Cywilizacja

Prezydent na wojnie z narkotykami, Kościołem i Ameryką. Potrzebuje pieniędzy na buty, motocykle i dziewczyny

Schizofrenia Amerykanów wobec „małych brązowych braci”, mieszanka idealizmu i interesowności, oraz niewątpliwy czar i potęga USA sprawiły, że wielu tubylców nie chciało już być Filipińczykami, zaczęli oni aspirować do stania się Amerykanami, choćby drugiej kategorii.

Przed domem rodziny Duterte w Davao zwolennicy robili sobie selfie jeszcze wtedy, gdy Rodrigo był tylko burmistrzem. Fot. REUTERS/Erik De Castro
Z zewnątrz dom rodzinny prezydenta Filipin Rodrigo Duterte w Davao, wygląda skromnie. Lekko zapuszczona, zielona, dwupiętrowa konstrukcja, stoi na końcu ulicy Szafirowej, w dzielnicy Dona Luisa. Od dwóch lat, gdy Duterte został prezydentem, miejsce to stało się celem pielgrzymek.

Przy wlocie do ulicy mija się patrol wojska, kilkaset metrów dalej u młodej kobiety w mundurze trzeba zostawić paszport i wpisać się na listę. Jeden z sąsiadów otworzył stragan, sprzedaje koszulki z twarzą Duterte i kubki z jego zaciśnięta pięścią.

Przed samym domem postawiono naturalnych rozmiarów makietę głównego lokatora, kilka osób czeka już w kolejce do pamiątkowego zdjęcia. W weekendy jest szansa spotkać nawet oryginał, gdy przylatuje z Manili na wypoczynek. Duterte mieszka tu od 2000 roku ze swoją drugą żoną Honeylet i ich 14-letnią córką Weroniką.

Najlepszy prezydent w historii

Według sprawozdań finansowych prezydent nie jest człowiekiem zamożnym. Mówi, że pieniędzy potrzebuje tylko na buty, motocykle i dziewczyny. Jego wrogowie twierdzą jednak, że ta skromność to tylko maska populisty, i że ukrywa on fortunę wartą milionów dolarów. Wzbogacić miał się jako burmistrz Davao na tworzeniu fikcyjnych etatów czy na sprzedaży narkotyków, które wcześniej skonfiskował.

Żadna z tych pogłosek nie została udowodniona. Zwolennicy Duterte widzą w nim zaś po prostu rzadki przykład oddanego służbie publicznej urzędnika, który nie oderwał się od ludu, jak większość skorumpowanej klasy rządzącej na Filipinach.

Po pierwsze: nie brońcie się samemu. Po drugie: nie pomagajcie innym. Bądźcie bierni i obojętni!

Nie znajdziemy żadnego poradnika, wydanego przez jakąkolwiek służbę w jakimkolwiek kraju Zachodu, który w razie zamachu zalecałby ocenę szans na powodzenie aktywnej obrony i – jeśli takie szanse są – uderzenie na zamachowca. Wszystkie zalecają pochowanie się po kątach.

zobacz więcej
To nie stan majątkowy jednak przyniósł rozgłos prezydentowi Filipin, daleko poza granice kraju, a jego krwawa wojna z narkotykami oraz osobliwy sposób bycia, głównie język, pełen wulgarności, personalnych ataków i braku poszanowania tabu.

W łagodniejszej formie prezentuje się go na Zachodzie jako eksponenta nowej fali populizmu albo jako „silnego człowieka”, kogoś w rodzaju Putina czy Erdogana. Można też jednak przeczytać o jego faszystowskich i psychopatycznych skłonnościach, o nakłanianiu do mordowania niewinnych, czy po prostu o podążaniu ku dyktaturze.

Na Filipinach Duterte ma zagorzałych wrogów, ale jego zwolennicy stanowią wciąż zdecydowaną większość społeczeństwa, ostatnio na poziomie 70 procent. W czasie dwóch tygodni pobytu w tym kraju słyszałem często, że to najlepszy prezydent w historii.

Filipińska marność

Duterte objął władzę dokładnie 30 lat po upadku dyktatury Ferdinanda Marcosa w 1986 roku. Wydarzenia tamtego okresu, zakończone pokojową rewolucją, na Filipinach określa się skrótowo EDSA. To nazwa głównej arterii komunikacyjnej Manili, na którą wyszły tysiące ludzi by zaprotestować przeciw sfałszowanym wyborom i rodzinie Marcosów. Do ludu przyłączył się kler i część armii, szalę przeważyło wycofanie poparcia dla Marcosa przez USA.

Na czele rewolucji stanęła Corazon Aquino, w mediach prezentowana jako gospodyni domowa. Jej mąż Benigno, przeciwnik Marcosa, został zamordowany trzy lata wcześniej na lotnisku w Manili, co uczyniło z niego męczennika reżymu, dając Filipińczykom impuls do walki o demokrację. Drogę którą transportowano trumnę Benigno, ozdobiono żółltymi wstążkami, stąd nazwa „Yellows” całej, wpływowej do dziś, formacji politycznej.

