Luksusowe molestowanie, czyli przemoc, za którą się płaci
piątek,
12 lutego 2021
Wciąż mam w pamięci tamten pierwszy raz, gdy ojciec zatrzymał samochód przed szkolną bramą. Powiedział, że lepiej, żebyśmy się uściskali i ucałowali tutaj, a nie w szkole. Powiedzmy, że pojąłem, o co chodzi. Bardziej niż poradę, którą mi przekazał w męskiej rozmowie kilka dni wcześniej: „Pamiętaj, jeśli któryś ze starszych chłopców będzie chciał cię zabrać gdzieś w krzaki, po prostu powiedz: nie”.
Kilku mężczyzn złożyło pozew w sprawie „okropnego wykorzystania”, jakiego dopuściło się dwóch byłych nauczycieli z tej szkoły. Wszyscy oni byli ode mnie kilka lat młodsi, ale znałem ich, znałem też nauczycieli, o których była mowa. Porozmawiałem z moją matką – pamiętała rzeczy, o których ja zapomniałem.
Następnie pojechałem z moją żoną, Ruth Burnett, do hrabstwa Sussex, by odwiedzić szkołę, po raz pierwszy od jej ukończenia. Zmieniła się – jak wszystkie te miejsca – ale w gruncie rzeczy pozostała taka sama.
W internacie wciąż mieszkały siedmiolatki. Widzieliśmy jednego z nich – był wycofany i zapłakany. Ciężko nam było pogodzić się z tym widokiem. Podobno miał trudności z adaptacją. „Ale wkrótce mu przejdzie”, zapewnił nas dyrektor. Szkoła z internatem zawsze była i nadal jest narzędziem – jak piła chirurga czy dentystyczne kleszcze – prostym, skutecznym, czasem brutalnym.
Publiczne sekrety
Po kilku miesiącach opublikowałem w magazynie „Observera” artykuł. Pisałem w nim o tym, że byłem molestowany – psychicznie i emocjonalnie – w szkole Ashdown House. Nie byłem pierwszą osobą, która to zrobiła. Wielu absolwentów szkoły z internatem opisało przede mną swoje sekrety; dla niektórych z nas to najbardziej oczywista forma terapii.
Mój tekst miał jednak wyjątkowy odzew, może dlatego, że wpisał się w aktualną powódź zarzutów o wykorzystywanie dzieci w placówkach wychowawczych, a może dlatego, że mój przenikliwy redaktor – który sam był wychowankiem szkoły z internatem – poprosił czytelników o nadsyłanie ich historii.
Dziedziczymy traumę gwałtów, wieloletniej przemocy, a nawet ubóstwo. „Książę i żebrak” to nie bajka, to prawda.
zobacz więcej
Posty na portalach społecznościowych zebrały tysiące komentarzy, były masowo udostępniane. W ciągu dwudziestu pięciu lat pracy w charakterze dziennikarza śledczego i interwencyjnego nie miałem takiego odzewu.
Przeważnie reagowano współczuciem. Niektórzy czytelnicy natychmiast zwrócili uwagę na ironię sytuacji – „luksusowe molestowanie”, przemoc, za którą się płaci („Czasem nie zdajemy sobie sprawy, jakie mamy szczęście, że urodziliśmy się biedni”, skomentował ktoś). Inni pytali: No i co z tego? Kogoś to dziwi? (…) Inni chcieli rzecz urealnić: według danych Rzecznika Praw Dziecka prawie ćwierć miliona dzieci w Wielkiej Brytanii rocznie pada ofiarą molestowania seksualnego, dlaczego więc te stare sprawy miałyby zajmować nam (i policji) czas?
Ale ważny był przeciwny punkt widzenia – jeśli klasa rządząca właśnie tak dbała o swoje dzieci, nic dziwnego, że instytucje publiczne Wielkiej Brytanii, którymi one następnie zarządzają – od BBC po NHS – jawią się jako niedbałe, aroganckie i skłonne do ukrywania skandali. Należy więc się dowiedzieć, co poszło nie tak w szkołach dla elit.
