„Pamiątki” po Hitlerze. Kłopot czy biznes?
piątek,
7 maja 2021
Przez całą III Rzeszę mauzoleum marszałka Hindenburga i żołnierzy poległych pod Tannenbergiem było uważane za najważniejszą narodową świątynię. Miliony Niemców pielgrzymowały do niego na Mazury, a sam Führer życzył sobie być tu pochowanym. Dopiero w 1949 r. polskie władze przystąpiły do rozbiórki obiektu. Większość granitowych płyt użyto przy budowie gmachu KC PZPR w Warszawie. Zachował się tylko wielki granitowy lew – kiedyś ustawiony na 8-metrowej kolumnie, dziś siedzi przez ratuszem w Olsztynku.
Za publiczne propagowanie faszyzmu grozi w Polsce do dwóch lat więzienia. Do roku 2011 takiej samej karze podlegało nawet nabywanie, przechowywanie, posiadanie i prezentowanie przedmiotów będących nośnikiem symboliki faszystowskiej. Ale Trybunał Konstytucyjny uznał, że sankcja taka jest niezgodna z ustawą zasadniczą, która zapewnia przecież wolność wyrażania poglądów oraz pozyskiwania i rozpowszechniania informacji. Karom nie podlega też działalność artystyczna, edukacyjna, kolekcjonerska czy naukowa, związana w jakiś sposób z tematyką albo symboliką faszystowską. Z drugiej jednak strony jest jeszcze coś, co nazywa się poprawnością polityczną. I zbiorowa pamięć. A nad tym wszystkim unosi się pytanie: czy w Polsce wypada zarabiać na Hitlerze? I jak traktować materialną spuściznę po Führerze i jego III Rzeszy?
W Muzeum Narodowym w Warszawie, w Galerii Sztuki Dawnej, wśród wielu rozmaitych obrazów wisi sobie podłużne olejne malowidło „Wenus i Amor”. Nie jest to może wielkie arcydzieło i mało kto zwraca na nie uwagę, choć jego twórca, Paris Bordone, był bądź co bądź uczniem Tycjana i namalował je w połowie XVI wieku. Zanim jednak ten „jeden z wielu” obrazów zawisł w Muzeum Narodowym, jego legalnym właścicielem był i nadal formalnie pozostaje… Adolf Hitler właśnie.
Muzeum się tym nie chwali, ale fakt jest faktem, że eksponuje jeden z ulubionych obrazów Hitlera, który Führer nabył w 1936 roku i ozdobił nim główny salon (Große Halle) swej bawarskiej rezydencji Berghof. Na zachowanych zdjęciach widać, że „Wenus i Amor” wisiał tuż przy wielkim kominku z czerwonego marmuru w tym najbardziej reprezentacyjnym pomieszczeniu z osławionym, gigantycznym oknem wychodzącym na Alpy. Zupełny przypadek sprawił, że tuż po wojnie, w maju 1946 roku, obraz trafił do Warszawy. Wikipedia podaje wprawdzie, że Amerykanie przekazali go jako „reparację wojenną” Polakom poszukującym dzieł sztuki zrabowanych przez nazistów, ale jest to informacja podwójnie nieprawdziwa. Polska nigdy nie otrzymała bowiem żadnych reparacji wojennych, a poza tym wiadomo, że Amerykanie się po prostu pomylili i wysłali do Warszawy obraz, który nigdy nie powinien tu trafić. Nie był to bowiem ani obraz zrabowany, ani zaginiony czy podlegający jakiejkolwiek rewindykacji. Nie był nawet znaleziony po wojnie na ziemiach, które przypadły Polsce, jak przechowywana w Krakowie bezcenna „Berlinka”.
