wykracza poza politykę.
Nigdy wcześniej udręki nastolatków nie były przedmiotem troski fachowców od terroryzmu, bezpieczeństwa narodowego i demografii, a tak dzieje się w przypadku ruchu incelsów. Pryszczaci snują pełne nienawiści fantazje.
Warto zacytować wypowiedź Prilepina, pochodzącą z książki „Limonow” Emmanuela Carrere’a (przekład – Magdalena Kamińska-Maurugeon): „nacbole to była kontrkultura Rosji. Jedyna. Cała reszta to ściema, służalcy i tak dalej. Oczywiście byli wśród nas brutale, jacyś nerwowi goście, byli też skini z wilczurami, którzy straszyli porządnych ludzi, wykonując hitlerowskie pozdrowienia. Ale byli także wszyscy ci, żyjący w małych miastach w głębokiej Rosji, rysownicy komiksów – samoucy, basiści rockowi, szukający wspólników, żeby założyć zespół, goście, którzy majstrują przy kamerach wideo, nieśmiali poeci, którzy piszą po kryjomu wiersze, wzdychają do zbyt ładnych dziewczyn i marzą ponuro, żeby zarżnąć wszystkich w szkole, a potem wysadzić się w powietrze, tak jak to robią w Ameryce”.
Prilepin to nie wyrocznia, ale ważne świadectwo epoki. Carrere’owi opowiadał on o latach 90., ale przecież takie ekscentryczne z punktu widzenia zachodnich mieszczan zjawiska, o których tu mowa, nie wzięły się znikąd. One rodziły się co najmniej dekadę wcześniej, kiedy Wiktor Coj odwiedzał Majka Naumienkę, by posłuchać, co ten myśli o jego wczesnej twórczości.
Można przy tej okazji przywołać pokazywany trzy lata temu na Warszawskim Festiwalu Filmowym dokument Władimira Kozłowa „Ślady na śniegu”. Film ten opowiada o syberyjskiej scenie punk rockowej lat 80. Kiedy się go ogląda, to się wręcz czuje brud tamtych miejsc i tamtych czasów. A zarazem rzuca się w oczy oryginalność przewijających się przez obraz postaci.
Idąc na przedpremierowy pokaz „Lata” liczyłem na to, że zobaczę prawdziwy Związek Sowiecki lat 80. – że nie zabraknie naturalistycznych, przerażających obrazków znanych choćby z takich filmów, jak „Ładunek 200” Aleksieja Bałabanowa czy „Luna Park” Pawła Łungina. Ale się zawiodłem. Nic prawdziwego
Obejrzałem infantylną, miałką opowieść o uczuciach dwóch muzyków do urodziwej Nataszy, żony jednego z nich (tego starszego), przeplatane elementami musicalowymi. W „Lecie” nie dzieje się nic dramatycznego.
Nawet represyjne zachowania tajniaków z KGB wobec wyróżniających się wyglądem młodych ludzi w pociągu podmiejskim przybierają charakter groteskowy. Scena ta gładko przechodzi w wideoklip będący coverem znanego kawałka Talking Heads „Psycho Killer”. Tym samym wyłania się obraz całkowicie odklejony od koszmarnej sowieckiej rzeczywistości.
Grzegorz Brzozowicz: Dawny lider zespołu Talking Heads, David Byrne, na swojej nowej płycie solowej diagnozuje stan chaosu i tworzy alternatywną wizję USA.
Okazuje się, że te wrażenia z przedpremierowego seansu pokrywają się z ostrą krytyką „Lata” ze strony muzyków, którzy Naumienkę i Coja znali. Borys Griebienszczikow, wokalista i gitarzysta zespołu Akwarium, na jednej z konferencji prasowych stwierdził, że scenariusz filmu to „od początku do końca kłamstwo”. – Żyliśmy inaczej. W scenariuszu moskiewscy hipsterzy nic nie potrafią robić poza kopulowaniem na cudzy koszt. Scenariusz pisał człowiek z obcej planety. Wydaje mi się, że w tamtych czasach scenarzysta by pracował w KGB – dosadnie dodał artysta.
Tymczasem „Lato” startowało w konkursie głównym tegorocznego międzynarodowego festiwalu w Cannes i zostało uhonorowane przez dziennikarzy nagrodą za najlepszy soundtrack. To jeszcze można jakoś pojąć, bo warstwa muzyczna filmu się broni. Niemniej trudno chwalić tę produkcję za fabułę. Mentalnie skolonizowany
Może na pozytywny odbiór „Lata” w świecie wpływ ma sytuacja, w jakiej znalazł się jego reżyser. 49-letni Kirył Serebrennikow jest antyputinowskim dysydentem. Zarzuca władzom rosyjskim dyskryminację mniejszości seksualnych oraz cenzurowanie sztuki, będące – według niego – przejawem umizgiwania się do Cerkwi prawosławnej. Kiedy w roku 2008 Rosja zaatakowała Gruzję, wyraził gotowość przejścia się po Moskwie z plakatem: „Jestem Gruzinem”.
Na Zachodzie taka postawa reżysera może się podobać niejednemu weteranowi tamtejszej kontrkultury, który pamięta hasło Pokolenia’68 „Zabrania się zabraniać” i pacyfistyczne demonstracje przeciw udziałowi USA w wojnie w Wietnamie. Tyle że Rosja to nie Ameryka, a absolutyzacja wolności obyczajowej kompromituje się na naszych oczach.
Skądinąd można odnieść też wrażenie, że „Lato” zostało zrealizowane z myślą o widzu zachodnim, a nie rosyjskim. Bo i sam reżyser tego obrazu, ulegając ideologicznym przesądom Europejczyków bałwochwalczo wierzących w postęp, mentalnie dał się skolonizować i już jest człowiekiem Zachodu.
Filip Memches: Rosja jawi się krajem nieodpowiedzialnych mężczyzn i samolubnych kobiet. Tworzą oni związki, w których przekazywanie życia jest przekleństwem, a nie błogosławieństwem.
Ale jeśli tak, to nie był w stanie stworzyć filmu o kontrkulturze w Rosji. Do tego potrzeba artystycznej bezkompromisowości, której twórcy „Lata” zabrakło.
A przecież można być rosyjskim reżyserem, który wnika z empatią w duszę swojego kraju i zarazem bezwzględnie demaskuje obecne w nim polityczne oraz moralne zło, czym naraża się kremlowskim decydentom od kinematografii. Wystarczy tu wymienić choćby Andrieja Zwiagincewa, mającego na swoim koncie takie obrazy, jak „Powrót”, „Lewiatan” i „Niemiłość”.
Serebrennikow nie mógł pojechać do Cannes, ponieważ wyrokiem sądu rejonowego w Moskwie przebywał wówczas w areszcie domowym (nadal w nim przebywa). Jest podejrzany o defraudację olbrzymiej kwoty ze środków publicznych przeznaczonych na teatralny projekt „Platforma”.
Reżyser nie przyznaje się do winy, a ponieważ kontestuje politykę Kremla, więc nie brakuje w Rosji i za granicą głosów, że padł ofiarą prześladowań politycznych. A to już na światowych salonach stanowi swoistą rekomendację dla jego dzieł. Tyle że z tego powodu „Lato” nie stanie się dobrym filmem. – Filip Memches
Zdjęcie główne: Luty 1989 r. Grupa punków w Tallinie, stolicy Estonii – wówczas jednej z republik Związku Sowieckiego (do 1991 roku). Fot.Peter Turnley/Corbis/VCG via Getty Images