Lewicowe elity nie przebaczają. Marzenie o nowym Watergate
piątek,
22 listopada 2019
Afera, która rozgrywała się w latach 1972-74 okazała się przełomowa. James R. Waldie, Demokrata z Kalifornii, który brał udział w procedurze impeachementu Nixona, przyznał, że „trudno byłoby usunąć prezydenta z urzędu, gdyby nie żarliwa nienawiść mediów”. To wtedy więc, po raz pierwszy w dziejach USA, prezydent zrzekł się stanowiska przy znaczącym udziale mediów.
Prasa ukraińska spekuluje, że Donald Trump odwołał wizytę w Warszawie, bo nie chciał się spotkać z Wołodymyrem Zełenskim.
zobacz więcej
Amerykańska polityka zmieniła się raz na zawsze w latach 70. Po Watergate nic już nie było takie samo. Od tamtej chwili, od momentu, gdy Richard Nixon wsiadał do helikoptera, który zabrał go z Białego Domu, liberalne elity zrozumiały, że istnieje sposób, aby zmienić władzę innymi środkami niż demokratyczne. Naród może wybrać przywódcę. Jeśli jednak nie pasuje on establishmentowi, to znajdą się narzędzia, aby się owego przywódcy pozbyć. W ten sposób liberalne elity usiłują dziś usunąć Donalda Trumpa. Marzy im się nowa afera Watergate.
Jeszcze niedawno CNN i reszta mediów ze ścisłego liberalnego rdzenia powtarzały, że Trump to człowiek Władimira Putina. Dziennikarze i eksperci ciągle wracali do zarzutu, że amerykański prezydent jest instrumentem w rękach Rosjan. Ponieważ jednak żaden dowód nie potwierdził tego oskarżenia, więc zmienili śpiewkę.
Farsa z Trumpem
Pewien pracownik wywiadu zdradził, że Trump miał postawić ultimatum prezydentowi Ukrainy, uzależniając dostawy broni dla Kijowa od tego, czy Wołodymyr Zełenski zwoła konferencję, na której zapowie śledztwo w sprawie Huntera Bidena (jego ojciec, Joe jest prawdopodobnym rywalem Trumpa w nadchodzących wyborach). Zełenski nie zorganizował konferencji ani nie otworzył śledztwa w sprawie Bidena juniora, a Ukraina i tak dostała broń. Jednak zdaniem Demokratów i lewicowych elit, Trump dopuścił się niewybaczalnego przestępstwa: dla własnej, politycznej korzyści naraził bezpieczeństwo Stanów Zjednoczonych. Dlatego należy wszcząć procedurę impeachmentu. Sam Joe Biden w czasie wiecu w New Hampshire nie krył swego stanowiska: trzeba wyprowadzić prezydenta z Białego Domu, bo to jedyna szansa, aby ocalić demokrację i konstytucję.
Czy wywieranie nacisków w celu osiągnięcia korzyści politycznych to zdrada stanu? Jeżeli jednak tak, to takie same zarzuty należało postawić Barackowi Obamie. Gdy poprzedni prezydent zagroził, że Ukraina nie otrzyma wyrzutni rakiet Javelin, jeśli nie rozszerzy frontu w Donbasie (czego nasi sąsiedzi nie zrobili i broni nie dostali), nikt nawet nie pisnął, iż uderza to w amerykańskie bezpieczeństwo. Gdy IRS, czyli amerykańska rządowa agencja zajmująca się ściąganiem podatków, nękała w czasie poprzedniej prezydentury uciążliwymi audytami konserwatywne organizacje, nikt nie wypomniał Obamie, że z premedytacją używa instytucji państwowych, aby uzyskać polityczne korzyści. Podobnie jak wcześniej, gdy Hillary Clinton przymierzała się do kandydowania do Senatu z Nowego Jorku i jej konkurentem był ówczesny burmistrz tego miasta Rudy Giuliani, a prezydent Bill Clinton wszczął dochodzenie mające na celu wykazanie nieprawidłowości i nadużyć w nowojorskiej policji, która była oczkiem w głowie burmistrza.
Widać jak na dłoni, że stosuje się tutaj dwie miary. Jedną dla ulubieńców elit i drugą dla tych, których elity nie popierają. Gdyby to Republikanin był podejrzany o korupcję tego kalibru, co syn Bidena, podobne naciski do tych, jakie wywierał Trump, byłyby postrzegane jako obowiązek nie tyle polityczny, ile moralny. Dziś słyszymy o rujnowaniu demokracji i o konieczności impeachmentu.