Corazon, tak jak Lech Wałęsa kilka lat później, wygłosiła mowę w Kongresie USA: „Mieszkańcy slumsów i biednych wiosek przyszli do mnie z jednym wezwaniem: demokracja! Nie jedzenie, choć oczywiście potrzebowali go, nie praca, choć z pewnością chcieli jej, ale demokracja”. Amerykańscy politycy nie kryli wzruszenia.

Marcosowie po otrzymaniu azylu na Hawajach pakowali się w pośpiechu, zostawiając po sobie kraj w gospodarczej zapaści. Ludzie byli jednak w euforii z odzyskanej wolności oraz pełni nadziei na zmiany i rozwój, które pozwolą Filipinom przyłączyć się do peletonu azjatyckich tygrysów.

Tymczasem już jesienią 1987 roku, a potem latem 1988 roku, pojawiają się w prasie zachodniej dwa głośne sceptyczne teksty o Filipinach. Pierwszym był reportaż Jamesa Fallowsa w „The Atlantic” pod tytułem „Uszkodzona kultura”. Drugi, „Demokracja kacyków”, napisał słynny orientalista Benedict Anderson. Przeglądając je dziś można jedynie powinszować autorom profetycznych zdolności.
Czterodniowa pokojowa rewolucja EDSA z 1986 roku odsunęła od władzy rodzinę Marcosów. Na zdjęciu żołnierze broniacy się przed atakiem demonstrantów. Fot. Alex Bowie/Getty Images
Fallows pisze, że chodzenie po Manili napawa go złością. Ja raczej odczuwam przygnębienie, czasem jednak coś nawet więcej niż złość – uczucie wzmocnione świadomością zmarnowanych lat. To wściekłość z wielkich połaci przeraźliwej biedy, z milionów ludzkich żyć, które nigdy nie otrzymały szansy godziwego rozwoju, z powszechnego marnotrawstwa pieniędzy i czasu, z fatalnej infrastruktury, z chaosu komunikacyjnego i z ogólnego braku poczucia troski o dobro wspólne.

Obraz dopełnia infantylny, wsobny i skorumpowany świat filipińskiej polityki, zajętej bardziej wzajemnymi intrygami niż problemami społeczeństwa. Filipińczycy, ten sympatyczny, zaradny naród, zasługują na dużo lepszy los...

Obydwaj autorzy dochodzą do podobnych wniosków na temat filipińskiej marności. Fallows pisze o płytkim nacjonalizmie, braku poczucia wspólnoty i politycznej odpowiedzialności za całe społeczeństwo. Anderson nadaje temu zjawisku historyczną perspektywę, a swój wywód zaczyna od skorygowania popularnego wizerunku Corazon Aquino.

Demokracja kasyno

Jej skromność i głęboki katolicyzm nie były na pokaz. Nie zmienia to faktu, że miała ona amerykańskie wykształcenie, znała francuski i, co najważniejsze, była spadkobierczynią jednego z większych filipińskich latyfundiów, podobnie jak jej zamordowany mąż.

Obydwoje reprezentują warstwę bogatych klanów rodzinnych, które od czasu hiszpańskiego kolonializmu dominują w życiu gospodarczym i politycznym kraju. Obok majątków ziemskich, posiadają również grunty miejskie, nieruchomości i udziały w usługach użyteczności publicznej. Istotą biznesu, który prowadzą jest awersja do przedsiębiorczości i czerpanie zysków z renty.

Ci ludzie stanowili tradycyjnie bufor między kolonizatorami, a ludnością tubylczą. Uznając swój podrzędny status wobec imperialnego centrum, byli gotowi służyć każdemu kolonizatorowi, pod warunkiem zachowania dla siebie uprzywilejowanej pozycji wewnątrz kraju. Układ ten sprawiał, że nie czuli oni wspólnoty z resztą mieszkańców wysp, którą na ogół pogardzali i eksploatowali bez umiaru.

W 1986 roku było więc jasne, że warunkiem dalszych zmian w kraju jest reforma rolna oraz zakaz obsadzania stanowisk publicznych przez klany rodzinne. Corazon Aquino mogła mieć nawet dobre intencje, ale szybko została sparaliżowana przez oligarchów, w tym przez swoich bliższych i dalszych kuzynów.

Liczbę dynastii szacuje się dziś na między 180 a 400. Ci ludzie się znają, bywają skoligaceni, rywalizują ze sobą – w biznesie, w polityce, w miłości, a nawet wydaja na siebie wyroki śmierci. Gdy poczują jednak zagrożenie jako warstwa społeczna, zwierają szeregi.

Wszystkie chwyty dozwolone. Jak się broni elita

Cały establishment zorganizował się przeciwko Marine Le Pen, do czego publicznie wzywali nawet psycholodzy!

zobacz więcej
Doszło zatem na Filipinach do paradoksalnej sytuacji. Jest demokracja, regularne wybory, wolne media, a większość kluczowych stanowisk w kraju obsadzanych jest od pokoleń przez te same nazwiska. Benedict Anderson nazwał to zjawisko „demokracją kasyno”: czasem uda się wygrać komuś spoza układów, na końcu jednak zawsze „stoły są górą”.