Najpierw siostra królowej
Ashdown House leży niedaleko mojego rodzinnego domu w hrabstwie Sussex. Tę dwudziestopięciominutową podróż po niemal pięćdziesięciu latach mam wdrukowaną w pamięci; mieliśmy ją odbyć dwadzieścia albo więcej razy rocznie przez kolejne pięć lat. Jestem w stanie odtworzyć w myślach drogę, każdą wioskę, każdy zakręt, każdy batonik Mars, po którego się zatrzymywaliśmy w wiejskim sklepie, moją powstrzymującą łzy matkę, śpiewającą piosenki i odważnie próbującą żartować: „Sprawdźmy, czy nam się uda: zachować kamienną twarz, trzymać głowę do góry, mieć uniesione brwi, wziąć się w garść i pokazać się od najlepszej strony – te wszystkie rzeczy jednocześnie”. Co wcale nie umniejszyło jej bólu. Ani nie pomogło specjalnie zmniejszyć guli składającej się ze strachu i smutku, która najwyraźniej zagnieździła się tam, gdzie powinienem mieć płuca i żołądek.
Semestr po semestrze te ponure, zbyt krótkie podróże nie stawały się wcale łatwiejsze. (…)
Wciąż mam w pamięci tamten pierwszy raz, gdy ojciec zatrzymał samochód przed szkolną bramą. Powiedział, że lepiej, żebyśmy się uściskali i ucałowali tutaj, a nie w szkole. Powiedzmy, że pojąłem, o co chodzi. Bardziej niż poradę, którą mi przekazał w męskiej rozmowie kilka dni wcześniej: „Pamiętaj, jeśli któryś ze starszych chłopców będzie chciał cię zabrać gdzieś w krzaki, po prostu powiedz: nie”.
Podjechaliśmy żwirową alejką pod kolumnadę portyku szarego kamiennego budynku. Wyglądał bardzo elegancko. Moja walizka i specjalna skrzynka na smakołyki zniknęły w ciemnym i hałaśliwym wnętrzu. Na schodach stał dyrektor Billy Williamson, wielki mężczyzna z mnisią kryzą włosów wokół dużej głowy. Musiałem poczekać, aż mnie przywita uściśnięciem dłoni – był zajęty niską kobietą w kraciastym płaszczu, która przedstawiała mu właśnie chłopca z kręconymi włosami, jeszcze mniejszego niż ja. Była to księżniczka Małgorzata i jej syn Dawid.
Po uporaniu się z przedstawicielami rodziny królewskiej dyrektor miło zahuczał do nas z góry. „Wygląda na przyjemnego”, powiedziała moja matka.
Nie pamiętam momentu rozstania. Wiem, że matka zaprowadziła mnie do sypialni, pustego pokoju na poddaszu, gdzie stało pięć żelaznych łóżek szpitalnych z bawełnianymi narzutami. Dwa były już zajęte przez nowych uczniów. Matka wypakowała trochę rzeczy i włożyła pod poduszkę szmacianego prosiaczka, który był moją przytulanką od niemowlęcych czasów. Niewątpliwie poprosiła kapitana sali, chłopca rok czy dwa starszego ode mnie, by był dla mnie dobry.
Wieczorem tłumaczył nam szkolne zasady. Jedna z nich mówiła, że nie wolno płakać. Jeśli ktoś będzie płakał, on lub jego zastępca wymierzy karę – bicie. Trzasnął w łóżko swoim paskiem – ta sama sprzączka w kształcie węża, która wydawała mi się taka fajna, teraz wyglądała na groźną.
Aż strach zapytać, czego jeszcze nie wie współczesny, młody inteligent – pisze Krzysztof Zwoliński.
zobacz więcej
Do zobaczenia wkrótce
W moim przypadku, choć nie pamiętam szczegółów, rozstanie przebiegło spokojnie. Zdarzało się, że dzieci trzeba było wyciągać z samochodu siłą. Często rodzice po prostu je oszukiwali. „Do zobaczenia wkrótce!”, mówili i czmychali.
Mój przyjaciel, który został posłany do internatu w wieku siedmiu lat, pamięta, jak biegł za samochodem rodziców. „W pewnym momencie przyhamował. Pomyślałem, że po mnie wrócą, ale to był tylko zakręt. Wydaje mi się, że aż do tego momentu nie zdawałem sobie sprawy, że będę musiał tam zostać”.
