Jedwab z Milanówka przewyższał jakością nici niemieckiej firmy Gutermann
piątek,
12 listopada 2021
Każda rzecz ma jedyny i niepowtarzalny wzór, wymyślony przez Stanisławę podczas bezsennych nocy, między jednym a drugim kęsem obiadu albo podczas wykładu na uniwersytecie. Pomysły sypią się jak z rogu obfitości, ale czy ktoś doceni ich urodę, czy też kupią je jak każdy inny materiał? Niestety, przesiedziała wiele godzin w przedpokojach dużych firm tekstylnych i nikt nie tylko nie chciał ich kupić, ale nawet nie wyraził nimi zainteresowania…
Ówczesny właściciel willi „Józefina” w której mieszkali Witaczkowie, zgodził się na umieszczenie sprzętu w suterenie domu. Jeden z pokoi przeznaczono na biuro. Kilkupokojowy domek w ogrodzie znalazł swe przeznaczenie jako wychowalnia jedwabników. Na furtce domu przy ul. Piasta 13 (11) zawisła tabliczka: „Centralna Doświadczalna Stacja Jedwabnicza w Milanówku” [CDSJ]. Wiadomość o powstaniu tej placówki przesłano wojewodzie 20 marca 1924 roku.
To właśnie stąd codziennie [Witaczkowie] wysyłają na papierze firmowym dziesiątki pism, zachęcających do hodowli jedwabników – do instytucji samorządowych, gmin, powiatów, do organizacji rolniczych, do szkół i na plebanie. Henryk pisze artykuł do prasy. Zaczynają napływać listy z pytaniami o szczegóły, pierwsi ciekawi przyjeżdżają zwiedzać hodowle. Witaczkowie sporządzają komplet eksponatów, rysują tablice poglądowe i uczestniczą w pokazach w Centralnym Towarzystwie Rolniczym, jednej ze szklarni Ogrodu Botanicznego pokazują żywą hodowlę jedwabników. Warszawianie odwiedzają ją z zaciekawieniem.
Henryk intensywnie szuka wsparcia u władz państwowych, wiele razy z opracowanym ze Stanisławą memoriałem na temat produkcji jedwabiu w Polsce odwiedza ministerialne gabinety (Ministerstwa Rolnictwa i Reform Rolnych nawet kilkadziesiąt razy) i centralne organizacje rolnicze, lecz nikt nie chce patronować tak utopijnej, zdaniem urzędników, sprawie. Zwraca się bezpośrednio w artykułach prasowych i odczytach do społeczeństwa, ale towarzyszy temu sprzeciw autorytetów, ponieważ ich zdaniem wcześniejsze próby nie dały w Polsce oczekiwanego rezultatu z powodu zbyt ostrego klimatu dla tak egzotycznej hodowli. A przecież Henryk widział w górach Kaukazu rosnące morwy. Jest nieugięty, chce działać na zasadzie faktów dokonanych, żeby przekonać niedowiarków, przełamać fałszywe poglądy.
W następnym roku w maju i w czerwcu urządzają w ogródku Towarzystwa Ogrodniczego Warszawskiego na Bagateli kolejny pokaz – nie tylko żywej hodowli, ale też procesu produkcyjnego – na oczach publiczności rozwijane są oprzędy i z uzyskanych nitek tkane materiały na prostych, drewnianych krosnach. Obok na estradzie ustawiono manekin ubrany w polski jedwab, na ścianach wiszą hasła, zachęcające do hodowania jedwabników, obok leżą ulotki z informacjami o kursach. W Warszawie małe poruszenie – ministerstwo oświaty zaleca szkołom zwiedzić wystawę, młodzież stoi w kolejce do wejścia, nazajutrz sam prezydent Ignacy Mościcki zaszczyca ją swoją obecnością. /…/
Tadeusz nie poszedł na współpracę z Niemcami. Zginął w Auschwitz. Czesław umarł rok po nim.