Według ostatnich danych 70 procent parlamentarzystów pochodzi z politycznych dynastii, na prowincji zajmują oni 73 z 81 stanowisk gubernatorskich. Raport Banku światowego z 2013 podaje, że 40 rodzinnych konglomeratów zgarnęło 2/3 wzrostu gospodarczego.

Chrześcijanie barbarzyńcami

Aby zrozumieć współczesne Filipiny, trzeba sięgnąć do historii.

Filipiny wpadły w ręce USA dość przypadkowo. W roku 1898 po wygranej wojnie z Hiszpanią Stany Zjednoczone przejęły także, choć nie bez oporów, jej azjatycką kolonię. Przeciwnicy kolonizacji twierdzili, że Ameryka, przejmując Filipiny, zaprzeczy swojej istocie – kraju wolnych ludzi, który sam wyzwolił się wcześniej z niewoli. – Podbój terytoriów zamorskich uczyni z nas wulgarne, pospolite imperium – mówili wtedy kongresmeni.

Z drugiej strony sekretarz stanu William Day ostrzegał przed braniem odpowiedzialności za „8 czy 9 milionów absolutnie ignoranckich, w tym wielu zdemoralizowanych Filipińczyków”.

O aneksji przeważył pragmatyzm: chęć poszerzenia wpływów na Pacyfiku oraz utworzenia bazy do handlu na Dalekim Wschodzie, zwłaszcza z Chinami. Decyzja ta wymagała jednak moralnego uzasadnienia, również wobec opinii publicznej USA.

Prezydent William McKinley mówił, że dostał wskazówkę od Boga: przejęcie Filipin jest koniecznością, bo tubylcy „nie potrafią się sami rządzić i zapanuje tam anarchia”, co wykorzystają tylko europejskie imperia.

Jedynym godnym wyjściem jest więc zatrzymanie archipelagu, by „wyedukować Filipińczyków [...] i z łaską bożą uczynić dla nich najlepsze co się da, jako dla naszych ludzkich towarzyszy, dla których Chrystus oddał życie”.
Rodrigo Duterte jeszcze w czasach gdy był burmistrzem Davao lubił pozować na silnego człowieka. Na zdjęciu z karabinkiem Uzi w latach 90. Fot. REUTERS/Renato Lumawag
Kłopot w tym, że po odejściu Hiszpanów, Filipińczycy zdążyli już proklamować niepodległość, którą Stany Zjednoczone musiały teraz zdławić. W 1899 roku wybucha krwawa trzyletnia wojna, zginęło około 200 tysięcy tubylców i ponad 4 tysiące żołnierzy USA. Amerykanie niszczyli całe wioski, nie oszczędzając kobiet i dzieci.

„Przybyliśmy tu jako chrześcijanie, a staliśmy się barbarzyńcami” – pisał do rodziny kapitan Matthew Batson. Walki najdłużej trwały na południowej wyspie Mindanao. Amerykanie mieli wtedy zrabować dzwony z zabytkowego kościoła, ich zwrotu domaga się teraz Duterte.

Jest jednak także druga strona medalu. Już w czasie wojny zaczynają przyjeżdżać na Filipiny setki młodych Amerykanów z podręcznikami, by uczyć miejscowe dzieci. W ciągu dwudziestu lat poziom analfabetyzmu spadnie z 80 do 50 procent, a liczba ludności podwoi się, głównie wskutek opanowania malarii i cholery. Amerykanie będą budować szpitale, toalety miejskie i oczyszczalnia ścieków.

Made in USA

„Wykonujemy tu bożą robotę” – pisał William Howard Taft, pierwszy cywilny gubernator Filipin i późniejszy prezydent USA. Taft nie lubił Filipińczyków. „Nasi mali brązowi bracia” jak ich określał „są pozbawieni charakteru i moralności”. Narzekał na ich ignorancję i podatność na przesądy: „potrzeba 50-100 lat by zrozumieli, na czym polega anglosaska wolność”.

Amerykanie powtarzali, że są na Filipinach tymczasowo. Administrację publiczną zaczęli obsadzać tubylcami. W 1907 roku rozpisano pierwsze ograniczone wybory. Wygrała w nich, jak w każdych następnych, ta sama lokalna elita. „To 6-7 tysięcy w miarę wykształconych, w większości jednak przeżartych intryganctwem polityków, bez najmniejszej siły moralnej, zmotywowanej tylko osobistym interesem” – pisał Taft. Już po powrocie do Waszyngtonu powie, że eksperyment wyborczy na Filipinach wprowadził zbyt prędko.

Słynny prawnik Felix Frankfurter będzie przestrzegał potem przed zbyt szybkim wychodzeniem USA z Filipin, bo „bogata elita nie czuje wspólnoty interesów i ma mało sympatii dla mas. Tylko USA jest w stanie poszerzyć polityczną bazę w tym kraju”.

Filipiny odzyskały formalnie niepodległość w 1946 roku. Wcześniej jednak wybuchła druga wojna światowa i Japonia na kilka lat wypchnęła Amerykanów z archipelagu. Znaczna część elit zaczęła służyć nowemu kolonizatorowi.

