Miliony ludzi skoszarowane, szpitale zmilitaryzowane, miasta zamknięte. Chiny w czasach zarazy
piątek,
7 lutego 2020
Ludziom kazano siedzieć w domach i nie wychodzić bez potrzeby. Wychodzić wolno tylko w maskach. Bez masek nie wpuszcza się do sklepów, aptek, nigdzie. Ludzie siedzą więc w domach, oglądają telewizję i czatują w necie. Normalnie wylegają przed bloki, na place albo do parków tańczyć, ćwiczyć, śpiewać. Teraz skrzykują się na czatach. W danym momencie otwierają okna i śpiewają. Dla podniesienia ducha. Albo skandują: „Wuhan jiayou!”, czyli „Wuhan gazu!” – nie poddajemy się.
Żyjemy w czasach powrotu chorób zakaźnych. Natomiast całkiem nowego antybiotyku nie uzyskano od kilkunastu lat.
zobacz więcej
W Wuhanie najbardziej żal mi lekarzy. Pracują bez snu po 24 godziny. W pampersach. Kombinezony chroniące przed wirusem łatwo się rozdzierają. Zapasowych brakuje. W Chinach nie używa się sedesów. Są dziury, nad którymi się kuca. Trzeba by ściągać cały kombinezon. Mógłby się podrzeć albo zabrudzić. Lepiej nosić pampersa. I mniej pić.
Jak się kombinezon rozedrze, a nie ma akurat zapasowych, zakłada się przeciwdeszczowe peleryny. Spanie – gdzie popadnie, pokotem, na podłodze, choćby na chwilę. A kolejkom pacjentów końca nie widać. Ludzie stoją w nich godzinami. Niektórzy panikują, krzyczą, odgrażają się.
Lekarze od trzech tygodni nie byli w domu. Każdy przyjmuje w ciągu jednej zmiany nawet po 150 pacjentów. Nerwy, stres, zmęczenie sięgają zenitu. Ktoś z rodziny jednego z pacjentów, który niestety zmarł, pobił i pogryzł dwóch lekarzy, jednemu rozerwał kombinezon. Specjalnie, żeby go zarazić. Innego pacjenta, który czekał w kolejce godzinami i zaczął wrzeszczeć, że zadźga lekarzy nożem, na szczęście udało się spacyfikować.
W Wuhanie od 26 stycznia obowiązuje surowy zakaz używania prywatnych samochodów, ludzie docierają więc do szpitali trzystoma autobusami i sześcioma tysiącami taksówek specjalnie wyznaczonymi do tych celów przez władze. Jedzenie do szpitali, dla personelu i pacjentów, też miało być dostarczane taksówkami. Ale wielu kierowców odmówiło dowozu. Władze dogadały się więc z pobliskimi hotelami i restauracjami, że będą dostarczać żywność dla medyków własnym sumptem. Władze pokryją rachunki.
Pacjenci w szpitalach też nie muszą płacić za leczenie. To dobrze, bo zakażeni nie będą się ukrywać w domach. Normalnie, za leczenie w Chinach się płaci i to dużo. Nie ma jednolitego systemu ubezpieczeń zdrowotnych. Państwo pokrywa tylko koszty podstawowej opieki. Niektórym za leczenie zwracają pracodawcy, inni wykupują prywatne polisy, ale – szczególnie w dużych miastach – wszystko jest płatne.
Do Wuhanu ciągną posiłki. W mieście na co dzień w służbie zdrowia pracuje około pół miliona ludzi. To za mało. Brakuje zwłaszcza lekarzy. W niedzielę, 2 lutego z Pekinu dosłano jeszcze 1400 medyków. Głównie do dwóch nowych szpitali –izolatoriów. Pierwszy, Huoshenshan jest już gotowy, zbudowano go w ciągu ośmiu dni, pomieści tysiąc pacjentów. Siedem wielkich Iłów-76 przywiozło do niego 58 ton sprzętu. Drugi, Leishenshan, też na tysiąc pacjentów, był gotowy w środę, 5 lutego. Oba szpitale nadzoruje wojsko. Władze mówią, że to bardzo pomoże w opanowaniu epidemii.