zobacz więcej
Posadzimy morwy wszędzie
Nadchodzą zgłoszenia od rolników, którzy znaleźli w okolicy morwę, chcą spróbować tej złotodajnej hodowli. Proszą o jajeczka i instrukcje, jak to się robi. Inni proszą o nasiona albo sadzonki morwy... Pracy jest wiele, trudności, w tym finansowych, też. Henryk robi gablotkę z cyklem rozwojowym jedwabnika jako pomoc szkolną i... sprzedaje ją, dzięki czemu znajduje dodatkowe źródło dochodu. W końcu hodowcy po miesiącu pracy, zadowoleni z plonów, przesyłają do Milanówka oprzędy, ciekawi, ile za nie dostaną i czy hodowla jest opłacalna. Od ceny zakupu tych plonów zależy powodzenie akcji, bo kto powtórzy hodowlę, jeśli nic na niej nie zarobi? Z pomocą przychodzą rodzice Witaczków, oddając wszystkie oszczędności. Zresztą nadal pracują zawodowo.
Henryk sądził, że pierwsze świetne plony będą wystarczającym argumentem do tego, by w całym przedsięwzięciu wzięły udział instytucje państwowe, że zainteresuje nim przemysł łódzki, który przejmie surowiec i rozpocznie produkcję. Zawiodło jedno i drugie. /.../
Witaczkowie nadal sami muszą się z tym zmagać. Wykorzystują każdą okazję, by wziąć udział w wystawach rolnych i ogrodniczych w całym kraju. Pierwszy raz CDSJ zaprezentowała się w 1925 roku w Ośrodku Społeczno-Rolniczym w Liskowie na wystawie Wieś Polska i tam otrzymała pierwszy złoty medal. /…/
Pierwszymi hodowcami byli ziemianie – to oni posiadali w swych parkach drzewa morwowe, sadzone przez przodków, i oni pierwsi przeczytali artykuły w prasie, zachęcające do hodowli – ale robili to bardziej z ciekawości niż z chęci zysku. Chcieli też zaszczepić jedwabnictwo wśród drobnych rolników, by ci poszli za ich przykładem. /.../
Hodowcami byli też drobni rzemieślnicy i robotnicy z małych miasteczek, gdzie mieli łatwy dostęp do morwy.
Wzruszającym w swej wytrwałości był pewien hodowca, szewc z Warszawy, ze Starego Miasta. Mieszczuch z dziada pradziada, ani on, ani jego dzieci nie znały wsi, zamieszkiwali ponurą bez odrobiny słońca wnękę w starych murach, podobną do piwnicy. I oto jakimiś drogami dotarło do świadomości szewca, że niedaleko Warszawy w oddalonej od kolei wsi można wynająć u chłopa letnisko – jedną izbę. I że tam są morwy i może hodować jedwabniki. Czy dlatego wyjechał, żeby móc tę hodowlę prowadzić, czy też dlatego prowadził tę hodowlę, by mieć za co wyfrunąć ze swych staromiejskich murów na piękną polską wieś, trudno to wiedzieć, dość, że co roku hodowlę prowadził wraz z dziećmi, pozostawiając na razie swe rzemiosło i corocznie przywoził w wielkiej poszwie od pierzyny pięknie wyhodowane oprzędy. Uzyskana suma opłacała mu cały pobyt na wsi i jeszcze coś zostawało z tego – wspominała w książce Stanisława. /…/
Cała rodzina Witaczków pracuje w szkółkach morwowych, przy hodowli doświadczalnej, ekspedycji jajeczek, drzewek i przyborów, przy udzielaniu pisemnych i osobistych porad, ale porwani jakimś dziwnym zainteresowaniem i entuzjazmem pomagają im mieszkańcy Milanówka. Dzieci, młodzież akademicka, ludzie starsi – adresują koperty do wysyłki, obrywają i przynoszą liście morwy, dzieci dyżurują przy hodowli, potem pomagają przy zbieraniu i czyszczeniu oprzędów... Wpadają wieczorem po pracy, pytają, skąd nadeszły zgłoszenia, gdzie powstała nowa hodowla, ile rozesłano jajeczek, co chcą wiedzieć hodowcy. Siadają i pomagają, panuje nastrój świętego entuzjazmu do tej pracy, a ludzka życzliwość to najlepsze wsparcie. /…/
I nagle, jak to bywa w pięknych bajkach, nadeszła pomoc... Henryka wezwano do Ministerstwa Komunikacji w sprawie memoriału, który złożył odnośnie do korzyści z tworzenia żywopłotów odśnieżnych z krzewów morwy. Minister Romocki długie lata spędził w Rosji jako inżynier komunikacji lądowej i widział na linii Kijów-Odessa, biegnącej przez step, żywopłoty z morwy, które świetnie się sprawdzały. Decyduje się założyć takie żywopłoty odśnieżne w Polsce zamiast połamanych płotów drewnianych. W tym celu powstaną szkółki morwowe, a na początek kupuje cały zapas sadzonek z Milanówka. Poza tym Stacji Jedwabniczej zleca nadzór nad prowadzeniem szkółek i planowaniem obsadzania torów. Ministrowi zależało też na poprawieniu bytu kolejarzy – cała rodzina dróżnika będzie miała karmę dla hodowanych gąsienic jedwabników – zleca też urządzenie wagonu pszczelarskiego, promuje różne uprawy wzdłuż torów na kolejowych nieużytkach...