Kiedy karta znowu się odwróciła i generał MacArthur wrócił wraz z armią USA, w pierwszym odruchu aresztowano 5 tysięcy „zdrajców”. To był właściwy moment na realną demokratyzację.

Górę wzięła jednak wielka polityka. Zaczynała się zimna wojna, Amerykanie chcieli mieć Filipiny po swojej stronie, uznano, że najlepiej oprzeć się na tradycyjnych elitach, które nie dopuszczą do komunistycznego przewrotu. Ludzie, którzy jeszcze niedawno kłaniali się w pas Japończykom, wrócili na uprzywilejowane pozycje.

Kto wie jednak, czy amerykański eksperyment na Filipinach od początku nie był skazany na porażkę. Piękne idee reform miały bowiem swój kres zawsze tam, gdzie zderzały się z interesem USA, także gospodarczym. Cóż z tego, że Filipińczycy mieli dostęp do rynku Stanów Zjednoczonych, skoro mogli eksportować tam tylko cukier, a bogacili się na tym latyfundyści.

Pedofil, pijak, zbiorowy gwałciciel. Jak wykończyć sędziego

Lewica zapowiedziała, że będzie walczyć z nim „wszelkimi metodami”.

zobacz więcej
Z drugiej strony amerykański monopol na eksport do Filipin sprawił, że zostały one zalane towarami made in USA, co uniemożliwiło rozwój lokalnej wytwórczości. Kraj odczuwają tego skutki do dziś.

Brzemienna w skutki okazała się też kolonialna deformacja filipińskiej tożsamości. Gdyby USA jedynie eksploatowało swoją kolonię, łatwiej byłoby się tubylcom zjednoczyć, poczuć wspólnotę losów.

Tymczasem schizofrenia Amerykanów wobec swoich „małych brązowych braci”, mieszanka idealizmu i interesowności, oraz niewątpliwy czar i potęga Ameryki sprawiły, że wielu tubylców nie chciało już być Filipińczykami, zaczęli oni aspirować do stania się Amerykanami, choćby drugiej kategorii. Z taką mentalnością obywateli trudno budować nowoczesne państwo.

Po 1946 roku Amerykanie zachowali wpływy na Filipinach. Ingerowali jawnie w proces wyborczy, utrzymali przywileje gospodarcze, zostawili tam bazy wojskowe. Sytuacja zmieniła się nieco po upadku Marcosa, ale duch wielkiego brata ciągle unosi się nad archipelagiem.

Główne ulice miast noszą nazwę Tafta czy MacArthura. Język potoczny to mieszanka Tagalog i angielskiego. Elity kształcą się tylko po angielsku, co tworzy od razu barierę z resztą społeczeństwa. Wreszcie, powszechne przekonanie, że CIA ma wpływ na każdą dziedzinę życia.

Budowanie tożsamości

Rozpoznanie postkolonialnego bagażu ciążącego na filipińskiej tożsamości, pozwala inaczej spojrzeć również na zachowanie Rodrigo Duterte. Kilka cytatów z jego wypowiedzi:

Odpowiem cierpliwie rybakowi, chłopu, o co chodzi w wojnie z narkotykami, ale nigdy nie będę się tłumaczył przed obcokrajowcem.

O prezydencie USA: Ten Obama krytykował mnie jakbym był urzędnikiem pocztowym. Sp... Obama!. Musisz mnie respektować, nie udzielaj mi reprymend, bo ja reprezentuję państwo!

Do zachodnich organizacji praw człowieka: I co, myślicie, że jesteście sumieniem ludzkości, że macie rację, bo jesteście biali? Przepraszam, czy uważacie nas za małpy, które mówią?!

Do CIA : Wyp...ć, nadejdzie dzień, że albo wy mnie zabijecie, albo sami będziecie musieli opuścić mój kraj!

Wystarczy...
Gdy Barack Obama zamroził dostawy uzbrojenia z powodu antynarkotykowej kampanii Rodrigo Dutertego, ten od razu wszedł w negocjacje z Władimirem Putinem. Na zdjęciu sspotkanie na Kremlu w maju 2017 roku. Fot. REUTERS/Maxim Shemetov
Złośliwi mówią, że Duterte nie dostał kiedyś wizy do USA, stąd jego antyamerykański uraz. Można też psychologizować o ukrytych kompleksach – jego pierwsza żona Elizabeth Zimmerman ma niemieckie korzenie i jak na Filipinkę wyjątkowo jasną cerę (a na Filipinach trudno kupić kosmetyk do twarzy, który nie jest „wybielający”).

Gdy jednak oczyścić cytowane powyżej wypowiedzi prezydenta z wulgaryzmów, to zostaje tylko postkolonialna trauma. Duterte zwraca się tu przede wszystkim do swoich rodaków. Wyplątanie się z postkolonialnych uzależnień, spojrzenie na USA z zewnątrz, jak na osobny byt, mają prowadzić do scalenia filipińskiej psychiki, zbudowania na nowo narodowej tożsamości.

W tym świetle należy postrzegać też przyjazne gesty prezydenta wobec Chin, na nawet Rosji. To sygnał, że Filipiny jako suwerenny kraj mają swobodę działania i nie są zawsze zdane na wielkiego brata z USA.

