Takich przykładów jest więcej. Fascynująca jest na przykład historia wsi Cowkra-1 w Dagestanie, gdzie mieści się szkoła chodzenia po linie – niemal każdy mieszkaniec miejscowości posiada tę umiejętność.
Z Cowkry wywodzili się czołowi linoskoczkowie słynnego cyrku radzieckiego. Legenda głosi, że ludność tych górskich terenów, chcąc skrócić szlaki komunikacyjne, przerzucała liny nad rozpadlinami skalnymi. Następnie pokonywała je balansując na tejże linie i wspomagając się tyczką.
Słoń na jarmarku i szczuty niedźwiedź
Po upadku Cesarstwa Rzymskiego przez blisko tysiąc lat nie organizowano wielkich, masowych widowisk tego typu. – Wędrowne trupy, korzystając ze skupisk ludzi, takich jak miasteczko, osada czy jarmark, zarabiały na życie na miarę swoich możliwości – mówi Janusz Sejbuk. I dodaje, że na przykład w Niemczech, jak głoszą kroniki, po raz pierwszy pokazano publicznie słonia na jarmarku we Frankfurcie – dziesięć lat po Bitwie pod Grunwaldem, czyli w pierwszej połowie XV wieku. Trafił on do Europy wraz z grupą wędrownych wagabundów.
Na dworach królewskich uciechy dostarczał błazen i różnego rodzaju artyści. –
Już w średniowieczu odbywały się pokazy akrobatyczne czy komiczne teatrzyki – opowiada Katarzyna Szydłowska-Schiller.
W Rzeczypospolitej w podobnej rozrywce szczególnie lubowali się Jagiellonowie. Dr Agnieszka Nalewajek, historyk, w artykule poświęconym dworowi króla Jana Olbrachta, pisała: „W Rachunkach [królewskich] oprócz wydatków na okazjonalne występy muzyków znajdują się też pojedyncze kwoty, które podczas świąt czy uczt wydano na sztuczki kuglarzy i błaznów; między innymi błazna z małpą. Dużym zainteresowaniem Olbrachta cieszyły się pokazy niedźwiedników, które oglądał w różnych miejscach”. W latach 1493-1495 na dworze królewskim przebywała para karłów. Osoby te „z racji swego niskiego wzrostu budziły ciekawość, wesołość, a także zadziwienie”.
„Sztuki cyrkowe wywodzą się z kultury ludowej, jarmarcznej. Występy wędrownych żonglerów, akrobatów były od zawsze atrakcją festynów” – czytamy w jednym z opisów na wystawie „CYRK”. Także w Warszawie mieściły się takie stoiska jarmarczne. – To były namioty bądź budki, gdzie można było zobaczyć różne osobliwości [choćby ludzi z wadami genetycznymi – red.] czy dzikie zwierzęta. Ale tam było brudno i ponuro. Warszawiacy raczej szybko przez takie miejsca przechodzili, aniżeli zatrzymywali się w nich na dłużej – mówi Katarzyna Szydłowska-Schiller.