Spod pędzla i pióra Führera
Jakimś cudem ten ulubiony obraz Hitlera, póki co, nie wzbudził u nas żadnych kontrowersji, choć aż się o nie prosi. Za to na przykład w Berlinie inny z ulubionych obrazów Hitlera, „Biedny poeta” pędzla Carla Spitzwega, stał się bohaterem głośnego „performance’u” w wykonaniu niemieckiego artysty Ulaya (Frank Uwe Laysiepen). Hitler nigdy nie przywłaszczył sobie „Biednego poety”, ale uwielbiał oglądać obraz w berlińskiej Galerii Narodowej (Neue Nationalgalerie). W 1976 r. Ulay w biały dzień ukradł go z muzeum i wywiózł do dzielnicy Kreuzberg, gdzie na parę godzin zawiesił go w domu ubogich tureckich imigrantów, by w ten sposób „zaprotestować przeciwko burżuazyjnemu wyzyskowi”. Po czym sam zadzwonił na policję i obraz wrócił do muzeum. Niestety, we wrześniu 1989 r obraz został ponownie skradziony, z wystawy w pałacu Charlottenburg i dotąd go nie odnaleziono.
Z dziełami, które Hitler lubił czy posiadał, a nawet sam stworzył, jest pewien kłopot, choć nie aż tak wielki jakby się mogło wydawać. Naziści, jak wiadomo, kradli dzieła sztuki na potęgę. Paradoksalnie, taki sam los spotkał zgromadzoną przez Hitlera wielką kolekcję obrazów. Führer przechowywał ją w swoim domu (Führerbau) w Monachium. Docelowo miała ona trafić do planowanego przez Hitlera wielkiego muzeum sztuki „Führermuseum” w jego rodzinnym Linzu. Ale gdy 29 kwietnia 1945 r. do Monachium wkroczyli alianci, mieszkańcy tłumnie rzucili się na dom Hitlera i ograbili go do gołych ścian. Szacuje się, że skradziono ponad 700 obrazów, z czego niemieckim władzom udało się dotąd odzyskać niecałe 300.
Podobny los spotkał większość obrazów z rezydencji Berghof, w tym rysunki i obrazy autorstwa samego Hitlera. Niektóre z nich raz na jakiś czas pojawiają się legalnie na aukcjach w Niemczech, USA, Anglii czy na Słowacji i osiągają ceny średnio od 10 tysięcy do nawet 200 tysięcy dolarów. Bodaj największą, oficjalnie znaną i jedyną do niedawna publicznie prezentowaną kolekcję obrazów namalowanych przez Hitlera posiada The International Museum of World War II (Międzynarodowe Muzeum II Wojny Światowej) w Natick, w amerykańskim stanie Massachusetts. Założył je w 1989 r. znany marszand i kolekcjoner autografów Kenneth W. Rendell, który zgromadził w nim ponad pół miliona obiektów związanych z wojną, w tym mnóstwo „hitlerianów”. W 2019 r. muzeum odkupił od Rendella miliarder i przewodniczący Światowego Kongresu Żydów Ronald Lauder. Ponoć zobowiązał się on utrzymywać muzeum otwarte i wybudować mu nową siedzibę, ale odtąd jest ono zamknięte.
„Swastikawaii” i „führer chic”, czyli dalekowschodni kult Hitlera. Trzecia Rzesza może z różnych powodów budzić przychylność mieszkańców Azji.
zobacz więcej
Umiarkowane kontrowersje wzbudza też publikacja krytycznych edycji „Mein Kampf” Hitlera. U nas ukazała się właśnie taka edycja w opracowaniu historyka i politologa prof. Eugeniusza C. Króla. Początkowo miała ją wydać PAN, ostatecznie wydało „wojskowe” wydawnictwo BELLONA. Protestów było niewiele, do opinii publicznej przebił się w zasadzie jeden – niewielkiego Towarzystwa Jana Karskiego. „Nie dostrzegamy żadnych racji merytorycznych i historycznych dla wydawania psychopatologicznego «manifestu», który popchnął do zbrodni na ludzkości miliony Niemców oraz ich sojuszniczych kolaborantów. Uważamy to za moralne zło. Nie przyjmujemy tłumaczenia, że komentarz do polskiego «Mein Kampf» ma obnażać jego zło i «roztłumaczać» Polakom. Oni naprawdę, w ogromnej większości, doskonale to pojmują. Możemy sobie natomiast wyobrazić, jakie miejsce zajmie ta książka na półkach współczesnych wyznawców Hitlera, cyklicznie świętujących jego urodziny” – napisali członkowie Towarzystwa.
