Kultura

Obrachunki z Marcem '68 nie zostały zakończone

Wprowadzając ten wątek swoistego rozegrania zbuntowanych studentów, reżyser nie podważył ich dobrej woli. Ale niewątpliwie zanurzył całą legendę tamtych zdarzeń w błocku politycznej prozy.

Krzysztof Lang zaprosił Polaków na „Marzec '68” dokładnie w 54. rocznicę tamtych zdarzeń. Temu sprawnemu fachmanowi kilka razy udawało się uchwycić w swoich filmach czy spektaklach teatru telewizji smaki i zapachy historii.

Ten film jest reklamowany jako odbicie doświadczeń samego reżysera. Lang miał w marcu 1968 roku lat 17, więc nie był jeszcze studentem. Ale to, co go interesuje najbardziej, to wątek ówczesnych rozstań na skutek emigracji wielu tysięcy ludzi żydowskiego pochodzenia. Na samym początku filmu widzimy szkolne fotografie. Na końcu znikają z nich poszczególne postaci. Tak, to mógł przeżyć licealista, ba nawet człowiek jeszcze młodszy.

Tak to wyglądało

„Marzec…” to prosta historia dwojga studentów, których rozdziela wiatr historii. Oboje półświadomie biorą udział w sławnej demonstracji na dziedzińcu Uniwersytetu Warszawskiego. On, Janek Wolański, uczestniczy nawet w kilku demonstracjach, kiedy ona, Hania Bielska, trafia do aresztu.

Ostrzegam, muszę trochę spoilerować, więc kto chce śledzić akcję z napięciem, powinien przestać czytać. Ja oglądając, byłem ciekaw, co się jeszcze zdarzy, więc życzę tego i innym.

Film broni się jako empatyczna opowieść o miłości ludzi wchodzących w brutalną dorosłość. Nie odkrywamy w niej nowych tropów, raczej przeżywamy z głównymi bohaterami to, co powtarza się raz za razem: historia rani, rozdziela, burzy ludzkie życia, rwie więzi. Sprzyja temu wrażeniu świetna gra pary młodych aktorów. Vanessa Aleksander i Ignacy Liss dają się lubić. Wierzymy im.

Zarazem „Marzec…” wyróżnia się dbałością o realia. Nie znalazłem tam rażących prezentyzmów. Świat młodych w nim portretowanych jest może odrobinę bardziej kolorowy niż obraz zgrzebnych warszawskich ulic utrwalonych w dokumentalnych przebitkach. Ale wydaje się, że tak to mniej więcej wyglądało. Przy dzisiejszej nonszalancji w stosunku do historii, także tej najnowszej, to wartość sama w sobie.

Same demonstracje pokazane są realistycznie i sugestywnie. Ba, mamy gdzieś przy okazji, na prawach dygresji sprostowania niektórych mitów. Esbecy pilotujący jeden z ulicznych marszów, rzucają informację, że dołączają do niego robotnicy. A przecież obowiązywał schemat o pełnej rozdzielności obu światów, robotniczego i studenckiego, w tamtych czasach. Schemat podważany – na podstawie badań – przez historyków typu prof. Jerzego Eislera, ale utrwalony choćby w „Człowieku z żelaza” Andrzeja Wajdy.

Początkowo wydaje się, że to opowieść o historii dojrzewania ówczesnej warszawskiej młodzieży do politycznych marzeń o wolności. Dziewczyna studiująca aktorstwo wpada za kulisy Teatru Narodowego na „Dziady” w reżyserii Kazimierza Dejmka (listopad 1967), za nią zakochany student Politechniki. Na późniejszej „balandze” w Dziekance rzucają jakimiś strzępami dyskusji o kondycji Polski, pojawiają się jako hasła książki Koestlera czy Orwella, także paryska „Kultura”.


Zarazem esbek na widowni krzywi się na nadmiar religijności w przedstawieniu Dejmka, co sygnalizuje inny wątek marcowych remanentów. Także część lewicowych, ba wywodzących się z komunistycznych rodzin, studentów upomniała się wtedy o patriotyczną, antyrosyjską i nawet nawiązującą do chrześcijańskiej symboliki tożsamość.