Gdy w kwietniu 2003 roku wybuchła epidemia SARS, podobny szpital dla tysiąca pacjentów wojsko uruchomiło w Xiaotangshan pod Pekinem. W ciągu dwóch miesięcy udało się w nim poddać obserwacji i wyleczyć niemal 15 proc. wszystkich zakażonych SARS w Chinach. Czy uda się to powtórzyć w Wuhanie?
Na SARS zachorowało łącznie ok. 8 tysięcy osób. Teraz tylko w Wuhanie zakażonych nowym koronawirusem w poniedziałek, 3 lutego było już ponad 5 tysięcy ludzi, w prowincji Hubei, której Wuhan jest stolicą, już ponad 11 tysięcy, a w całych Chinach ponad 17 tysięcy.
Chicago z Chin „B”
Nigdy nie przepadałem za Wuhanem nad rzeką Jangcy. Przemysłowy gigant wielkości Londynu, z 11 milionami mieszkańców, a z przyległościami liczący nawet ponad 20 milionów. Wuhan ma PKB wartości równej połowie PKB Polski. Zainwestowała w nim ponad połowa z pięciuset największych na świecie korporacji.
Marek Dzikowicz: Ważny jest tylko rezultat, więc czasami Chińczycy uciekają się do moralnie wątpliwych wyborów.
zobacz więcej
Na ponad pięćdziesięciu wyższych uczelniach uczy się tu niemal milion studentów. Lotnisko obsługuje niemal 30 milionów pasażerów. Miasto przecina niemal dwadzieścia najważniejszych chińskich autostrad. Krzyżują się tu główne linie kolejowe z Pekinu, Kantonu, Szanghaju i Czengdu.
Wuhan nazywają „chińskim Chicago”. Jeszcze do niedawna był takimi Chinami „B”. Metropolią zaniedbaną, brudną, chaotyczną, otoczoną setkami bezkresnych ni to przedmieść, ni to wiosek, molochem ze skrajnie upalnym latem i skrajnie mroźną zimą. Do tego nękanym raz na jakiś czas wielkimi powodziami, z których ostatnia dopadła go w 2016 r., a najgorsza w 1998 r. O mały włos się tam wtedy nie utopiłem. Jak idiota wybrałem się rowerem do zalanego wodą parku i wjechałem do sadzawki.
Ostatnio Wuhan mocno przyspieszył. Unowocześnił się, wyładniał, wzbogacił. Dzięki superszybkim pociągom, mknącym 300 km na godzinę, setki tysięcy wuhańczyków dziennie zaczęły w interesach docierać do Pekinu, Kantonu, Hongkongu i Szanghaju. A setki tysięcy biznesmenów z tych miast przyjeżdżać do Wuhanu. Z wuhańskiego lotniska samoloty zaczęły latać do Londynu i Paryża, do USA i Dubaju.
Siedzą i skrzykują się na czatach
23 stycznia miasto zamknięto na cztery spusty. Chyba po raz pierwszy w historii ludzkości, nie licząc działań wojennych, objęto blokadą komunikacyjną i kordonem sanitarnym tak wielką metropolię. Nie ma samolotów, nie ma pociągów, nie działa metro ani promy przez Jangcy.
Ludziom kazano siedzieć w domach i nie wychodzić bez potrzeby, takiej jak zakupy czy do szpitala. Wychodzić wolno tylko w maskach. Bez masek nie wpuszcza się do sklepów, aptek, nigdzie. Początkowo brakowało żywności i ludzie w panice wykupywali wszystko, co popadnie. Ale problem szybko opanowano. Do Wuhanu bez przerwy kierowane są dostawy z całych Chin. Przewożących je ciężarówek blokada nie dotyczy.
Ludzie wychodzą na zakupy przeważnie do południa, gdy jest największy wybór jarzyn i owoców. Paniki nie ma żadnej. Ludzie starają się trzymać od siebie z daleka.
Dla sklepów spożywczych, które teraz są otwarte od 10 do 17 największym problemem nie jest brak towaru. Dostawy są tak duże, że czasem jarzyny i owoce zaczynają gnić. Prawdziwy problem to brak personelu, część po prostu boi się przychodzić do pracy. Kolejki są głównie do aptek, po maseczki.