Co więcej, strategiczne położenie Filipin w Azji, powinno zapewniać im dodatkowe korzyści. Gdy więc Obama zamroził obiecane dostawy uzbrojenia z powodu antynarkotykowej kampanii Duterte, ten od razu wszedł w negocjacje z Putinem.

Problem z tego typu grą pojawi się wtedy, gdy chłodną kalkulację zdominuje resentyment. Z poczucia krzywdy doznanej kiedyś od USA nie wynika jeszcze, że opłacalne jest bliskie wiązanie się z Pekinem dziś. Tym bardziej, że Filipiny mają z Chinami spór terytorialny na Morzu Południowochińskim, a większość społeczeństwa boi się przekształcenia kraju w chińską kolonię.

Czym innym wreszcie jest mozolne budowanie poczucia narodowej wartości w oparciu o wymierne sukcesy, np. przez likwidację biedy i korupcji, a czym innym, gdyby miała ona czerpać z kompleksów, wyradzając się w odruchową niechęć, również rasową, do obcych.

Niedokończona rewolucja

Przeciwnicy Duterte zarzucają mu dyktatorskie skłonności m.in. dlatego, że wypowiada się pochlebnie o Ferdinandzie Marcosie i utrzymuje przyjazne kontakty z jego wpływową rodziną. Zezwolił też, by pochowano szczątki dyktatora na Cmentarzu Bohaterów w Manili, pragnąc, jak to ujął, „zagojenia narodowych ran”.

By zrozumieć te intencje, trzeba pojechać na północ kraju do prowincji Ilocos Norte, z której wywodzi się Marcos. Kiedy byłem tam w połowie września, główne miasta regionu Laoag i Batac wciąż nosiły ślady dekoracji po obchodzonych kilka dni wcześniej 101 urodzinach dyktatora.

Gubernatorem prowincji jest obecnie Imee Marcos, córka Ferdinanda. Są tam też muzea poświęcone byłemu prezydentowi, szkoły i ulice jego imienia. Trudno właściwie określić status Marcosa w tym regionie. Jest on tylko największym synem tej ziemi, czy postacią wykraczającą już poza ludzkie ramy? Tak czy inaczej, większość Illocanos, zawsze zagłosuje na wskazanego członka klanu.

Węgrzy, obcy w Europie. Czy Viktor Orbán jest uczniem rosyjskiego „faszysty”?

Polacy, którzy zachwycają się premierem Węgier, powinni pamiętać, że rechrystianizacja Europy nie wiedzie przez afirmację kulturowego dziedzictwa Wielkiego Stepu.

zobacz więcej
Żona mojego przyjaciela, osoba wykształcona, która wywodzi się z tego regionu, ale całe dorosłe życie mieszka w Manili, również uważa Ferdinanda za wielkiego przywódcę. Nasz dialog wygląda mniej więcej tak:

– A co ze skradzionymi miliardami?

– Są na przechowaniu, w odpowiednim czasie Marcosowie zwrócą je państwu.

– A ofiary, stan wojenny?

– Przesada, nie był wcale tak opresyjny.

– Imelda miała trzy tysiące par butów...

– To zła kobieta, ona nie jest Ilocano.


Duterte chce mieszkańców Ilocos Norte włączyć do narodowej wspólnoty. Co istotne, dla milionów Filipińczyków w całym kraju, obraz rządów Marcosa wcale nie jest jednoznaczny. Uważają, że obóz „żółtych” skupiony wokół rodziny Aquino celowo demonizuje Marcosa, bo ten odsunął ich, oraz innych oligarchów, od wpływów. I dopiero dzięki pokojowej rewolucji mogli oni, na plecach ludu, wrócić do władzy i profitów.

Ta interpretacja nie jest pozbawiona racji. Smutny paradoks Filipin polega na tym, że jednym z niewielu polityków po wojnie, który próbował zasadniczych reform i potrafił zagrać z USA jak równy z równym, był ten niezwykle inteligentny parweniusz z północy. Większość infrastruktury w Manili pochodzi jeszcze z jego czasów.

Wprowadzenie stanu wojennego w 1972 roku cieszyło się poparciem społecznym i miało akceptację Waszyngtonu. Ówczesny sekretarz ambasady USA w Manili Francis Underhill, powie lata późnej, że kraj był w takim chaosie, tak skorumpowany i niebezpieczny, że „potrzebował silnego człowieka”.

Degrengolada rządów Marcosa postępowała stopniowo. Starą oligarchię zastąpił on własną, zaczęły się represje oraz wielkie łupienie coraz bardziej zadłużonego państwa.

Stosunek do EDSA stanowi jedną z głównych osi podziału wśród Filipińczyków. Dla „żółtych” wydarzenia 1986 roku mają znaczenie niemal mityczne. Zwolennicy obecnego prezydenta twierdzą zaś, że to „niedokończona rewolucja”.

„Bóg jest głupi”

Gesty pod adresem byłego dyktatora nie naruszyły wysokiego poparcia dla Duterte. Spadło ono nieznacznie dopiero, gdy prezydent wdał się w długotrwały spór z Kościołem. 80 procent Filipińczyków to katolicy.