Legenda mówi, że kiedyś w wagonach przy oknach były tabliczki zabraniające zbierania grzybów podczas jazdy, bo pociąg jechał na tyle wolno, że można było z niego wysiąść, zebrać grzyby i wsiąść z powrotem, by kontynuować podróż.
zobacz więcej
Polska w oprzędach
Szkółka morwowa stała się drugim po eksponatach jedwabniczych źródłem dochodu Witaczków, pozwalającym sprostać bieżącym wydatkom, a także kupić okazyjnie plac na krańcach Milanówka dla przyszłej siedziby Stacji. Z całej Polski codziennie napływały setki listów z zamówieniami drzewek i krzewów morwowych, a z kolei kilka firm ogrodniczych z Francji, Węgier i Rumunii przysłało bardzo korzystne oferty dużych dostaw drzewek morwowych koleją – po dwóch latach zdatnych do eksploatacji. Z takim zapleczem można rozwinąć hodowle na dużą skalę, ale skąd wziąć fundusze na zakup sadzonek...
Jeden z życzliwych milanowskich sąsiadów – Piotr Krasnodębski [założyciel Letniska Milanówek, artysta malarz], któremu Henryk wyznał swoje zmartwienie – stwierdził, że skoro z jednej strony są nabywcy, a z drugiej oferenci towaru, to nic prostszego, jak pójść do instytucji pomagającej podobne transakcje realizować. Zaprowadził Henryka do Banku Handlowego i razem z drugim ryzykantem na rzecz jedwabnictwa, Ludwikiem Kronenbergiem [handlowiec], podżyrowali mu akredytywę na sprowadzenie drzewek z zagranicy. Witaczek jedzie do Rumunii, by poznać tamtejsze jedwabnictwo i przy okazji kupuje duże ilości drzewek morwy. W tym samym czasie Stacja Jedwabnicza w Milanówku przyjmuje na nie zamówienia, należności wpływają, a kiedy nadchodzi transport, są pieniądze, by tę akredytywę wykupić.
„W willi Wilsona urzęduje już całe biuro. Wypisuje się ceduły, faktury i rachunki, awizuje wysyłkę drzewek odbiorcom. Na podwórzu odbywa się dzień i noc, przy pochodniach, pakowanie drzewek w wielkie tłumoki słomiane, które rankiem wychodzą całymi wozami na stację kolejową. Te wozy ładowne, a potem wagony rozwożą drzewka po całej Polsce” – pisze Stanisława z Witaczków Jastrzębska w swoich „Wspomnieniach”.
Jedwabnictwo jest na dobrej drodze i następuje moment odprężenia finansowego. Długi spłacone, a w banku pozostaje nawet kilkanaście tysięcy złotych nadwyżki.