Na ulicach pusto. Na szczęście działają telefony i internet. Większość właśnie w ten sposób zamawia jedzenie i zakupy. Kiedyś dostarczano je pod drzwi. Teraz tylko do bramy na osiedlu. Na dostawę czeka się około pół godziny. Można zamówić nawet pizzę albo sushi.
Do każdego osiedla przypisanych jest od trzech do pięciu taksówek. Głównie po to, żeby w razie czego mieszkańcy mogli dojechać do szpitala. Wchodząc na pilnowane przez ochronę osiedle, trzeba wypełnić formularz, gdzie się było. I zmierzyć temperaturę. Za każdym razem.
Ludzie w domach oglądają telewizję i czatują w necie. Normalnie, rano i wieczorami, zwłaszcza starsi wylegają przed bloki, na publiczne place, przed galerie handlowe albo do parków tańczyć, ćwiczyć, śpiewać. Teraz skrzykują się na czatach. W danym momencie otwierają w blokach okna i śpiewają. Dla podniesienia ducha. Albo skandują: „Wuhan jiayou!”, czyli „Wuhan gazu!” – nie poddajemy się.
Cudzoziemcy uciekają z Wuhanu, jeśli mogą. Specjalnymi, zorganizowanymi przez rządy ich państw czarterami wywieziono Amerykanów, Francuzów, Rosjan, Polaków też. Ale niektórzy zostają, bo mają chińskie rodziny, sympatie, domowe zwierzęta lub po prostu nie chcą.
Nadchodzi system oceny obywateli. Ten, kto znajdzie się na czarnej liście, nie będzie mógł kupić biletu na pociąg i samolot.
zobacz więcej
Najgorzej mają studenci z uboższych krajów, których nie stać na ewakuację. W Wuhanie jest ponad cztery tysiące studentów z Afryki. Władze Ghany na przykład przelały swoim studentom na konta po kilka tysięcy juanów, żeby sobie jakoś radzili. Bo ceny wzrosły. Za taksówki – trzykrotnie, za szybkie dania z makaronu – dwukrotnie, a za deficytowe maseczki trzeba zapłacić nawet 50 juanów (ok. 25 zł), choć wcześniej kosztowały mniej niż juana. Oficjalnie, wszelka spekulacja, nieuzasadnione podnoszenie cen, itp. są teraz surowo zabronione i karane. Ale wiadomo, w takich sytuacjach nie da tego uniknąć.
Pod nadzorem
W całej prowincji Hubei taką blokadą jak Wuhan objętych jest szesnaście miast. To w sumie ponad pięćdziesiąt milionów ludzi. Czy to się uda? Być może, bo w całym tym nieszczęściu z koronawirusem paradoksalnie jest kilka plusów.
Po pierwsze, epidemia wybuchła w czasie chińskiego Nowego Roku. To święto dla wielu Chińczyków jest w zasadzie jedynym urlopem w roku. Owszem, setki milionów ludzi jadą do domów i rodzin, w bardzo nawet odległe miejsca. Z samego Wuhanu, jak się szacuje, wyjechało około pięciu milionów ludzi. Ale jak już dotrą na miejsce przeznaczenia, to nie ruszają się z domów, bo to święto rodzinne. Siedzą i jedzą. Więc zawsze mają spore zapasy żywności.
Zazwyczaj całe Chiny w tym czasie stają – przez niemal dwa tygodnie wszystko jest zamknięte, ulice pustoszeją. Dlatego teraz władzom stosunkowo łatwo jest nakłonić ludzi do przedłużenia takich przymusowych wakacji. W Pekinie, na przykład, wolne mają – na razie – do 10 lutego. W Hongkongu ferie dla szkół przedłużono do 10 marca.
Po drugie, Chińczycy, tak jak Koreańczycy czy Japończycy, są nawykli do dyscypliny i posłuszeństwa. Już od starożytności konfucjańska doktryna wpajała im, że prawa jednostki nie są najważniejsze. Człowiek ma się podporządkować grupie. Najważniejsze są lojalność i posłuszeństwo wobec rodziny i władzy.