Czy najbliżsi współpracownicy Baracka Obamy, wykorzystując dyplomatów i służby specjalne USA, chronili swoje prywatne interesy na Ukrainie? Kulisy współpracy Waszyngtonu z Kijowem.
zobacz więcej
Marks pisał, że historia najpierw rozgrywa się jako tragedia, a potem powtarza jako farsa. Aby zrozumieć farsę odgrywaną w Stanach, trzeba spojrzeć wstecz i zrozumieć, na czym polegała tragedia.
Dramat z Nixonem
Afera Watergate wybuchła, gdy pięciu ludzi przyłapano na próbie włamania do siedziby Demokratów. W następstwie tych wydarzeń oskarżono prezydenta Richarda Nixona o podsłuchiwanie politycznych rywali. Nie oskarżano go jednak o nic nowego. Podsłuchy były starym, choć brudnym zwyczajem w amerykańskiej polityce.
W 1964 roku w czasie kampanii prezydenckiej mieszkanie Barry’ego Goldwatera, kandydata Republikanów, było naszpikowane „pluskwami”. Bracia Kennedy – najbardziej rozpoznawalna marka Demokratów – otoczyli Martina Luthera Kinga siecią podsłuchów, zbierali też na niego kompromitujące materiały. A w trakcie dochodzeń wokół Watergate wyszło na jaw, że w czasach prezydentury Kennedy’ego IRS miało szczególne zadanie: dręczenie Nixona drobiazgowymi audytami. Na koniec ujawniono, że sam Nixon i jego ludzie byli inwigilowani w czasie kampanii.
Wiele zarzutów, które postawiono Nixonowi, można było z powodzeniem stawiać więc także jego poprzednikom. Dopiero teraz uznano jednak, że to wystarczająca podstawa, aby odebrać władzę urzędującemu prezydentowi. Na aferę Watergate zareagował sam Aleksander Sołżenicyn: „Nie broniąc w żaden sposób ani Nixona, ani Watergate, jak można jednak nie być zdumionym tym pełnym hipokryzji oburzeniem, które okazują Demokraci? Czy amerykańska polityka była wcześniej wolna od kłamstwa i podstępu”?
Gdy Billowi Clintonowi groził impeachment, chór obrońców podniósł wrzask. Ci sami ludzie, którzy bezwzględnie domagali się wymazania Nixona z życia politycznego, 20 lat później do ostatka bronili prezydenta, bo był „swój”.
Watergate było przełomem. James R. Waldie, Demokrata z Kalifornii, który brał udział w procedurze impeachementu, przyznał, że „trudno byłoby usunąć prezydenta z urzędu, gdyby nie żarliwa nienawiść mediów”. Czyli to wtedy, po raz pierwszy w dziejach USA, prezydent zrzekł się stanowiska przy znaczącym udziale mediów.
Wywołało to niepokój nie tylko u Republikanów, lecz również po drugiej stronie barykady, jak świadczą choćby wypowiedzi senatora J. Williama Fulbrighta. Jego zdaniem Watergate zostało rozdęte do olbrzymich rozmiarów. Boba Woodwarda i Carla Bernsteina – reporterów, którzy odkryli aferę – senator porównał do Krzysztofa Kolumba, bo odkryli nowy świat. Wszyscy wiedzieliśmy, tłumaczył Fulbright, że kolejne ekipy podsłuchują swoich przeciwników i działo się to przy naszej milczącej zgodzie. Mediom udało się jednak otworzyć nową epokę, czas polityki skandalu. W ciągu jednego dnia dziennikarze mogą zdobyć sławę, a przede wszystkim obalić głowę państwa. Media dokonały czegoś, na co wcześniej nie miały siły ani odwagi – królobójstwa. Powstał nowy porządek, któremu kształt nadały elity sędziowskie, polityczne i dziennikarskie. Zmuszając Nixona do rezygnacji, nie przywrócono rządów prawa, przywrócono panowanie liberalnych elit.
Dzisiaj oburzają się one nie dlatego, że Trump jest faszystą, rasistą czy pionkiem Putina. Zwalczają go z taką zaciekłością, bo jego tryumf wyborczy oznaczał zamach na ich władzę.
Powtórka z rozrywki
Powtórka z historii szykuje się, oczywiście, w innej obsadzie. Między głównymi aktorami, czyli Nixonem i Trumpem, występuje jednak sporo podobieństw. Pierwsze z brzegu – służby nie sprzyjały ani jednemu, ani drugiemu. Trump miał swoje przeprawy z FBI, a Nixon swoje, o których niedawno pisała agencja Stratfor. Eksperci Stratforu uznali działania FBI wobec Nixona za próbę zdobycia wpływu politycznego na prezydenta. To nie brawura Boba Woodwarda i Carla Bernsteina doprowadziła do ujawnienia afery Watergate. To nie dziennikarze „Washington Post” wzięli pod opiekę niepokornego informatora ze służb. To oficer FBI, Mark Felt brał odwet za to, że nie dostał awansu na dyrektora agencji.