Tymczasem zdaniem prof. Króla. „Mein Kampf” jest po prostu źródłem historycznym i przybliżenie współczesnemu czytelnikowi jego zawartości pomoże rozpoznać niebezpieczne absurdy hitlerowskiego programu przebudowy świata, a także określić punkty oznaczające początek drogi, która doprowadziła narodowych socjalistów, a wraz z nimi całe Niemcy, do zbrodni i zagłady. Prof Król uważa przy tym, że krytyczna edycja książki Hitlera jest wyrazem szacunku dla wszystkich, w tym polskich ofiar nazizmu.
Tak czy inaczej, pierwszy nakład, mimo wysokiej ceny 110 zł, rozszedł się błyskawicznie i przygotowywany jest dodruk. Natomiast w Niemczech, wydana pierwszy raz po wojnie, w 2016 r. krytyczna edycja „Mein Kampf” doczekała się już sześciu wznowień i sprzedała w ponad stu tysiącach egzemplarzy, też w sumie przy minimalnych głosach sprzeciwu.
Krokodyl bez łez
Nie ma się co oszukiwać – wszelkie „hitleriana” budziły, budzą i będą budzić powszechną ciekawość i żadne argumenty, że „mogą wskrzesić demona nazizmu”, „będą pożywką dla wyznawców Hitlera”, czy że „znieważają pamięć o ofiarach” nic tu nie pomogą. Niemal codziennie na wszystkich telewizyjnych kanałach historycznych roi się od „dokumentów” typu „ludzie Hitlera”, „kobiety Hitlera”, „tajemnice Hitlera”, „rezydencje Hitlera”, „rodzina Hitlera”, „lekarze Hitlera”, „prywatne życie Hitlera” itp. itd. i dalibóg nie wiadomo, czemuż to masowy widz pragnie aż tylu wiadomości o Führerze dzień w dzień. A może wiadomo – wszystkie te produkcje są towarem komercyjnym i wszystko wskazuje na to, że cały czas sprzedają się jak gorące bułeczki.
Na Hitlera przygotowano ponad czterdzieści zamachów, z czego większość się nie odbyła.
zobacz więcej
Wydawać by się też mogło, że gdzie jak gdzie, ale już przynajmniej w Rosji, która dotkliwie ucierpiała w walce z Hitlerem, wszelkie związane z nim memorabilia powinny wzbudzać jawne obrzydzenie. A tu proszę – pod koniec roku z pompą ogłoszono, że na wystawie w zacnym państwowym, przyrodniczym Muzeum im. Darwina w Moskwie wyeksponowano właśnie wypchanego wielkiego aligatora Saturna. Aligator ten urodził się na wolności w Missisipi w 1936 r. i został podarowany berlińskiemu zoo. Należał do prywatnej kolekcji zwierząt Adolfa Hitlera. Po wojnie został znaleziony przez brytyjskich żołnierzy, a ci przekazali go w prezencie Rosjanom i odtąd przebywał w zoo moskiewskim. Gdy w maju ub. roku zdechł, postanowiono go wypchać i wystawić na pokaz. Zoo skwitowało to następującym oświadczeniem: „Nawet gdyby czysto teoretycznie był on czyjąś własnością, to zwierzęta nie powinny być mieszane w wojnę i politykę”. Ok, tylko dlaczego akurat truchło Saturna, a nie jakiegokolwiek innego aligatora ma wabić zwiedzających? My wiemy, że oni wiedzą, że my wiemy, dlaczego.
U nas, w oparciu o analogiczną dwuznaczność funkcjonuje Wilczy Szaniec w Gierłoży. Dla amatorów „hitlerianów” jest nie lada gratką. W Niemczech bowiem bunkier Hitlera (Führerbunker), który znajdował się pod Kancelarią Rzeszy w Berlinie i w którym przywódca nazistów popełnił samobójstwo, został wprawdzie zachowany, ale nikogo się doń nie wpuszcza. Bawarską rezydencję Berghof niemieckie władze zrównały z ziemią w 1952 roku. Z kolei w austriackim Braunau am Inn dom, w którym urodził się Hitler, nadal stoi. Jest własnością prywatną. Władze Austrii od dawna usiłują go odkupić. Początkowo z zamiarem wyburzenia, ale teraz mają ponoć plan na przekształcenie go w centrum edukacyjne. Póki co, też jest niedostępny. Tymczasem w Gierłoży Wilczy Szaniec, w którym Hitler spędził łącznie niemal trzy lata i gdzie zapadały wszystkie najważniejsze decyzje związane z przebiegiem II wojny, przeżywa istny renesans, niczym plaże na Zanzibarze.