Kapitał w tkaninach
Uradowany Henryk prosi, by [siostra] Stanisława rzuciła pracę księgowej i związała się na stałe ze Stacją. W tym czasie zamknięto Spółdzielnię Księgarską Książka, ich matka traci tam pracę, a ojciec osiąga wiek emerytalny w kolejnictwie – od tej chwili cała rodzina może poświęcić się jedwabnictwu. Henryk i Stanisława sami się dokształcają, czytają zagraniczną literaturę fachową, eksperymentują. Wyrywają się na kilka zimowych miesięcy do Włoch, by poznać tamtejszy przemysł jedwabniczy, największy w Europie, na rzecz którego pracuje tysiąc pięćset fabryk, zatrudniając trzysta tysięcy pracowników. /…/
Po powrocie do Milanówka na przedwiośniu czekał ich ogrom pracy – Henryk uczestniczy w montażu maszyn, sam buduje piece, umazany po łokcie gliną, wszystko ustawia i dopasowuje... Organizują pierwszy miesięczny Instruktorski Kurs Hodowli Morwy i Jedwabników, na który przyjeżdżają czterdzieści cztery osoby z różnych stron Polski. /…/
Ale kłopoty finansowe nadal się piętrzyły – robotnikom w szkółkach i niewielkiej pracowni jedwabiu trzeba było płacić, weksle za maszyny i materiały budowlane codziennie wykupić – jedynym wyjściem wydawały się lichwiarskie pożyczki. Pożyczki, procenty, terminowe weksle, koszmar bezsennych nocy i niespokojnych dni...
Pewien kapitał leżał w gotowych tkaninach – wielobarwnych kuponach o różnych wzorach. Płótna jedwabne już produkują piękne, ale czy tkaniny sukniowe dorównają im urodą? A atłasy i adamaszki z zawiłym wzorem żakardowym? A makaty przetykane złotem? A szaliki w różne kratki i pasy? Każda rzecz ma jedyny i niepowtarzalny wzór, wymyślony przez Stanisławę podczas bezsennych nocy, między jednym a drugim kęsem obiadu albo podczas wykładu na uniwersytecie. Pomysły sypią się jak z rogu obfitości, ale czy zdołają wykonać je z prawdziwego jedwabiu? /…/
Stanisława postanawia spieniężyć pierwsze wypieszczone i wypracowane kupony, ale czy ktoś doceni ich niepowtarzalną urodę, czy też kupią je jak każdy inny materiał?
Niestety było jeszcze gorzej: przesiedziała wiele godzin w przedpokojach dużych firm tekstylnych i nikt nie tylko nie chciał ich kupić, ale nawet nie wyraził nimi zainteresowania. /…/
Zimą urządzają wystawę w Katowicach, ludzie chętnie oglądają prezentowane eksponaty, ale kupony wracają niesprzedane. Jadą do Lublina, miasta idealistów o gorących sercach, bogatych ziemian... Zwiedzający nie zwracają uwagi na jedwabie prawdziwe, które wydają im się mniej błyszczące od sztucznych, i w dodatku są droższe. /…/ Okoliczności były coraz trudniejsze.
Bal polskiego jedwabiu
Kiedy sytuacja zdawała się być beznadziejna, matka Jadwiga zaproponowała dzieciom otwarcie firmowego punktu sprzedaży. Młodzi oczywiście byli przeciwni, nie chcieli handlować, tylko prowadzić doświadczenia i produkować jedwab, nigdy nie handlowali i nie potrafili tego robić. W 1930 roku Jadwiga, wiedziona intuicją, wynajmuje lokal na pierwszym piętrze w dobrym punkcie, przy placu Małachowskiego w Warszawie, i daje ogłoszenia w prasie. Wbrew obawom młodych już pierwszy dzień działalności przynosi gotówkę, a przecież Jadwiga też nigdy w życiu nie handlowała. Codziennie o siódmej rano wyjeżdża z Milanówka i wraca późnym wieczorem, pracuje bezinteresownie. Dzienny utarg trafia bezpośrednio do Stacji.