Miłość ponad podziałami

To potem kilka razy w filmie wróci. Ale ponieważ Hania okazuje się być z pochodzenia Żydówką, szybko dominuje wątek kampanii antysyjonistycznej. Janek to syn esbeka, mamy więc do czynienia z wojną Kapuletów z Montekimi, przy czym Monteki nie tylko rządzą, ale sprawują władzę niemal absolutną.

Racje są rozdzielone klarownie. Rodzina Hani, Bielscy są krzywdzeni od czasów rozpętania wojny z syjonistami, odkąd Izrael wygrał swoją wojnę, tak zwaną siedmiodniową, w roku 1967. Ojciec Janka, pułkownik z MSW, grany sugestywnie przez Ireneusza Czopa, chce dobrze dla syna, ale poza tym jest wyłącznie posłusznym służbistą, zgnębionym jedynie tym, że w następstwie miłosno-wolnościowych rozterek sypie mu się rodzina.

Ojciec Hani to Żyd, który uciekł z getta, potem AK-owiec, a po wojnie lekarz wyrzucony z pracy w następstwie czystek „antysyjonistycznych”. Gra go wiarygodnie Mariusz Bonaszewski. Z żoną, Polką (Anna Radwan) spierają się głównie o to, czy emigrować. Bo on chce zostać, czuje się Polakiem.

Czy takie rozróżnienia postaw, takie sytuacje nie są prawdopodobne? Owszem, jak najbardziej. Jedna z krytyczek powątpiewała, czy możliwa byłaby nagła przemiana, a może bunt żony esbeka (dobra Edyta Olszówka). Przecież wiedziała, z kim żyje. Może istotnie to jawi się jako zbyt proste. Ale wiem, że zdarzały się w różnych momentach dziejów ludzkie historie, w które nie możemy po latach uwierzyć.

Z drugiej strony tytuł niby zapowiada jakąś syntezę tego, co się wtedy działo. I tu zaczynają się wątpliwości. Bo raz jeszcze powtórzę: i Bielski jest prawdopodobny, i pułkownik Wolański. Tyle że oni nie wyczerpują komplikacji marcowych.

Czym był Marzec ?

Najnowsze polskie filmy chętnie opowiadają o czasach PRL

Twórcy chcą historię traktować jako kostium dla współczesnych dyskusji, lęków i konfliktów.

zobacz więcej
Przypominam sobie piosenkę Jacka Kaczmarskiego o rozmowie z pewnym marcowym uchodźcą, dawnym ubekiem, niezwykle sugestywną i prawdziwą. Nazywało się to „Opowieść pewnego emigranta” i było jakby drugą stroną tego, co pokazał Lang. W tej piosence pomieścił Kaczmarski tyle wątków równocześnie: ucieczkę wielu Żydów w komunizm, ich zaangażowanie w stalinizm, czasem zbrodnicze, a potem odwrót od ideologii i kłopoty z tożsamością.

Kaczmarski, sam częściowo żydowskiego pochodzenia, nie napisał tego po to, aby dokopać temu narodowi. Po prostu był kronikarzem zdarzeń, rzetelnym.

Czy coś z tego powinno się pojawić, choćby jako epizod z tła, w filmie Langa? Nie wiem. Niewątpliwie film traci jednak rozmach panoramy. Staje się cokolwiek jednostronny. Jego twórca próbuje sygnalizować swoje postrzeganie marcowych zdarzeń jako efekt swoistego populizmu ówczesnej władzy kierującej gniew przeciw Żydom. Nie tai, że byli ludzie, którzy to kupowali.

Charakterystyczna jest postać dozorcy (Marcin Sztabiński), zrazu usłużnie okadzającego Bielskich, lokatorów mieszkających w dużym mieszkaniu pełnym antyków, potem zaś obrzucającego ich obelgami. Albo twarze prostych ludzi gromadzonych na wiecach i recytujących do telewizyjnej kamery formułki wymierzone w „syjonistów”.

Tyle że elementem owego populizmu było również domyślne piętnowanie niektórych stalinistów i przywracanie do łask, manipulatorskie, selektywne, ale jednak, niektórych elementów polskiej tradycji czy tożsamości. Równoległe do wojny z „Dziadami” Dejmka, wiem, to paradoks, ale prawdziwy. W tym filmie tego akurat nie zobaczymy.

