To jest głębszy problem. I nie chodzi tylko o tzw. listę Wildsteina, lecz o moją publicystykę polityczną. Żyjemy w realiach intensywnej wojny ideologiczno-politycznej, w której obrońcy status quo, III RP, dominującej ideologii, stosują metodę, która wywodzi się z komunizmu. Polega na „wycięciu” przeciwników, ich zdezawuowaniu, przekreśleniu ich całego dorobku. Zgodnie z tym nie wolno docenić twórcy, który przeciwstawia się dominującej ideologii, bo inaczej jego poglądy mogłyby być traktowane poważniej. Ktoś, kto jest przeciwko establishmentowi, nie może być osobą znaczącą w dowolnej dziedzinie. Nie twierdzę, że jest to działanie w pełni świadome, ale funkcjonuje bez wyjątków.
Pisałem o Zbigniewie Herbercie, który w polskim społeczeństwie był najbardziej uznanym poetą lat 80. Wydawało się, że jego dorobku nie można zakwestionować. Tymczasem środowisko dominującego nurtu, wraz z „Gazetą Wyborczą”, znalazło sposób. W latach 90. jego nowych, świetnych tomików wierszy albo nie dostrzegano, albo pisano o nich źle.
Po śmierci Herbert został przez to środowisko odkryty na nowo – wręcz zawłaszczony jako wielki twórca. Tyle tylko, że „cierpiał” na coś, co ja nazywam schizofrenią punktową. Ujmowano to w ten sposób: „Herbert był wybitnym poetą, świetnym eseistą, krytykiem kultury – w tych dziedzinach był całkiem zdrowy psychicznie. Natomiast jeśli chodzi o poglądy polityczne, to był wariatem, nic nie rozumiał”.
A jak pan ocenia swoją twórczość na tle polskiej literatury współczesnej?
Mam siebie oceniać? To oceniam się bardzo dobrze (śmiech).
Na jakim miejscu w hierarchii by pan siebie sklasyfikował?
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Bardzo wysoko. Nie kieruję się modami. Próbuję pokazać sprawy uniwersalne poprzez konkret. Analizować ludzkie zachowania tu i teraz zarówno po to, aby zrozumieć nasz czas, jak i pojąć świat w wymiarze uniwersalnym. W ten sposób stałem się kronikarzem III RP, ale także literackim badaczem naszych zideologizowanych czasów, a więc również analitykiem zderzenia człowieka z zupełnie nowymi wyzwaniami. W ten sposób kontynuuję polską wielką tradycję.
Gdy powstała III RP, Maria Janion, która w mojej ocenie jest bardzo przecenianym krytykiem literackim (choć ma w swoim dorobku również ciekawe teksty) ogłosiła koniec paradygmatu romantycznego w literaturze polskiej. Można by powiedzieć, że to było osiągnięcie na miarę „końca historii” Francisa Fukuyamy. Tyle że Fukuyama jednak swoje stanowisko uzasadniał. Maria Janion już nie. Z jej stwierdzenia wynikało, że wchodzimy w nowy etap istnienia Polski, Polaków, czy też w ogóle ludzkości. W związku z tym wszystkie tradycyjne „problemy” przestają mieć dla nas znaczenie; człowiek będzie całkowicie nowy, inny… Zupełny nonsens!
Ale w mainstreamie stwierdzenie Marii Janion uznane zostało za przykazanie. Literatura powinna więc trzymać się z dala od problemów realnie politycznych. Opisywać na przykład wewnętrzne rozterki siedemdziesięciu dwóch płci albo kobiety, która chce być mężczyzną, albo udręki życia w patriarchalnym społeczeństwie, itp.
Etos romantyczny jest dla mnie bardzo ważny. Choć jest to pojęcie nieostre, bo „romantyzm” można rozumieć bardzo rozmaicie. Trzymam się literatury romantycznej jako pewnego sposobu poznania rzeczywistości i zobowiązania wobec niej. Staram się przyglądać światu takiemu, jaki on jest wobec nas, i poprzez ten świat odkrywać uniwersalne wymiary ludzkiej kondycji. A ponieważ odwołuję się do realiów, łatwo redukuje się moją twórczość do przypisywanych mi czysto doraźnych, politykierskich sensów – jakby była ona publicystyką, która udaje literaturę. To również jest absurdem.
Może po prostu pana książki są zbyt wymagające i mało przystępne dla przeciętnego czytelnika?