Główna kwatera Adolfa Hitlera, po przejęciu jej pięć lat temu od prywatnego dzierżawcy przez Lasy Państwowe, doczekała się już przebudowy kompleksu wjazdowego, nowych utwardzonych i oświetlonych tras zwiedzania oraz trzech ekspozycji historycznych. Teraz powstaje tam wielkie centrum obsługi turystów, które pomieści halę główną, sklep z wydawnictwami, biuro i zaplecze obiektu, informację turystyczną, miejsce dla przewodników, toalety, natryski, pomieszczenie dla matek z małymi dziećmi, kawiarenkę z tarasem i miejsce obsługi technicznej kamperów. Centrum ma być gotowe za rok, wkrótce ma też ruszyć budowa hotelu. Przed pandemią Wilczy Szaniec odwiedzało już około 300 tys. turystów rocznie, zaś skala inwestycji wydaje się zakładać, że w przyszłości będzie ich dużo, dużo więcej.
A przecież Wilczy Szaniec nie jest ani miejscem martyrologii, nikt tu nikogo nie mordował i nawet zamach na Hitlera okazał się nieudany. Oficjalnie Wilczy Szaniec nosi nazwę „Ośrodek Edukacji Historyczno-Przyrodniczej”, jednak na czym owa edukacja miałaby teoretycznie polegać, nie wiadomo, bo na internetowej stronie „Ośrodka” w zakładce „edukacja” jest pusto – nikt jakoś przez ostatnich pięć lat nawet nie wysilił się, żeby cele tej edukacji choćby mgliście sprecyzować. Praktycznie zaś edukacja ta polega na tym, że za 20 zł wstępu z ciekawości oglądamy miejsca, gdzie Hitler mieszkał, jadał, spacerował z psem, przyjmował gości, wydawał rozkazy i nie dał się zabić.
Tannenberg i kłopotliwe dziedzictwo
Polska mogła mieć jeszcze jedną tego typu wielką atrakcję, ale na własne życzenie się jej pozbyła. Mowa o Tannenberg-Denkmal, czyli gigantycznym mauzoleum marszałka Paula von Hindenburga pod Olsztynkiem. Zbudowano je w latach 1924-27, początkowo jako pomnik niemieckich żołnierzy poległych w bitwie pod Tannenbergiem (1914), ale na rozkaz Hitlera zostało w latach 1934-35 przebudowane, zyskując kształt monumentalnego, kamiennego kręgu z ośmioma 20-metrowymi wieżami. Tu Hitler kazał 7 sierpnia 1934 r. pochować Hindenburga i osobiście przewodził państwowemu pogrzebowi, w którym uczestniczyło niemal sto tysięcy osób. Tu też kazał pochować 3 sierpnia 1944 r. gen. Günthera Kortena, który zmarł w wyniku obrażeń podczas zamachu na Hitlera w Wilczym Szańcu. Przez cały okres panowania Hitlera Tannenberg-Denkmal był uważany za najważniejszą narodową świątynię i pielgrzymowały do niego miliony Niemców, a sam Führer życzył sobie być tu pochowanym.
Historia zdecydowała inaczej i dziś na zrównanym z ziemią miejscu niedoszłego mauzoleum Hitlera rosną krzaki. W styczniu 1945 r. Niemcy zdołali tylko wywieźć trumny ze zwłokami Hindenburga i jego małżonki oraz wysadzić jedną z wież. Dopiero w 1949 r. polskie władze przystąpiły do definitywnej rozbiórki obiektu. Większość granitowych płyt z Tannenberg-Denkmal użyto przy budowie gmachu KC PZPR w Warszawie, a także różnych pomników. Zachował się tylko wielki granitowy lew, który oryginalnie ustawiony był na 8-metrowej kolumnie przed mauzoleum, a dziś siedzi przez ratuszem w Olsztynku. Gdyby niedoszłego mauzoleum Hitlera nie rozebrano, byłaby to z pewnością atrakcja nie mniejsza niż Wilczy Szaniec.