Poza tym wielu Chińczyków pamięta jeszcze „koszarowy komunizm” Mao Zedonga. „Wielki skok” z lat 60., kiedy Mao kazał wszystkim wyłapywać ptaki jakoby wyjadające plony zbóż. I kiedy każdy Chińczyk musiał dostarczać do naprędce skleconych dymarek wszystko, co metalowe, aby Chiny mogły dogonić Zachód w produkcji stali. Potem była „rewolucja kulturalna” i przymusowe przesiedlanie dziesiątek milionów ludzi z miast na wieś, żeby pomagali chłopom. Całe Chiny nosiły jednakowe mundury.
Do lat 90. swobodne podróżowanie było niemożliwe. Trzeba było mieć specjalne pozwolenie. Takie wielkie miasta jak Xiamen, a nawet ogromna wyspa Hainan działały jak bazy wojskowe i były odcięte od świata. Racjonowanie żywności zniesiono w Chinach dopiero w roku 1995.
Teraz to już przeszłość, ale władze zachowały umiejętność skutecznego kontrolowania wielkich mas ludzkich. Na wszystkich lotniskach, dworcach kolejowych i autobusowych, stacjach metra czy w galeriach handlowych od dawna funkcjonują bramki do wykrywania broni i materiałów wybuchowych, a zarazem kontrolowania tożsamości. Ulice są monitorowane elektronicznymi systemami rozpoznawania twarzy. Każdy dom, osiedle, ulica, dzielnica, wioska ma specjalne komitety czuwające nad porządkiem, bacznie obserwujące, kto gdzie wychodzi, jak spędza czas i z kim się spotyka.
Do tego dochodzi wszechobecna cenzura. Podlegają jej wszystkie media. W Chinach nie ma dostępu do Facebooka, Googla, Youtuba, Twittera, itp. Najpopularniejsze tu media społecznościowe: WeChat (odpowiednik Facebooka) i Weibo (odpowiednik Twittera) kontrolowane są przez chińskie korporacje Tecent i Sina. Podobnie jak największa wyszukiwarka Baidu (odpowiednik Googla, Youtuba i Wikipedii). Wszystko, co pojawia się w internecie jest filtrowane, monitorowane albo blokowane. Są oczywiście sposoby na obejście blokad, ale w najgorszym wypadku władze mogą po prostu wyłączyć internet. Większości Chińczyków zapewne by to nie zdziwiło.
Na razie władze tropią internautów zamieszczających krytyczne komentarze. Za to oraz za rozsiewanie plotek, spekulowanie deficytowymi towarami, oferowanie jakoby cudownych remediów na wirusa itp. wprowadzono właśnie zaostrzone kary – od trzech do siedmiu lat więzienia.
Co nas obchodzą inni
Śmiem twierdzić, że w przypadku naszych kwitnących demokracji, krajów swobód obywatelskich i wolności słowa coś takiego, co dzieje się w Chinach nie miałoby szans na powodzenie. Koszarowanie milionów ludzi, militaryzacja całej służby zdrowia, blokada wszystkich środków transportu, narzucenie niezbędnej dla zapobiegania panice cenzury – wyobraźmy to sobie chociażby w Polsce, gdzie byle awanturujący się pijak jest w stanie sparaliżować pracę SOR, a ludzie generalnie, po doświadczeniach PRL, nawykli są kontestować niemal wszystko, co każe i mówi władza.
A przecież mamy dziś w Polsce epidemię znacznie większą niż ta w Chinach. Tylko w pierwszych trzech tygodniach stycznia odnotowano niemal 130 tysięcy zachorowań na grypę. W ubiegłym roku było niemal cztery miliony przypadków grypy i jej podejrzeń, z tego połowa u dzieci do lat 14. Zmarły 143 osoby.
Ale czy widzieliście gdzieś państwo kogoś w maseczce? W przedszkolach, szkołach, w szpitalach i poradniach, w aptekach, w pociągach, autobusach, metrze? Widzieliście kogoś, nawet jeśli ten ktoś świetnie wie, że jest chory – kaszle, kicha i może zarażać innych – kto przynajmniej idąc do poradni albo jadąc autobusem, założyłby kosztującą grosze maseczkę? Ja nie. Bo co go obchodzą inni.
Były też próby ucieczki z miasta osób kierowanych do izolatoriów. Z tego powodu przyjeżdżano po nich nocą. Zamknięto granice państwa na odcinku województwa wrocławskiego z NRD i Czechosłowacją. W mieście klamki drzwi w budynkach użyteczności publicznej były owinięte bandażami nasączonymi chloraminą, podobnie jak okienka w kasach biletowych na dworcach kolejowych i lotnisku, a dodatkowo trzeba było również odkażać ręce w miskach wypełnionych chloraminą.