Jeśli dostajemy jakąś komplikację, to w innej sferze. Lang dość konsekwentnie przedstawia studenckie demonstrację jako pośredni efekt prowokacyjnych akcji samego MSW. Co skądinąd zgadza się z faktami. Pokazany przez chwilę w filmie szef MSW i członek Biura Politycznego Mieczysław Moczar szykował się do przejęcia władzy po Władysławie Gomułce. Czystki, także w aparacie partyjnym i państwowym, torowały drogę młodszym działaczom, zastępując normalny mechanizm wymiany kadr.

Ale też Moczarowi zależało na eskalacji przemocy, bo panika w PZPR miała być jego dodatkowym sprzymierzeńcem. Tyle że na końcu to Moskwa, to Leonid Breżniew, zablokowali jego karierę. Obawiając się polskiego nacjonalkomunizmu.

Wprowadzając ten wątek swoistego rozegrania studentów, Lang nie podważył ich dobrej woli. Ale niewątpliwie zanurzył całą legendę tamtych zdarzeń w błocku politycznej prozy.

A przecież Marzec to jednocześnie formowanie się nowej opozycji, wywodzącej się często z komunistycznych rodzin, jednak porzucającej coraz mocniej rewizjonizm na rzecz postawy bardziej radykalnego sprzeciwu wobec systemu i silniejszego związku z polskością.
Kadr z filmu „Marzec '68”. Fot. Materiały prasowe/TVP
Ponieważ w filmie nie ma liderów buntu, poza pokazaniem ich z daleka podczas przyjmowania przez prorektora Rybickiego studenckiej delegacji w Pałacu Kazimierzowskim, ten aspekt Marca tu nie istnieje. Istnieje za to wrażenie pewnej dwuznaczności całej tej fali. To esbecki prowokator prowadzi kolejną manifestację pod gmach KC.

Mnie debaty o Marcu politycznie uformowały. Pamiętam sławną sesję marcową na Uniwersytecie Warszawskim wiosną 1981 roku, obserwowałem ją jako licealista szykujący się do studiów na UW. Z fascynacją śledziłem próby wyjaśnienia, ile w tym było autentyczności, a ile prowokacji.

Ale przypominam sobie także język wielu ludzi ówczesnej opozycji, którzy przedstawiali Marzec, wypychanie z kraju Żydów, „antysyjonistyczną” propagandę jako niemal największą tragedię od II wojny światowej. I pamiętam tych, którzy jak ówczesny Marcin Król czy jak Aleksander Hall, próbowali nadać temu wszystkiemu właściwe proporcje.

Przypominali, że wcześniej był jednak stalinizm z masowym zabijaniem, z próbą totalnego odarcia Polaków z narodowej godności. To także z tego powodu niektórzy Polacy wybierali w Marcu '68 bierność, a przynajmniej ostrożność, zaś dawni oficerowie AK (nieliczni) próbowali nawet flirtu z gomułkowsko-moczarowską Polską.

W PRL nieśmiało i aluzyjnie

Jaki obraz Marca dostawaliśmy do tej pory w filmowej twórczości, także tej najbardziej popularnej? Zerknijmy wstecz. Przypomnijmy sobie.

W PRL prawie o nim nie mówiono. Choć można było zapamiętać odniesienia do Marca w filmach Janusza Kijowskiego: „Indeks” czy „Kung Fu”. Były to jednak aluzyjne reminiscencje. Na nieco większą skalę nawiązał do wydarzeń Andrzej Wajda w przywołanym już „Człowieku z żelaza”, produkcie odwilży pierwszej Solidarności.

Jeden powiedział: „To jest ta k…, która wczoraj przemawiała. Zaraz ją kopnę w d…”

Irena Lasota: Jacek Kuroń chciał uciąć dyskusję. Wskazał na mnie i powiedział: – Ty to będziesz czytała.

zobacz więcej
Było to nawiązanie trochę dziwne. Robotnik Birkut nie pozwala swojemu synowi, Maćkowi Tomczykowi wziąć udział w demonstracjach studenckich w Gdańsku, uważając, że są one dziełem prowokacji (myśl tę rozwija skądinąd Lang). W efekcie syn w Grudniu '70 nie przyłącza się do demonstrujących stoczniowców.