Władzom Olsztynka chyba nawet przyszło to na moment do głowy i w 2016 r. zapadła decyzja o dokopaniu się w rumowisku do krypty z sarkofagiem po Hindenburgu. W ramach budżetu obywatelskiego. Ale już po roku burmistrz Olsztynka Artur Wrochna podjął decyzję o rezygnacji z realizacji projektu. „Zwrócono uwagę na «mit Tannenbergu» wykorzystywany przez władze Rzeszy Niemieckiej w propagandzie militaryzmu niemieckiego i ustroju totalitarnego. A pozyskane w czasie prac archeologicznych artefakty, jak również zabezpieczenie pozostałości pomnika, mogłyby zostać uznane za propagowanie faszyzmu i moralnie dwuznaczne. W chwili obecnej nikt nie jest w stanie przewidzieć, czy takie ruiny w przyszłości nie stałyby się miejscem kultu dla odradzających się nacjonalizmów” – napisał burmistrz w stanowisku przesłanym PAP. Ciekawe, co na to zarządzające teraz główną kwaterą Hitlera Lasy Państwowe? Czy nie obawiają się, że pucowany właśnie Wilczy Szaniec też mógłby się stać „miejscem kultu” wiadomo kogo?
Że temat jest aktualny i interesujący niech świadczy wydana właśnie przez Międzynarodowe Centrum Kultury w Krakowie opasła zbiorowa monografia „Kłopotliwe dziedzictwo? Architektura Trzeciej Rzeszy w Polsce”. Autorzy opisują w niej hitlerowską architekturę w dużych miastach: Gdańsku, Krakowie, Poznaniu, Szczecinie, Warszawie czy Wrocławiu, ale też w regionach naszego kraju – na Mazowszu, Mazurach, Pomorzu, Śląsku, w Wielkopolsce. Pokazują i opisują całe osiedla, samowystarczalne miasteczka budowane dla osadników niemieckich w czasie wojny, stadiony i obiekty sportowe, pałace, szpitale, hotele, kasyna dla oficerów i budynki administracyjne. I starają się wyjaśniać, dlaczego to właśnie z pozostałościami Trzeciej Rzeszy na terenach obecnie należących do Polski mamy nie lada kłopot i czemu jest on często przemilczany. Dobrym przykładem jest choćby dawny nazistowski obóz dla kadr partyjnych NSDAP – Ordensburg am Krossinsee, czyli zamek zakonny nad jeziorem Krosino w osadzie Budów pod Złocieńcem. Do dziś królują nad nim dwie, prawie 50-metrowe ceglane wieże. Ale teren ośrodka, wzniesionego w latach 1934-36 i wizytowanego nawet przez angielskiego prohitlerowskiego króla Edwarda VIII, zajmują teraz koszary 2 Brygady Zmechanizowanej i wstęp dla ciekawskich turystów jest wzbroniony.
„Ein Volk, ein Reich, ein Führer!”
Dziedzictwo po Hitlerze robi się natomiast skrajnie kłopotliwe w przypadku dzieł przedstawiających samego Führera, bo to już bardzo trudno jest rozsądzić, czy propagują one wprost faszystowską symbolikę. Większego problemu nie ma w zasadzie tylko ze znaczkami pocztowymi z podobiznami Hitlera. W III Rzeszy wydawano ich miliony egzemplarzy, a Hitler od każdego wykorzystania jego wizerunku pobierał sowite tantiemy. Teraz handel tymi znaczkami kwitnie, gdyż nasze prawo przestało już karać za „działalność kolekcjonerską” z symboliką faszystowską w tle.