Niedzielna msza święta na Filipinach jest dla Europejczyka poruszającym przeżyciem. Latynoskie wibracje, spontaniczność kapłana i wiernych potakujących w trakcie kazania, starsze małżeństwa wymieniające się pocałunkami na znaku pokoju, po mszy kolejka do księdza, który przez dotknięcie czoła tchnąć ma dobrą energię na kolejny tydzień.
Rodrigo Duterte toczy propagandową wojnę z Ameryką, ale nie unika spotkań z Donaldem Trumpem. Fot. REUTERS/Jonathan Ernst
Dla kontrastu kilka wypowiedzi Duterte:

Kościół katolicki jest przeżarty hipokryzją!

Są jacyś biskupi na sali? Całujcie mnie w d... Wy macie swojego Boga, ja mam swojego

Bóg jest głupi. [...] Historia o grzechu pierworodnym nie ma sensu.


I tak dalej, i tak dalej. Jedna z gazet zamieściła nawet artykuł amerykańskiego teologa, który powołując się na Leszka Kołakowskiego, wyjaśniał prezydentowi znaczenie teodycei...

Osobista wojna Duterte z Kościołem rozpoczęła się w lutym zeszłego roku, w kolejną rocznicę pokojowej rewolucji. Przewodniczący Konferencji Biskupów abp. Socrates Villegas napisał wtedy o „zgwałconym duchu EDSA”, o „wulgarnym języku nienawiści nakłaniającym do morderstw”, i o „bezkrwawej rewolucji splamionej krwią naszych ulic.”

Pierwsza odpowiedziała Sara Duterte, córka prezydenta, która zwykle tonuje język ojca. „(Villegas) jest gorszy niż stu prezydentów Duterte. […]. Prezydent uznaje wagę ruchu EDSA, ale został on zawłaszczony przez ludzi takich jak Villegas i elity. Mówicie o wolności, jakbyście to wy ją wynaleźli, jakby to był wasz prezent dla nas. A wolność to życie bez waszej selektywnej moralności. To jest prawdziwy duch EDSA!”

Episkopat angażuje się w pomoc ofiarom wojny antynarkotykowej, ale, jak widać, korzenie konfliktu znowu sięgają do wydarzeń sprzed ponad 30 lat. Kościół, ze słynnym kardynałem Jamie Sinem, odegrał wtedy istotną rolę w obaleniu dyktatora. Potem jednak, w oczach wielu, stał się częścią establishmentu, zachowując duży, nieopodatkowany, majątek. To dlatego obecny prezydent uważa, że może sobie na tak wiele pozwolić.

Duterte został wychowany jako katolik. Czy wciąż nim jest? Jego córka twierdzi, że tak, choć z episkopatem ścierał się już dużo wcześniej. Mówił wielokrotnie, że w dzieciństwie był molestowany przez księdza, zarzucając Kościołowi krycie podobnych historii.

Przez lata w swoim konserwatywnym kraju uchodził wręcz za progresywnego polityka. Jest za pełną dostępnością środków antykoncepcyjnych, choć przeciw aborcji. Domaga się szacunku dla grup LGTB. Na temat małżeństw homoseksualnych zmienia zdanie. Raz jest przeciw, bo to wymysł zdemoralizowanego Zachodu, potem za, być może w ramach prowokowania episkopatu.

Hidżab na Krupówkach, burkini w aquaparku i jagnię hallal na grillu. Islam pod Giewontem

– Gdzie nie spojrzeć przyjezdni z Bliskiego Wschodu – mówią mieszkańcy Podhala.

zobacz więcej
W ostatnich miesiącach zastrzelono na Filipinach trzech księży. Pojawiły się głosy, że to skutek antykościelnej nagonki władz. Duterte zwołał konferencję prasową:

Kazałem sprawdzić te spawy. Jeśli jesteś księdzem i masz romans z żoną wojskowego albo burmistrza, to podpisujesz na siebie wyrok śmierci.

Na Filipinach zdarzają się jednak sytuacje, które w jakiś sposób mogą wyjaśniać antykościelną furię Duterte. Często przywoływany jest przypadek, gdy ksiądz odprawiający mszę dla opozycji miał modlić się „o chorobę i rychłą śmierć prezydenta”.

Bezpieczne miasto

Gdyby ktoś zaczął podróż po Filipinach od Davao, nie byłby pewnie zachwycony. Sporo skromnej, szarej zabudowy, braki infrastruktury, bezpańskie psy, tu i ówdzie żebrzące dzieci, spaliny... Trzeci Świat. Ale miasto zyskuje, gdy porównać je do Manilii. Davao jest zamiecione, ruch uliczny mniej chaotyczny, „jeepneye” pełniące funkcję autobusów, odmalowane.

Nie ma tu takich enklaw bogactwa, jak Makati w Manili, gdzie nie wpuszcza się bezdomnych, ale nie rzucają się też w oczy wielkie obszary skrajnej biedy. Obowiązują tu surowe limity prędkości, oraz zakaz palenia i picia alkoholu na ulicy. Słyszę, że miejscowe centrum zdrowia w Davao jest na wysokim poziomie i powszechnie dostępne.