Nieraz najsmutniejsze historie rozstań opowiadają dzieci, które były obserwatorami. Młodsze rodzeństwo towarzyszące starszemu w podróży do szkoły wspomina, jak brata czy siostrę w miarę zbliżania się do szkoły ogarniało przygnębienie, jak narastało napięcie między rodzicami, jak trzeba było siłą wyciągać dziecko z samochodu. „Odginali po kolei jego palce zaciśnięte na zagłówku”.
Bear Grylls, zawodowy podróżnik, wspomina, jakim szokiem był dla niego widok ojca, oficera wojskowego, tonącego we łzach w samochodzie podczas pierwszej podróży do Ludgrove House – „Nie rozumiałem, jakie argumenty przemawiają za tym, że to dobry pomysł. Że to naturalne? Że to z miłości? Instynkt podpowiadał mi, że nic z tych rzeczy. Ale cóż ja mogłem wiedzieć? Miałem tylko osiem lat”. Grylls bardzo źle wspomina czas spędzony w szkole.
Kobieta, która dorastała w szkole podstawowej z internatem, gdzie pracowali jej rodzice, dobrze pamięta te rozstania: Widziałam, jaki smutek i traumę może wywołać szkoła z internatem. Pamiętam łkające matki i ojców robiących dobrą minę do złej gry. Przekonywali swoich zrozpaczonych synów, że mają „być mężczyznami i dorosnąć”. I pamiętam, jak zastanawiałam się, po co w ogóle mają dzieci, skoro ewidentnie chcieli się ich pozbyć. Moi rodzice próbowali złagodzić smutek, zwłaszcza tych najmłodszych uczniów – wolno im było mieć pluszowe misie w łóżkach, ich sale sypialne były kolorowe i miały domowy nastrój, opowiadano im bajki do snu – ale moja dobra i łagodna matka wiedziała, że i tak nie wynagrodzi im tego, co stracili, choćby nie wiem jak się starała (…).
„To był koniec mojego dzieciństwa”, podsumował znajomy, którego wysłano do szkoły z internatem, gdy miał dziewięć lat.
Mały Churchill przeżywał istne tortury. We wspomnieniach pisze o „życiu w lęku” – po dwóch latach został zabrany ze szkoły, chory, prawdopodobnie z doświadczeniem załamania nerwowego. Pisano, że ratunek nadszedł, gdy niania Winstona dostrzegła purpurowe ślady od chłosty na jego pośladkach i zszokowana pokazała je jego amerykańskiej matce Jennie. Lord i lady Churchill wybrali dla swojego chłopca St George’s, ponieważ była to „najmodniejsza i najdroższa” szkoła w kraju – kryteria te do dzisiaj dla wielu są istotne.
Moi rodzice wybrali Ashdown House. Po latach spytałem ich dlaczego. „Bo była niezbyt daleko – odpowiedzieli – oraz dlatego, że dzieci naszych sąsiadów dobrze się tam miały”. Szkoła słynęła również z tego, że jej absolwenci dostawali się do Eton, gdzie uczył się mój ojciec, a nawet dostawał stypendium za wyniki (…) .
Gdy opowiada się te historie poza środowiskiem, które korzystało i nadal korzysta ze szkół z internatem, ludziom w pierwszej chwili przychodzą do głowy pytania o matki. Jak mogły to robić? Jak mogły się rozstawać z tak małymi dziećmi, oddawać je pod opiekę obcym? A potem ignorować ich cierpienie?
Lojalnośc klanu
Podczas przerwy semestralnej ktoś z mojej sypialni w Ashdown powiedział rodzicom co nieco o tym, co się tam dzieje wieczorami. Pierwszego dnia po powrocie do szkoły wszyscy zostaliśmy wezwani do gabinetu Billy’ego Williamsona. Cała nasza piątka weszła gęsiego do małego pokoju z drewnianymi belkami pod sufitem, śmierdzącego starym tytoniem. Patrzyliśmy na porcelanowy wazon stojący obok drzwi, w którym tkwiły trzcinki i kij do golfa. Nawet nasi dwaj prześladowcy wyglądali na malutkich i przerażonych.