Jak wykazał prof. Eisler w tym obrazie odwrócenie się do siebie plecami było co najmniej uproszczeniem. Służącym jednak klarownej myśli politycznej czasów solidarnościowej rewolucji: robotnicy i inteligencja muszą być razem, bo inaczej władza zdławi opór.

Co ciekawe, poruszenie tematu Marca zapowiadali już w roku 1981 autorzy popularnego serialu „Dom” (reżyseria Jan Łomnicki, scenariusz: Adam Mularczyk i Jerzy Janicki), będącego sagą mieszkańców pewnej kamienicy na warszawskiej ulicy Złotej. Mietek Pocięgło miał stanąć jako student naprzeciw własnego dziadka Jasińskiego, starego komunisty pracującego w fabryce samochodów na Żeraniu, wysłanego na teren uniwersytetu w szeregach aktywu robotniczego. Miało to zyskać rangę rodzinnej tragedii. Mietek to wszak owoc gwałtu na córce Jasińskiego dokonanego przez niemieckiego żołnierza podczas Powstania Warszawskiego.

Druga seria „Domu” kręcona w roku 1981 była bardziej politycznie odważna od pierwszej. Ale właśnie dlatego zablokowano jej kontynuację, kończąc na połowie lat 60. Trzecia seria wróciła dopiero w roku 1996.
Marek Bukowski w roli Mietka i Krzysztof Kołbasiuk jako Łukasz Zbożny, poeta, były powstaniec warszawski w serialu Jana Łomnickiego „Dom”. Fot. Krzysztof Fus/TVP
I Mietek grany przez młodego Marka Bukowskiego faktycznie w niej demonstrował, trafił do aresztu, został też wyrzucony ze studiów, na lata zyskując postać dyżurnego buntownika. Wirgiliusz Gryń grający Jasińskiego zmarł w międzyczasie, więc tylko zamarkowano scenę kłótni wnuka z dziadkiem, wykorzystując wcześniejsze ujęcia.

Sceny marcowe z 13. odcinka „Domu” miały o tyle znaczenie, że przypominały oczywistą prawdę: jak wielka byłaby wtedy rola lewicowych, postpezetpeerowskich „komandosów”, te demonstracje pełne były zwykłych studentów z normalnych polskich domów.

Temat antysemickich czystek pojawiał się w serialu gdzieś w tle. Ofiarą ich stał się Poznański, skądinąd oficer UB, grany przez Henryka Bistę, niegdyś opiekujący się młodym Andrzejem Talarem, głównym bohaterem serialu.

Gorzki smak „Marcowych Migdałów”

Wcześniej niż twórcy „Domu”, bo już w roku 1989, a do tego kompletnie inaczej, podszedł do tematu Marca Radosław Piwowarski. Jego „Marcowe migdały” dzieją się na prowincji, na dokładkę na Ziemiach Odzyskanych.

To on był Panem Wołodyjowskim Marca ’68

Historia Danka Baumrittera, zapomnianego Małego Rycerza wydarzeń marcowych

zobacz więcej
Młodzież licealna stamtąd szykuje szkolne przedstawienie o legendarnym partyzancie, a na wiec antysyjonistyczny daje się zapędzić bez oporów, bo nic z tego nie rozumie. Ta skądinąd oczywista prawda została pokazana wyjątkowo sugestywnie, zwłaszcza że wątki polityczne zostały bardzo umiejętnie przemieszane z osobistymi, gdzie utrwalono kawałek ówczesnej obyczajowości, z młodymi jeszcze dość mocno stłamszonymi przez starszych, niekoniecznie tylko z powodu procesów dziejowych.

Piwowarski także sugerował, że to część jego osobistego doświadczenia. Tym ciekawiej wygląda zapętlenie relacji między bohaterami. Tomek grany przez Olafa Lubaszenkę (chyba porte parole reżysera) jest wnukiem schorowanego ułana z 1920 roku, niewątpliwym Polakiem. I wprawdzie Dziadek (Stanisław Brudny) grywa w karty z żydowskim dyrektorem Hanemanem, pozbawionym stanowiska jako „syjonista”, ale chłopak z niejasnych powodów pisze do gazety donos na swojego najbliższego kolegę Marcysia (Piotr Siwkiewicz).