Przez dwadzieścia lat żelazną ręką miastem rządził Rodrigo Duterte, teraz burmistrzem jest jego córka Sara. Legenda twardego, ale skutecznego szeryfa sprawiła, że mimo braku pieniędzy i poparcia elit Manili, w wieku 71 lat, wygrał on wybory prezydenckie. Nie byłoby to możliwe bez udziału mediów społecznościowych, a zwłaszcza Facebooka, którego używa jedna trzecia ze 100 milionów Filipińczyków.

Już w taksówce z lotniska słyszę, jak bezpieczne jest Davao, „nie to, co Manila”. Krytycy twierdzą, że Duterte rządzi przede wszystkim strachem. Być może, ale w Davao udało mu się wykreować też coś rzadkiego na Filipinach: dumę ze swojego miejsca zamieszkania. Poparcie dla niego sięga tu 90 procent.

Jeszcze w latach 80. ludzie w Davao bali się wychodzić wieczorami z domu. Część miasta kontrolowali rebelianci komunistyczni, pobierający haracze od mieszkańców. Porządek zaprowadził dopiero Duterte, za pomocą metod, które teraz próbuje stosować w skali całego kraju. Bezwzględną walkę z przestępczością i narkotykami prowadził na skróty, często z pominięciem skorumpowanej policji i sądów.

Tak zwane szwadrony śmierci, czyli wynajęci cywile, dawni partyzanci lub policja w przebraniu, przez 20 lat zabić mieli około 1400 osób. Istnieją podejrzenia, że w niektórych akcjach burmistrz brał udział osobiście.
Dziś burmistrzem Davao jest Sara Duterte, najstarsza córka prezydenta Filipin. Fot. REUTERS/Lean Daval Jr
Według oficjalnych danych, od lipca 2016 roku, policja „w samoobronie” zastrzeliła na Filipinach ok. 4800 osób zamieszanych w handel narkotykami. Okoliczności śmierci innych 10 tysięcy ludzi są wyjaśniane. Organizacje praw człowieka szacują liczbę ofiar bliżej 20 tysięcy.

Aresztowano też 150 tysięcy osób, a blisko półtora miliona handlarzy narkotyków i uzależnionych zgłosiło się policję. Kiedy Międzynarodowy Trybunał Karny wszczął postępowanie wstępne wobec Duterte o nakłanianie do morderstw i o zbrodnie przeciw ludzkości, on wycofał swój kraj z tej instytucji.

Nie ma wątpliwości, że w krwawej wojnie giną niewinni ludzie, również kobiety i dzieci. Ich dokładnej liczby nigdy nie poznamy. Czasem sprawcy chybią celu, bywa też, że w atmosferze przyzwolenia na przemoc, załatwiane są osobiste porachunki. Wystarczy donieść na kogoś, że handluje narkotykami.

Ginie w większości biedota ze slumsów, choć prasa regularnie donosi też o zastrzeleniu jakiegoś urzędnika, który przypadkiem znajduje się na liście podejrzanych w ręku prezydenta. Okoliczności śmierci pozostają nieznane... W przestrzeni medialnej krążą różne statystki, z większości wynika jednak, że ogólna liczba przestępstw w kraju spada, a ludzie czują się bezpieczniej. Według danych z końca września, 80 procent ludzi popiera wojnę z narkotykami.

Duterte rozpoczął ostatnio kolejną kampanię: przywracania porządku publicznego w miastach. Tylko jednego dnia aresztowano w Manili ponad 5 tysięcy głównie młodych mężczyzn, za wystawanie na zewnątrz, zaczepianie przechodniów, picie alkoholu na ulicy, a nawet za wychodzenie z domu bez koszuli. Działacze praw człowieka się burzą, ale wielu mieszkańców ma nadzieję, że wreszcie będzie można wieczorem spokojnie wyjść na spacer.

Nagięte procedury

Niedaleko domu rodzinnego prezydenta wciąż wisi plakat z czasu kampanii wyborczej: „Jeśli Bóg mi pobłogosławi i z waszą pomocą, zmienię ten kraj tak, że będziecie z niego dumni, a moje dokonania przetrwają kolejne pokolenia Filipińczyków.” Czy ludzie wciąż wierzą w obietnice Duterte?

Prawdopodobnie tak, choć poparcie dla prezydenta, głównie za sprawą inflacji i braku ryżu, zaczęło ostatnio spadać. W lipcu, w czasie dorocznego orędzia do narodu, Duterte zaatakował swoich krytyków:

Wy troszczycie się o prawa człowieka, ja o jego, życie. […] Dla mnie prawa człowieka, to dać Filipińczykom, zwłaszcza tym z marginesów, normalną, godną przyszłość.

Z pewnością lepiej byłoby, gdyby przestępcy, w tym handlarze narkotyków, trafiali najpierw w ręce nieskorumpowanej policji, a potem doczekali sprawiedliwego wyroku, wydanego po sprawnym i rzetelnym procesie. I lepiej gdyby nie było korupcji i gdyby stworzono warunki dla szybkiego rozwoju, który obejmie wszystkich, a zwłaszcza biednych.