Na ulicach wisiały plakaty z hasłem „Witamy się i żegnamy bez podawania rąk”. Ograniczenia w życiu codziennym dotknęły wielu dziedzin, m.in. handlu. 3 sierpnia zawieszono sprzedaż chleba w systemie samoobsługowym, bojąc się, że choroba może rozprzestrzenić się przez wielokrotne dotykanie pieczywa przez klientów. Ponadto, mimo wyjątkowo upalnego lata, zamknięto wszystkie baseny. Nieczynne były również wrocławskie izby wytrzeźwień.
Wrocławianie nie byli też chętnie widzianymi gośćmi w kurortach nadmorskich. Zdarzały się przypadki, że odmawiano im rezerwacji w miejscowościach wypoczynkowych.
A jednak mimo tych środków i zaszczepienia 98 proc. mieszkańców miasta, epidemia wymknęła się z Wrocławia. Leczono ją w pięciu województwach. Ostatecznie zachorowało 99 osób (najwięcej wśród służby zdrowia), a siedem zmarło, w tym czworo lekarzy i pielęgniarek. Epidemia wygasła samoistnie po 25 dniach od jej wykrycia.
Po Polsce krążyły plotki, że we Wrocławiu ludzie umierają na ulicach, a na chodnikach leżą trupy. Kiedy do izolatorium na osiedlu Pracze dostarczono komorę dezynfekcyjną, plotkowano, że jest to piec krematoryjny do palenia zwłok.
Plotkowano też, że choroba miała zostać przywleczona do Wrocławia przez cyrk, w którym zachorowała tancerka romansująca z oficerem SB. Albo że zarażał jakiś Murzyn jakoby obsypany strupami.
„Chińczykom wstęp wzbroniony”
Teraz w Chinach i na świecie też krążą plotki i wszelakie teorie spiskowe. Że ktoś jakoby celowo wyniósł koronawirusa z laboratorium w Wuhanie. Że chińskie władze jakoby celowo rozprzestrzeniły wirusa, żeby wybić zbyt dużą populację emerytów, bo śmiertelność jest największa wśród osób starszych. Że to jakiś zawistny zachodni „superrząd” rozpylił wirusa, żeby wybić Chińczyków. Że to biała rasa, bo na razie żaden biały nie umarł, tak zmutowała wirusa, żeby rzucić Chiny na kolana. Że to koncerny farmaceutyczne stoją za epidemią, żeby zbić krocie na lekach i szczepionkach. Itd.
Jedzenie rzadkich dzikich zwierząt jest dziś symbolem zamożności, szpanem obliczonym na zaimponowanie biesiadnikom.
zobacz więcej
Plotki plotkami, ale jeszcze gorsze jest to, że na Chiny wylewa się fala hejtu. Nie chodzi przy tym wyłącznie o wirusa – on tylko zdetonował głęboko skrywaną z przyczyn poprawności politycznej niechęć, zawiść, a czasem nawet nienawiść do Chińczyków wśród różnych nacji.
W wielu krajach Chińczyków nie wpuszcza się do sklepów, hoteli, restauracji. Chińskie restauracje i sklepy omijane są szerokim łukiem. Napisy: „Chińczykom wstęp wzbroniony” pojawiły się w Kanadzie, na Filipinach, w Wietnamie, na Węgrzech czy w Gruzji. W Korei Południowej pół miliona ludzi podpisało petycję, żeby Chińczyków w ogóle nie wpuszczać do tego kraju.
Zdarzają się przypadki wyzwisk, pobić (w Niemczech opluto i pobito 23-letnią Chinkę), niczym nieuzasadnionej dyskryminacji. Z internetu zioną oskarżenia, że Chińczycy sami są sobie winni, skoro jedzą nietoperze i psy. Albo że to zasłużona kara za zalewanie świata tanim badziewiem i zatruwanie środowiska.
W skrajnie nienawistnych komentarzach przodują muzułmanie, którzy od dawna mają je na celowniku za prześladowanie mniejszości ujgurskiej. Nareszcie Allah karze Chiny, niech znikną z powierzchni ziemi, niech umierają w mękach, dobrze im tak – takich antychińskich komentarzy można znaleźć w internecie miliony.