Czy z powodu rywalizacji o tę samą dziewczynę, klasową piękność, niedostępną tak naprawdę dla nich obu? Czy dlatego, że uwierzył na chwilę w marcową propagandę? Przecież Marcyś dopiero wtedy, w Marcu, okazał się Żydem.

Rzecz cała kończyła się pojednaniem, zafundowanym Marcysiowi, synowi stalinowskiego prokuratora, na samo pożegnanie. Do dziś mnie jednak ta zagadka motywów Tomka nurtuje. Przy okazji film warto podziwiać za ileś niuansów.
Olaf Lubaszenko i Małgorzata Piorun w filmie Radosława Piwowarskiego „Marcowe Migdały”. Fot. TVP
Licealny historyk Olszyna (kapitalny Igor Przegrodzki) to sympatyczny człowiek i szczery, choć peerelowski patriota. Ale to on oznajmia po wykluczeniu Marcysia z przedstawienia: „Zostaliśmy wreszcie we własnym gronie”. Z kolei polonistka (Jolanta Nowak) nie podważając kanonów „antysyjonistycznej” propagandy, żegna jednak zdemaskowanego „syjonistę” serdecznie, bo jej się podoba. To z takich szczegółów, również z takich, składa się historia widziana z perspektywy zwykłych ludzi.

Dzieci nomenklatury i sławni pisarze

Do Marca nawiązał w swoim cyklu „Kuchnia Polska” Jacek Bromski – w roku 1992, wracając na poziom świadomych wyborów politycznych. Jeden z odcinków zyskał status oddzielnego filmu fabularnego „1968. Szczęśliwego nowego roku”. Pokazano tamtą młodzież z UW jako bardziej rozdyskutowaną i upolitycznioną niż ta, która pojawia się w filmie Langa.

A główna bohaterka Agnieszka to córka sekretarza KC Bregmana występującego we wcześniejszych odcinkach. Pokazano więc, prawdziwie, fenomen buntu dzieci z nomenklaturowych rodzin. Byli oni pośród „komandosów”, choć ich ojcowie albo byli już w odstawce, albo pełnili niższe funkcje (sekretarz KC to szczyt szczytów nomenklatury). Bregman grany przez Krzysztofa Kolbergera został wykreowany na postać hamletyczną, pełną wątpliwości już u schyłku epoki stalinowskiej.

Pośrednio Bromski dotknął także kwestii żydowskiej (sekretarz Bregman to niewątpliwie Żyd), choć nie koncentrował się na niej tak mocno jak Lang. Powstał film atrakcyjny i chyba nawet odrobinę bardziej pogłębiony od tej obecnej produkcji.

Polski los, amerykańskie wzruszenia

Czekając na trzeci sezon „Stuleci Winnych”.

zobacz więcej
Jest jeszcze „Różyczka”, film Jana Kidawy-Błońskiego z roku 2010. Marzec '68 to element szerszej historii, ale element kluczowy. To opowieść o dziewczynie (Magdalena Boczarska) zwerbowanej przez SB, która tak skutecznie inwigiluje znanego pisarza (Andrzej Seweryn), że zostaje jego żoną. Rzecz zainspirowana jest prawdziwą historią Pawła Jasienicy, którego coś podobnego spotkało. Był on jednym z przedmiotów kampanii PZPR, w tym osobistych ataków Gomułki, choć nie tyle jako „syjonista”, ile jako oponent polityki kulturalnej PZPR opartej na cenzurze, pętaniu wolnej myśli.

Scenariusz nie odwzorowuje dramatu Jasienicy w skali 1:1, ale sugestywnie pokazuje takie momenty historyczne jak przedstawienie „Dziadów” Dejmka czy sławne zebranie warszawskiego oddziału Związku Literatów Polskich protestujące przeciw ich zdjęciu. Świat beztroskich salonowych spotkań i kawiarnianych uciech okazuje się jedynie fasadą przykrywającą duszny klimat totalitarnych praktyk.