Kokaina w ambasadzie, parlamencie i w bagażu współpracownika prezydenta

Narkotyki napędzają politykę. Organizatorem przemytu białego proszku był niejaki „senior K”, były funkcjonariusz służb specjalnych.

zobacz więcej
Tylko że dotąd nikomu się to na Filipinach nie udało. Organizacja praw człowieka Front Line Defenders, skądinąd krytyczna wobec Duterte, pisze o „endemicznej bezkarności i dysfunkcjonalnym systemie prawnym” w tym kraju. Takie właśnie są Filipiny, zwane czasem „chorym człowiekiem Azji”.

Tak, kilku głównych przeciwników politycznych Duterte, w tym Prezes Sądu Najwyższego, potraciło stanowiska, niektórzy są w więzieniu. Nawet jeśli były ku temu przesłanki, to procedury odpowiednio nagięto. Tylko że wszyscy poprzedni prezydenci robili dokładnie to samo. Jeśli więc pomimo wszystko obraz Duterte warty jest zniuansowania, to dlatego, że przemoc, którą stosuje, nie jest celem samym w sobie.

Brudny Harry

Na Filipinach dzieje się ostatnio wiele obiecujących rzeczy, tylko że bardzo mało z tego przenika do odbiorcy zachodnich mediów.

Ruszył największy w historii, wart 180 mld dolarów, program budowy infrastruktury. Ma on nie tylko zmienić oblicze kraju, ale i stworzyć miliony nowych miejsc pracy, ukróci to zapewne emigrację za chlebem. – Ta administracja jest lata świetlne z przodu wobec poprzednich rządów we wdrażaniu projektów infrastrukturalnych – mówi Bernardo Villegas, ekonomista z Uniwersytetu Azji i Pacyfiku.

Reforma podatkowa i walka z wyłudzeniami, zapewniły większe wpływy budżetowe. Umożliwiło to zniesienie czesnego na państwowych uczelniach i podjęcie prac nad powszechnym ubezpieczeniem zdrowotnym.

Udało się też zakończyć długotrwały konflikt z rebeliantami islamskimi na południu kraju. W zamian za porzucenie żądań niepodległości, otrzymają oni szeroką autonomię, w tym prawo szariatu. To część procesu federalizacji kraju i zmian w konstytucji, które dać mają regionom lepsze szanse rozwoju. Rozległe tereny powojskowe rozdzielane są miedzy najuboższych rolników.

Sukces tych reform nie jest oczywiście przesądzony. Duterte kilka razy wspomniał już o rezygnacji, przyznając, że czuje się wypalony w walce z korupcją. Oligarchia, której wpływy stara się ograniczać, broni się. Wciąż zagadką pozostaje też, czy w nowej konstytucji uda przeforsować się zapis wymierzony w klany polityczne. Ojciec Rodrigo Duterte był politykiem, jego córka i syn są nimi również....
Manilia huczała od plotek o manewrach wojska i planowanym zamachu na życie prezydenta... Na zdjęciu Rodrigo Duterte z rangersami w listopadzie 2017 r. Fot. REUTERS/Romeo Ranoco
Gotowe skrypty w rodzaju „jak zreformować kraj” dobrze sprawdzają się na seminariach. Potem jednak przychodzi zderzenie z rzeczywistością, a ta na Filipinach jest wyjątkowo splątana. W ramach pryncypiów można odwrócić sie plecami i mieć czyste sumienie. Można też zapytać o alternatywę, w takich, a nie innych warunkach. Na to pytanie, autor niniejszego artykułu z bólem serca przyznaje, że nie zna odpowiedzi.

Wyjeżdżałem z Filipin 18 września, trzy dni przed kolejną rocznicą wprowadzenia stanu wojennego. Manila huczała od plotek o manewrach wojska i planowanym zamachu na życie prezydenta. Przed wylotem zdążyłem kupić jeszcze oprawioną w ramkę karykaturę: Duterte jako Clint Eastwood w roli „Brudnego Harry’ego”. Na odwrocie widniał duży napis „God bless the Philippines”.

– Piotr Bernardyn

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

Zdjęcie główne: Prezydent Rodrigo Duterte testuje chiński karabinek snajperski 7.62 mm. Fot. REUTERS/Romeo Ranoco
Zobacz więcej
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Legendy o „cichych zabójcach”
Wyróżniający się snajperzy do końca życia są uwielbiani przez rodaków i otrzymują groźby śmierci.
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Pamiętny rok 2023: 1:0 dla dyktatur
Podczas gdy Ameryka i Europa były zajęte swoimi wewnętrznymi sprawami, dyktatury szykowały pole do przyszłych starć.
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Kasta, i wszystko jasne
Indyjczycy nie spoczną, dopóki nie poznają pozycji danej osoby na drabinie społecznej.
Cywilizacja wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Jak Kościół katolicki budował demokrację amerykańską
Tylko uniwersytety i szkoły prowadzone przez Kościół pozostały wierne duchowi i tradycji Ojców Założycieli Stanów Zjednoczonych.
Cywilizacja wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Budynki plomby to plaga polskich miast
Mieszkania w Polsce są jedynymi z najmniejszych w Europie.