Następna rzecz to nienawiść lewicowych elit. Nixona, tak jak dziś Trumpa, uznawano za niemal faszystowskiego uzurpatora. To wściekłe elity tworzyły atmosferę, w której protestujący mogli nosić transparenty „Nixon=Hitler” i to one, 40 lat później, tworzą atmosferę, w której można nosić transparenty „Trump=Hitler”.
W historii USA nigdy nie było dwóch prezydentów tak zawzięcie niszczonych przez media. Zarówno jeden, jak i drugi nie wybrali taktyki przymilania się i łagodzenia sporu, tylko postawili na otwartą konfrontację. Nixonowi doradził to Pat Buchnanan, który pisał również dla niego przemówienia – to on jest autorem słynnego wyrażenia „milcząca większość” – i przygotował wystąpienie dla wiceprezydenta Spiro Agnew, gdy ten wypowiedział wojnę czwartej władzy.
Blisko 60 procent wyborców Hillary Clinton nie odczuwa szacunku wobec zwolenników Trumpa.
zobacz więcej
Kiedy Nixon zaproponował honorowe i pokojowe zakończenie wojny w Wietnamie, jego stanowisko zyskało poparcie ponad 70 proc. Amerykanów. Sęk w tym, że dla największych dzienników i stacji telewizyjnych (te były wtedy zaledwie trzy i wszystkie na lewo) jakość tych propozycji nie miała żadnego znaczenia. Liczyło się tylko to, że wyłożył je człowiek, którego nienawidzą. I to była chwila kontrataku, który przygotowali Agnew i Buchanan. Wiceprezydent uderzył w dziennikarzy, nazywając ich zasklepionym w Nowym Jorku i Los Angeles kółkiem wzajemnej adoracji, oderwaną od narodu elitą, która nie ma pojęcia o odczuciach zwykłych Amerykanów. Wtedy „milcząca większość” zasypała Biały Dom dziesiątkami tysięcy listów z poparciem, a do redakcji spłynęły dziesiątki tysięcy listów z krytyką.
Trump idzie w ślady Nixona, gdy nie waha się nazwać stację CNN „fake news” albo gdy odmawia odpowiadania na pytania dziennikarzy, którzy zachowują się jak cyngle Demokratów.
Obu prezydentów wyzywano od „rasistów”. Tymczasem to Nixon, o czym główny nurt usiłuje zapomnieć, doprowadził do desegregacji szkół w południowych Stanach, co nie było w tamtych czasach wcale takim oczywistym posunięciem. Za Trumpa zaś bezrobocie wśród Afroamerykanów i Latynosów spadło na rekordowo niski poziom. Lewica nie chce tego widzieć, a gdy już to dostrzeże, tłumaczy, że to nie zasługa prezydenta, lecz gospodarki.
Zarówno jednego, jak i drugiego polityka pomawiano o współpracę z obcymi potęgami. Nixona oskarżano o to, że dogadał się z Sajgonem, czyli rządem południowego, wolnego Wietnamu, aby podminować ustalenia pokojowe Lyndona Johnsona. Trumpowi zarzucano, że wszedł w układ z Putinem, aby wygrać wybory i bardziej dba o rosyjską rację stanu niż interes własnego narodu.
Podział, jaki trapi dzisiaj Amerykę, można porównać tylko z latami 60. czy okresem wojny secesyjnej z XIX wieku. Obaj prezydenci obejmowali urząd w momencie zimnej wojny domowej. Rok, gdy Nixon wprowadził się do Białego Domu, to rok zabójstwa Martina Luthera Kinga i Roberta Kennedy’ego, zamieszek na tle rasowym w ponad 100 miastach i krwawych starć między uczestnikami konwencji Demokratów w Chicago a policją. Od 2016 roku nie ma dnia, aby gdzieś nie maszerowano przeciw Trumpowi albo nie domagano się jego usunięcia. Cały kraj, jeśli wierzyć lewicowym mediom, protestuje.
Nixon i Trump mają wspólnych wrogów. Co ważniejsze, mają również wspólny elektorat. Nixon szukał formuły politycznej, dzięki której można by przyciągnąć do Republikanów jak najwięcej grup społecznych. Buchanan powiedział mu wtedy, że szukanie poparcia mniejszości jest dobre, ale w pierwszej kolejności trzeba się oprzeć o stabilny i twardy grunt, a takim jest tylko klasa pracująca. To ci, których Hillary Clinton nazwała „deplorables”, ludźmi godnymi pożałowania i którymi lewicowe elity – od lat 60. po dziś – gardzą z całego serca. To ten „głęboki naród” zapewnił Trumpowi zwycięstwo w 2016 roku i to dlatego Buchanana nazywa się „ojcem trumpizmu”, ponieważ to on doprowadził do politycznej reorientacji Republikanów, dzięki czemu obsadzali urząd prezydenta nieprzerwanie – z wyjątkiem Jimmy’ego Cartera – do lat 90., do czasów Billa Clintona. Powrót do tej strategii dał sukces Trumpowi.