Może trochę brakło mi tu głębszych historycznych obrachunków. Pokazanie elit kulturalnych tamtych czasów stwarzało taką okazję, ich wybory obracały się przecież wokół nieustających gier z władzą. Zastępuje te obrachunki dramat jednostek będących swoistymi igraszkami historii.

Ofiarą, choć dokonującą złych wyborów, jest dziewczyna-agentka, a nawet w pewnym stopniu prowadzący ją oficer SB. Trzeba przyznać, że film w kilku momentach zaskakuje fabularnymi pointami. Ten oficer (w tej roli Robert Więckiewicz), szczególnie gorliwy w tropieniu „syjonistów”, okazuje się w finale… Żydem.

Jeśli nawet „Różyczka” pozostawiła mnie z poczuciem niedosytu, trudno jednak uznać tę wersję opowiadania historii za banalną.

Jacy byliśmy?

Ryzyko banału stwarza bez wątpienia najbardziej popkulturowa narracja, rodem z seriali. W trzeciej serii „Stulecia winnych” (reżyserował ją Piotr Śliskowski) w demonstracji na UW bierze udział Michał, wnuk seniora rodu Stacha Winnego (gra go Marcin Franc). Pisałem już, że ten serial ewoluował. Pierwsze dwa sezony opowiadały o rodzinie zwykłych zjadaczy chleba uwikłanych w historię. Od obrazu lat 50. coraz silniej dominował jednak motyw martyrologiczny, pomimo celnych spostrzeżeń cząstkowych jednak przesadny.

Twórcy nabrali chęci zilustrowania poprzez dzieje tej jednej rodziny, ledwie awansowanej z pozycji „prostaczków”, rolników z Brwinowa, wszystkich przełomów historii PRL. Michał zostaje pobity przez milicję i trwale kontuzjowany, akurat wątek jego zaangażowania nawet przekonuje. Bardziej naiwny wydał mi się obraz reakcji całej rodziny na marcową propagandę.

Wszyscy, łącznie z najstarszym pokoleniem, są na nią bohatersko impregnowani. A co by się stało, gdyby choć na marginesie któreś z nich uznało, że „coś w tym jest”?
Marcin Franc w serialu „Stulecie Winnych” gra Michała pobitego w czasie marcowych demonstracji/ Fot. Damian Homet/TVP
Jednak nie, chodzi przecież o to, aby na przykładzie Winnych wykazać, jak dzielni i mądrzy byliśmy. W zasadzie wszyscy! Przypatruję się nawet swojej rodzinie i widzę, że było to bardziej skomplikowane. Ba, ja to pamiętam.

W Marcu 68’ miałem pięć lat, w dniu największej demonstracji z przedszkola na Nowym Świecie odprowadzał mnie ojciec. Schowaliśmy się przed milicją w mieszkaniu rodziców kolegi. W tym sensie wszyscy byliśmy po innej stronie niż władza, każdy mógł dostać pałką. Ale z rozmów przy stole wynikały większe komplikacje.

Marzę o większej dozie szarości, choćby takiej jaka wynikała z „Marcowych migdałów”.

Żeby zilustrować wszystko do końca, autorzy scenariusza poszli też za innym wątkiem. Siostra Michała, Ewa, jest przybraną córką Ani Winnej, Żydówką adoptowaną podczas wojny jako dziecko. Właśnie wtedy się o tym dowiaduje. I na skutek przebudzenia nowej świadomości narodowej decyduje się wraz z włoskim mężem wyjechać do Izraela.

Pozwala to pokazać, jak brutalnie peerelowskie służby traktowały żydowskich emigrantów. Te obrazki powtórzą się potem u Langa. Skądinąd przemiana Ewy wydała mi się balansować na granicy psychologicznego prawdopodobieństwa. Ale kolejny wątek polskiej historii odhaczony.

Pozostaje czekać

Trochę prawdy wraz z jej komplikacjami dostałem za to w znakomitym „marcowym” Teatrze Telewizji z roku 2002. Paweł Mossakowski, nota bene dziennikarz „Gazety Wyborczej” napisał, a wielki reżyser Krzysztof Zaleski wyreżyserował „Rysę”, spektakl, który miał za cel właśnie dokonanie obrachunków, sprowokowanie dyskusji, której często się unika.