Stroje kąpielowe przeistaczały się w suknie do kasyna i na partyjkę brydża.
zobacz więcej
Salon nie przypomina sklepu, klienci przychodzą po poradę do pełnej prostoty starszej pani, która każdemu dobierze właściwą tkaninę, doradzi fason i powie, jak odróżnić prawdziwy jedwab od sztucznego, wskaże jego zalety, a przy okazji delikatnie zareklamuje jedwabnictwo. Kto chce, może obejrzeć gąsienicę i motyla, a przez szkło powiększające – kokony, Jadwiga opowiada o hodowli i o wszystkich fazach produkcji... Klienci wychodzą bogatsi w wiedzę i przekonanie, że prawdziwy jedwab, którego brakuje w Polsce, wart jest propagowania.
Liczba przyjaciół jedwabnictwa rośnie, wielu późniejszych słuchaczy Kursów Jedwabniczych to właśnie klienci salonu na pięterku – córki ziemian, księża, zakonnice, oficerowie garnizonów i więzień, instruktorzy rolniczy. /…/ Dwa lata później salon przenosi się na ulicę Traugutta 2. Urządzony po europejsku, wkrótce staje się reprezentacyjnym punktem miasta. To tu przyprowadza się zagranicznych gości, a jest się czym pochwalić – tkaninami z prawdziwego jedwabiu bez sztucznych domieszek. /…/
W lutym 1929 roku ministrowa Zofia Moraczewska urządziła w Ministerstwie Rolnictwa Bal Polskiego Jedwabiu pod protektoratem prezydentowej Michaliny Mościckiej. Jedwabiu od Witaczków nie starczyłoby na suknie dla kilkuset pań, ale te najbardziej zaangażowane w propagowanie idei wystąpiły w toaletach z milanowskiego jedwabiu na znak poparcia dla krajowego przemysłu. /…/
Na pustym, wcześniej kupionym placu na obrzeżach Milanówka powstawała przemysłowa szkoła jedwabnicza, podobna do tej, jaką Witaczkowie widzieli w Como – projekt zawierał sale wykładowe, laboratoria, muzeum, bibliotekę. Zakładano, że w budynku znajdą się wszystkie działy produkcyjne, choćby niewielkich rozmiarów, tak, aby można było na miejscu uzyskać gotowy produkt. Zaczęli od tylnych i bocznych części budynku, gdzie chcieli umieścić pracownie, by skupowane co roku od hodowców kokony móc przerabiać. Równocześnie budowano dwuskrzydłowy pawilon dla doświadczalnej hodowli jedwabników i na kursy instruktorskie. Między budynkami powstał ogród morwowy i roślin ozdobnych.
Kredytu nie będzie
Oprzędy nie leżały już bezużytecznie, Dział Przemysłowy (powstał w 1928 roku) przerabiał je na jedwabie, które następnie sprzedawał. Henryk otrzymał od losu kolejną podpowiedź – CDSJ może być nadal prywatna, ale ma realizować dwa podstawowe cele: tworzyć naukowe podstawy dla polskiego jedwabnictwa oraz zaszczepiać i rozwijać je metodami, które najlepiej sprawdzą się w naszym kraju. I tak Stacja została spółką jawną, a jej właścicielami Henryk i Stanisława Witaczkowie. Pół roku później, 1 czerwca 1930 roku nastąpiło poświęcenie Pawilonu Kursów Jedwabniczych i Mechanicznej Pracowni Jedwabiu oraz otwarcie Czwartego Instruktorskiego Kursu Jedwabniczego przy ul. Brzozowej przez arcybiskupa mohylewskiego Edwarda Roppa w obecności prezydenta Ignacego Mościckiego i jego asysty. W willi „Emaus” wydano przyjęcie z tej okazji.
Tymczasem na świecie zapanował kryzys ekonomiczny, który dotknął również jedwabnictwo. Rządy wielu państw, by temu przeciwdziałać, wsparły finansowo swych producentów surowca. W tym czasie Stacja w Milanówku gwarantowała hodowcom zbyt po cenie czterokrotnie wyższej niż w innych krajach.