Jacek Bartosiak: Polska musi być czujna, bo świat, jaki znaliśmy po 1989 r. już się załamał.
zobacz więcej
Buchanan wspomina, że w otoczeniu Nixona nie było żadnego konserwatysty z krwi i kości. Douglas Schoen, współczesny strateg polityczny Demokratów, określił politykę Nixona jako centrowo-liberalną, a w latach 60. wielu Republikanów wytykało swojemu prezydentowi, że jego poglądy ideologicznie są zbyt rozmyte. Trumpa też można różnie odbierać, lecz kategoria konserwatysty pasuje mu chyba najmniej. To, że na nim koncentrują się ataki lewicowych mediów nie oznacza przecież, iż Trump jest konserwatystą. W zasadzie ani jeden, ani drugi nie miał spójnego światopoglądu, a raczej eklektyczny, choć w tonacji prawicowej.
Trump i Nixon, tak ich widzę, wyłamują się z podziału na lewicę i prawicę. Populizm nie stanowi spójnej ideologii, lecz pewien styl polityczny. Szukanie kontaktu z milczącą większością, niechęć do lewicowych elit, walka o interes klasy pracującej to właśnie populizm.
Dwie odmienne osobowości
Gdy historia powtarza swoje przedstawienie, nie może dobrać takich samych odtwórców głównych ról. Inaczej nie mielibyśmy do czynienia z farsą. Istotne rzeczy muszą więc różnić obu prezydentów.
Nastrój polityczny w Stanach przynajmniej pod jednym względem nie jest taki sam, jak przed 50 laty. Wtedy obie partie zgadzały się co do pewnych podstaw. Były zasady, których konflikt nie dotknął. Chodzi o politykę zagraniczną – deeskalację w Wietnamie – i po części politykę wewnętrzną (na przykład powołanie Environmental Protection Agency, agencji zajmującej się ochroną środowiska). Nixon zawarł z Demokratami niepisany układ, że nie będzie ruszał ich politycznych zdobyczy w polityce wewnętrznej, a w zamian będzie miał wolną rękę w polityce zagranicznej. Dzisiaj nie ma warunków na taki układ.
W polityce zagranicznej za ważne dokonanie Nixona uważa się otwarcie na Chiny. I choć to posunięcie kiedyś oceniano różnie, to nie można odmówić mu rangi. Największą zasługą Trumpa – której przez jazgot medialny nie jesteśmy w stanie należycie docenić – jest zaś uświadomienie światu zachodniemu, że trwa zderzenie cywilizacyjne z Chinami. Widać je na każdym polu: ekonomicznym, handlowym, geopolitycznym i technologicznym. To obecny amerykański prezydent wybudził Zachód z końca historii. Wskazał na mocarstwo, które nie chce pokojowo włączyć się w światowy porządek, ale ułożyć go po swojemu.
Nixon w 1969 r. cieszył się 68-procentowym poparciem społeczeństwa, natomiast Trump w swoich najlepszych chwilach może liczyć na 35 proc. Sytuacja polityczna nie powinna też przesłonić czegoś głębszego – to dwie odmienne postacie.
Nixon pochodził ze skromnej, niemal ubogiej rodziny, Trump jest spadkobiercą wielkiej fortuny; ten pierwszy był samotnikiem lubiącym długie lektury (podobno w tej pasji dorównywał mu tylko Roosevelt), drugi to showman, który zdobył sławę dzięki programom telewizyjnym. Nixon był człowiekiem wielkiej ciekawości intelektualnej, dlatego otaczał się wizjonerami (wystarczy wymienić Buchanana i Henry’ego Kissingera). Trump wydaje się przedstawiać inny, bardziej ograniczony typ umysłowy. Brakuje mu też ręki do doradców, którą miał prezydent zniszczony wskutek Watergate.
Wojna bez końca
W czasach Nixona media bez przerwy tworzyły jego portrety psychologiczne. Tandetna psychoanaliza zakładała, że był to nieufny i zagubiony paranoik, nie panujący ani nad sobą, ani nad własną polityką. Pewnego razu ktoś z otoczenia prezydenta przeprowadził analizę jego pisma. Wynik był zaskakujący, bo odbiegał całkowicie od obrazu, jaki budowali dziennikarze. Grafolog stwierdził, że nie jest to ktoś przyziemny, a ktoś, kto widzi wszystko w długiej perspektywie, wyczulony na to, jak zapamiętają go następne pokolenia. Nixon był przywódcą, który chciał odcisnąć piętno w historii.