W czterech sekwencjach: z roku 1942, 1951, 1961 i 1968 spotykają się dwaj szkolni koledzy: Polak Andrzej i Żyd Szymek (świetnie zagrani przez Piotra Adamczyka i Cezarego Kosińskiego). W pierwszej Polak Żyda ukrywa przed Niemcami, co nie podoba się niektórym innym Polakom. W drugiej Żyd jako oficer UB jest elementem machiny prześladującej Polaka.

W trzeciej pracują w tej samej redakcji. Żyd wbrew swojej stalinowskiej przeszłości zachęca do buntu przeciw Gomułce. Polak chce stabilizacji po kilku latach więzienia. W czwartej Żyd zostaje wyrzucony z pracy i zmuszony do emigracji. Polak wbrew swoim dawnym krzywdom towarzyszy mu jako jedyny do samego wyjazdu.
Na zdjęciu Piotr Adamczyk (Andrzej)

Można się do woli spierać o nadmierną dyskursywność tekstu. Debata trwa nawet w pokoju przesłuchań. Można nawet powątpiewać w psychologiczne prawdopodobieństwo. Czy była możliwa przyjaźń ofiary z dawnym prześladowcą?

Ale nic tu nie jest proste. Mossakowski z Zaleskim raczej mnożą wątpliwości i pytania, czasem wbrew poprawnościom dominującym w mainstreamie. Można zrozumieć żydowskiego inteligenta, że skazany podczas wojny na rolę łownego zwierza, wybrał po wojnie oparcie w maszynerii ludowego państwa i w marksistowskiej ideologii.

Ale – i to największy paradoks – polski bohater wypada tu tak naprawdę lepiej. Jest zawsze po dobrej stronie aż do gestu solidarności z roku 1968. Owszem w erze gomułkowskiej stabilizacji nie chce się buntować, ale ostatecznie to robi, w chwili szczególnej próby. W tle są, prawda, inni, mniej piękni Polacy, ale nie mamy tu ani hagiografii, ani kultury wstydu. Rzadko tak się opowiada o komplikacjach historii. A powinno.

Tych komplikacji, większości z nich w każdym razie, uniknął Krzysztof Lang. Powtórzę jednak raz jeszcze: jako dzieło popularne ta jego opowieść filmowa jakoś się broni. A zarazem mam poczucie, że obrachunki nie zostały zakończone. Inna sprawa, że coraz ciężej będzie nas zagonić do dyskutowania o czymkolwiek, zwłaszcza kiedy wojna polsko-polska zachęca nas do ideologicznych schematów i intelektualnego wygodnictwa.

Będzie, na szczęście nie w kinie, ale chociażby w publicystyce, czarny obraz Marca 68’, kiedy to Polacy, a nie władze PRL, skrzywdzili Żydów – to stereotyp niemądry i nieprawdziwy, sprzeczny z logiką tamtego systemu. I w odpowiedzi będzie wykazywanie, jacy wszyscy poza władzą byli świadomi i szlachetni.

Pozostaje czekać na tych, co będą szukać prawdy, za cenę komplikacji. Mam nadzieję, że także w kinie czy w telewizji pojawią się takie próby.

– Piotr Zaremba

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

Zdjęcie główne: „Marzec '68” w reżyserii Krzysztofa Langa. Fot. Materiały prasowe/TVP
Zobacz więcej
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Flippery historii. Co mogło pójść… inaczej
A gdyby szturm Renu się nie powiódł i USA zrzuciły bomby atomowe na Niemcy?
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Strach czeka, uśpiony w głębi oceanu… Filmowy ranking Adamskiego
2023 rok: Scorsese wraca do wielkości „Taksówkarza”, McDonagh ma film jakby o nas, Polakach…
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
„Najważniejsze recitale dałem w powstańczej Warszawie”
Śpiewał przy akompaniamencie bomb i nie zamieniłby tego na prestiżowe sceny świata.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Najlepsze spektakle, ulubieni aktorzy 2023 roku
Ranking teatralny Piotra Zaremby.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Anioł z Karabachu. Wojciech Chmielewski na Boże Narodzenie
Złote i srebrne łańcuchy, wiszące kule, w których można się przejrzeć jak w lustrze.