Henryk i Stanisława zwrócili się o kredyt na budowę do Banku Gospodarstwa Krajowego, ale mimo starannie opracowanej motywacji, materiałów i planów dyrektor BGK odprawił ich z kwitkiem. Wtedy Henryk znalazł inne rozwiązanie. Zaproponował szeregowi prywatnych osób – nauczycielom, urzędnikom zakładu ubezpieczeń, emerytom – ażeby mu powierzyli pieniądze jako oprocentowany wkład w działalność Stacji. /…/
Sprowadzane maszyny różnych marek i systemów Henryk sam montował i uruchamiał, następnie opisywał sposób ich działania i szkolił początkujących pracowników z Milanówka i okolicznych wiosek. Tak powstała mała wytwórnia jedwabiu na wzór tej z Kaukazu. Przyświecają jej trzy cele: prowadzenie doświadczeń nad surowcem, włóknem i produkcją, zapewnienie hodowcom jedwabników zbytu ich plonów po protekcyjnych cenach i szkolenie hodowców. /…/
Produkowano wszystkie klasyczne rodzaje tkanin z jedwabiu – ubraniowe, dekoracyjne, obiciowe, sztandarowe.
W 1933 roku w salonach pałacu Raczyńskich odbył się pokaz polskiego jedwabiu:
„[...] Wychodzimy na pałacowy taras, gdzie pani domu, pełna wdzięku pani ministrowa Beckowa wita wchodzących gości. Jest to wielojęzyczny, wielobarwny i świetny tłum elity towarzyskiej stolicy. Dyplomaci, przedstawiciele rządu, artyści, literaci, arystokracja, prasa. Wszyscy – zaproszeni przez panią ministrową Beckową na pokaz sukien z polskiego jedwabiu, wyrabianego w Centralnej Doświadczalnej Stacji Jedwabniczej w Milanówku. Pani domu zapalona do wszystkiego, co piękne a swoje, niestrudzona propagatorka wytwórczości krajowej, ma na sobie suknię z białego jedwabiu w poprzeczne, pastelowe pasy z rękawami ze sztywnej tafty. Nasz jedwab, prawdziwy, bez żadnej domieszki, 100-procentowy – mówi żywo, śmiejąc się z dumą” – pisała we „Wspomnieniach” Stanisława.
Najlepsze nici do spadochronów
/…/ Mała wytwórnia jedwabiu w Milanówku w krótkim czasie dorównała pod względem jakości poziomowi europejskiemu. Witaczkowie chcieli zredukować import jedwabiu do szycia, nici chirurgicznych i izolacyjnych, linek spadochronowych, woreczków prochowych i tkanin. Sami musieli rozszyfrować tajemnice ich produkcji, opracować technologię i odpowiednie urządzenia, by zmierzyć się z monopolem niemieckim na nici do szycia, japońskim na produkcję spadochronów i szwajcarskim – na linki do nich. Najpierw opracowano technologię produkcji kordonków jedwabnych, służących do wyrobu linek spadochronowych – przy określonej wadze i grubości muszą mieć wysoką elastyczność, wytrzymałość i ściśle określone własności chemiczne. Monopol na ich produkcję miała Szwajcaria.
Wykonanie tego zadania wymagało wielu mozolnych badań, prób i doświadczeń przez ponad rok, aż uzyskano kordonki, które nie tylko dorównywały, ale pod niektórymi względami przekraczały wymagane światowe normy.
Następny był jedwab do szycia w kilkunastu gatunkach i grubościach, używany do różnych celów, w ponad dziewięćdziesięciu kolorach i odcieniach. Przewyższały jakością nici renomowanej niemieckiej firmy Gutermann. Dalej przyszła kolej na kordonki chirurgiczne, dla wędkarstwa, do szycia balonów i spadochronów, przędzę izolacyjną, nici do haftu i wiele innych, sprowadzanych do tej pory z zagranicy. Także na tkaniny i linki spadochronowe o jakości przewyższającej o osiemdziesiąt procent światowe normy. Henryk do późna w nocy przesiadywał przy dynamometrze, skrętomierzu, w laboratorium chemicznym czy pracowniach, sam robił próby na maszynach, przy tkaniu, sprawdzał odporność tkanin na rwanie, tarcie, szarpanie, obciążenie, wilgoć, działanie wody, testował ich elastyczność, rozciągliwość, własności chemiczne...