U nas jest nie inaczej, wystarczy poczytać komentarze internautów pod doniesieniami z Chin na popularnych serwisach informacyjnych i w mediach społecznościowych. Furorę robią zjadliwe memy – jeden z nich przedstawia zupkę Vifonu „z nietoperza i z jakąś chińską chu….ą”. Inny, rzekomy anons Lidla o „chińskim tygodniu”, z ofertą zawierającą psie mięso, maski gazowe, lasowane wapno, łopaty i plastikowe worki na zwłoki.
Epidemię w Chinach podchwycili też rodzimi hejterzy zajmujący się prowadzeniem wojny polsko-polskiej. „Poszukujemy chorego Chińczyka, który kichnie w Sejmie – gwarantujemy wysoka nagrodę – wyborcy”, głosi jeden z rozpowszechnianych na Facebooku memów. W innym jest poszukiwany „Chińczyk, który kichnie na Nowogrodzkiej”. W jeszcze innym postuluje się „wysłanie prezesa na ferie zimowe do Chin”.
Sęk w tym, że chińska społeczność w Polsce, choć niewielka, zupełnie inaczej odbiera tego typu jawnie rasistowskie dla niej dowcipy. Chińscy studenci w Polsce skarżą się, że zaczęto ich wyzywać od „wirusów” i „ohydnych żółtków” albo krzyczeć w ich stronę, żeby się wynosili z Polski. Smutne.
Tymczasem chińska społeczność w Wólce Kosowskiej pod Warszawą właśnie wysłała do Wuhanu pomoc w postaci niemal miliona maseczek. Teraz trwa zbiórka na kolejny transport.
Niepotrzebnie sieją panikę
Wszyscy moi polscy znajomi w Chinach mają się dobrze. Siedzą w domach, zamawiają jedzenie przez internet, czatują. Wyprowadzanym na spacer pieskom zakładają maseczki. Największym problemem są … doniesienia z Polski. Jedna z mieszkających w Chinach Polek wydała nawet odezwę, pod którą popisują się inni „chińscy” Polacy.
Do wszystkich brukowców, szmatławców … do wspaniałych telewizji rozpowiadających informacje „z pierwszej ręki” i klepiących tylko po to, żeby klepać i sprawdzać, jak to słupki oglądalności skaczą, a przede wszystkim do tych z parciem na szkło, co wracają i opowiadają historie jak z horroru – zaczyna się odezwa.
To, co wypisujecie, to się w głowie nie mieści! Czy wy sobie zrobiliście wyścig i macie jakieś wewnętrzne powody, kto opisze bardziej mroczną historię? Wypuszczanie takich bzdur i sianie paniki sprawia wam przyjemność? – pyta. Tak, sytuacja jest bardzo poważna. Ale my, którzy zostaliśmy w Chinach, mamy się dobrze! Nie umieramy z głodu! … Mamy rodziny i znajomych w Polsce, czy ktoś o tym pomyślał? Codziennie musimy uspokajać wszystkich, że żyjemy, że nie jesteśmy nigdzie zamknięci, że mamy co jeść! Nie siejcie paniki. To nikomu nie jest potrzebne, a już na pewno nie naszym bliskim, którzy z obawy, czy umrzemy od wirusa, spać nie mogą!
Inna Polka w Chinach też potwierdza, że „na to, co się czyta w internecie ręce opadają. I pisze mi tak: „Ludzie tu nie głodują i nikt nie walczy o pożywienie. Nikt się nie barykaduje. Polskie media tylko sieją panikę.”
Wyłapują i zamykają w hotelach
W sumie najgorzej mają ci Chińczycy, którzy wyjechali na święta z Wuhanu i prowincji Hubei, ponieważ nie mogą wrócić do domów. Tylko nielicznych udało się przywieźć z powrotem specjalnymi czarterami. Tych, którzy nie mieli tyle szczęścia, nie chcą wpuszczać do wiosek, które na własną rękę otoczyły się przed nimi kordonami. W miastach albo nie chcą ich wpuszczać do hoteli, albo odwrotnie – wyłapują ich i zamykają w hotelach.