Nie uczył się, żył ze spadku. Gdy wydał wszystko, został włóczęgą. Światowy zbrodniarz doprowadził do śmierci nawet chorą psychicznie kuzynkę.
zobacz więcej
Za to z portretami czy popiersiami Hitlera jest o wiele gorzej. W Niemczech wszystkie takie ocalałe obiekty, a są wśród nich dzieła naprawdę wybitnych malarzy i rzeźbiarzy, skrzętnie schowano w magazynach berlińskiego Muzeum Historii Niemiec (Deutsches Historisches Museum), w którym zresztą Hitler co roku wygłaszał przemówienia ku czci bohaterów narodowych. Dopiero w październiku 2010 r., po raz pierwszy od zakończenia II wojny, pokazano na pięć miesięcy czasową wystawę „Hitler i Niemcy – naród i zbrodnia”. Muzeum zastrzegało przy tym, że wystawa „nie jest o Hitlerze jako człowieku, tylko usiłuje pokazać, jak Hitler wyrósł z polityki swoich czasów, jego stan umysłu i kompleksy, jakimi metodami się posługiwał i gdzie go to zaprowadziło”.
Na wystawie pokazano oczywiście tylko promil z przechowywanych w muzeum „hitlerianów”, w tym słynne brązowe popiersie Hitlera autorstwa znanego niemieckiego rzeźbiarza Bernharda Bleekera oraz kultowy plakat z Hitlerem stojącym nad napisem „Ein Volk, ein Reich, ein Führer!”. Plakat ten był reprodukcją portretu Hitlera namalowanego w 1934-5 r. przez Heinricha Knirra, jedynego malarza, któremu zgadzał się pozować. Hitler rozkazał drukować plakat w milionach egzemplarzy, przez co sam w sobie stał się on jedną z najbardziej rozpoznawalnych ikon III Rzeszy.
Prawdziwe „skarby” znajdują się jednak nie w Berlinie, tylko w amerykańskim Fort Belvoir pod Waszyngtonem. Mieści się tu Narodowe Muzeum Armii Stanów Zjednoczonych (National Museum of the United States Army), które sprawuje pieczę nad pilnie strzeżonym i praktycznie nikomu nieudostępnianym wojskowym magazynem. To tu właśnie zaraz po wojnie Amerykanie przewieźli z Niemiec niemal dziewięć tysięcy obiektów powstałych na potrzeby hitlerowskiej propagandy, a także akwarele autorstwa samego Hitlera. Amerykanie działali zgodnie z postanowieniem Konferencji Poczdamskiej, które nakazywało przejęcie i takie zabezpieczenie wszelkich dzieł nazistowskiej sztuki i propagandy, żeby nie posłużyły do odrodzenia się faszyzmu.
W 1982 r. Kongres USA pozwolił zwrócić większość obiektów Niemcom, z wyjątkiem około sześciuset bezpośrednio gloryfikujących Hitlera i III Rzeszę. Perłą wśród nich jest hipnotyczny portret odzianego w lśniącą zbroję i trzymającego flagę ze swastyką Hitlera na koniu („Der Bannerträger”), namalowany w 1935 r. przez Huberta Lanzingera. W 2009 r. obraz wypożyczono waszyngtońskiemu Muzeum Holocaustu na wstrząsającą wystawę „State of Deception: The Power of Nazi Propaganda” (Państwo Oszustwa: Potęga Nazistowskiej Propagandy), na której ilustrował zawarte w „Mein Kampf” twierdzenie Hitlera, że „w rękach fachowca propaganda jest na prawdę strasznym orężem”. W Fort Belvoir spoczywa też należący niegdyś do Hitlera, a namalowany w 1940 r. przez znanego batalistę Wilhelma Sautera obraz „Westfront” (Zachodni Front) oraz przedstawiający butnego Hitlera wśród żołnierzy na Wschodnim Froncie obraz Emila Scheibe z 1942 r. Z poczdamskiego postanowienia wynika, że Stany Zjednoczone nie mogą tych dzieł zniszczyć, a Niemcy, póki co, nie wystąpiły o ich zwrot i być może nigdy nie wystąpią.
W Polsce większość wytworów nazistowskiej propagandy, w tym portretów i popiersi Hitlera, zniszczono tuż po wojnie. Pewnie jakieś są jeszcze przechowywane po domach, jako świadectwa przeszłości albo zyskujące na wartości „antyki”. Zaledwie kilka pokazywanych jest publicznie na wystawach związanych z II wojną. Najbardziej chyba znane z tego rodzaju dzieł to eksponowane teraz w Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku marmurowe popiersie Hitlera, autorstwa znanego austriackiego rzeźbiarza Josefa Thoraka – nazywanego „pierwszym dłutem Führera”.