O szacunku do „konsumentki seksu i mężczyzn”, uwielbieniu do jej twórcy – mnicha, tchórzostwie jako formie odwagi oraz Francuzach i samych Anglikach pogardzających intelektem Wyspiarzy opowiada wybitny brytyjski pisarz Julian Barnes.
zobacz więcej
Billy tryskał energią. „Jestem zirytowany i rozczarowany wami. Jak wiedzą starsi chłopcy, gdy jestem zirytowany, wymierzam karę. Chłopiec z waszej sypialni w przerwie semestralnej zdradził zarówno szkołę, jak i kolegów. Rozmawiał z rodzicami o sprawach związanych z dyscypliną w sypialni numer pięć”.
Randolph Churchill, syn Winstona, w swojej szkole Sandroyd poskarżył się na prześladowców dyrektorowi. Przyniosło to, jak pisze, „mniej więcej taki sam efekt, jak gdybym się poskarżył Lidze Narodów”.
Czasami konsekwencje takiego czynu mogły być naprawdę dotkliwe. Oto jeden z moich korespondentów, który pisze o szkole podstawowej Temple Grove z początku lat 60. XX wieku, gdy wraz z dwoma kolegami poszli do dyrektora po ratunek przed powtarzającym się molestowaniem seksualnym: Pewnego poranka, to był chyba poniedziałek w semestrze letnim, nasza trójka ustawiła się przed biurem dyrektora, żeby się poskarżyć na okropne rzeczy, które spotkały nas w weekend. Weszliśmy całą grupką i opisaliśmy, co się stało – bez plastycznych szczegółów. Dyrektor słuchał, a potem kazał nam wyjść i czekać. Potem byliśmy wzywani pojedynczo. Każdy z nas był bity przez niego prawie do utraty życia za „opowiadanie kłamstw” na temat personelu szkoły. To oczywiście raz na zawsze zamknęło nam jedyną „drogę odwoławczą”. To również tłumaczy, dlaczego przez następne dziesięciolecia nie opowiedzieliśmy o tym nawet rodzicom. Dowiedzieliśmy się, ile kosztuje „donoszenie”.
Taki klimat
Auberon Waugh, syn ważnego brytyjskiego pisarza, absolwent szkoły publicznej, satyryk, wypowiedział się następująco na temat uświęconego tradycją zwyczaju powierzania przez klasy wyższe i średnie potomstwa pod opiekę pedofilów w szkołach z internatem: „Anglicy słyną przecież w całym cywilizowanym świecie z nienawiści do dzieci”.
W 1977 roku napisał w „Spectatorze” o tym szczególnym związku między klasą społeczną korzystającą ze szkół z internatem a seksualnymi przestępcami, którzy w nich pracowali: Członkowie klasy wyższej i wyższej średniej (my, kulturalni czytelnicy, ludzie uprzywilejowani) od zawsze pozbywaliśmy się swoich dzieci, wysyłając je do internatu. Zwykle wiedzieliśmy, że niewielka, lecz znacząca część kadry tych placówek to pedofile. Wyrzuty sumienia, jakie mogłyby nas nawiedzić z powodu tego nieludzkiego traktowania, powstrzymywała refleksja, że ta edukacja była lepsza i że czyniliśmy gigantyczne finansowe poświęcenia, by właśnie w ten sposób pozbyć się dzieci.
Rodzice, którzy byli gotowi stawić temu czoło – jestem zdumiony, jak wielu ludzi w dzisiejszych czasach zapewnia mnie, że homoseksualizm zniknął z naszych szkół podstawowych i średnich – akceptują fakt, że ludzie, którzy zdecydowali się opiekować ich dziećmi, muszą mieć jakieś pocieszenie w swoim nędznym życiu. Co może tłumaczyć dość tolerancyjne podejście do tych nieszczęsnych ludzi, które wykształciło się w naszym burżuazyjnym społeczeństwie. Nie obejmuje ono gwałcicieli dzieci czy molestujących dziewczynki przed okresem dojrzewania, ale jeśli chłopcy padną ofiarą sodomity, jest to akceptowane jako niewysoka cena za możliwość rozwijania wszelkich aspektów ich charakteru, które jest wykonalne po oddzieleniu od rodziców.