Rozmowy

Psy pokazały, że i bez szkolenia potrafią wykryć chorobę

Podczas akcji ratunkowych pies może zastąpić pracę 50 ratowników. Geofon się sprawdza, kiedy osoba pod gruzami jest w stanie wydawać jakieś dźwięki. Ale nie, kiedy jest nieprzytomna. Zaś pies może w parę minut zlokalizować zapach żywego człowieka. My nie zdążymy rozłożyć geofonu, a on już znajdzie tą osobę i nam to sygnalizuje szczekaniem – mówi egzaminator psów ratowniczych Państwowej Straży Pożarnej Krzysztof Gruca.

Były członek Małopolskiej Grupy Poszukiwawczo-Ratowniczej PSP z Nowego Sącza ma za sobą udział w największych akcjach – takich, jak po zawaleniu dachu hali Międzynarodowych Targów Katowickich – oraz misjach zagranicznych, m .in. w akcji humanitarnej dla uchodźców z Kosowa, po trzęsieniach ziemi na Haiti, w Turcji i Pakistanie. W służbie przez kilkanaście lat pomagał mu specjalnie wyszkolony labrador retriever imieniem Gary.

TYGODNIK TVP: Krajowa Administracja Skarbowa rozpoczęła szkolenie psów pod kątem wykrywania zachorowań na COVID-19. To pierwsze takie szkolenie w Polsce. Według pana psy sprawdzą się w tego typu działaniach?

KRZYSZTOF GRUCA:
Tak, jak najbardziej. Każda choroba, więc COVID-19 także, ma specyficzny zapach. A pies może mieć kilkaset razy lepszy węch od człowieka. To oczywiście zależy od jego wielkości i rasy. Dla porównania: człowiek może wyczuć łyżkę cukru w szklance herbaty, a pies podobną porcję wyczuje w basenie. Inny przykład: przechodząc koło pizzerii rozpoznamy zapach ciasta, natomiast zwierzę swoim węchem potrafi wyodrębnić każdy z wykorzystanych w pizzy składników z osobna. Potrafi też różne zapachy zapamiętać i w razie potrzeby któryś z nich sobie przypomnieć.

Wracając do COVID-19, problemem może być samo szkolenie psa pod kątem wykrywania tej choroby. Może być wyszkolony do rozpoznawania tego konkretnego zapachu na przykład w próbce śliny czy potu. Nie musi widzieć tego człowieka, tylko mieć możliwość powąchania takiej próbki. Ważne jest zatem, aby dało się ją łatwo pobrać. Natomiast wciąż niewiele wiemy na temat koronawirusa SARS-CoV-2, który spowodował obecną pandemię. Wywołuje on chorobę zakaźną, więc pozyskiwanie takich próbek zapachowych dla psów, ich przechowywanie i wykorzystanie niesie ze sobą ryzyko. I dla osób, które się tym zajęły, na pewno będzie to duże wyzwanie.
Szkoleniowcy psów, którzy potrafią nauczyć psa wykrywania koronawirusa
Jeśli jednak testy przyniosłyby pozytywne rezultaty, to taki pies mógłby docelowo zastąpić urządzenia, którymi na przykład mierzy się temperaturę na lotniskach, jak choćby kamery termowizyjne. Wyglądałoby to identycznie, jak to obecne sprawdzanie, czy ktoś ma przy sobie narkotyki albo broń. Przewodnik z czworonogiem stoi w miejscu, gdzie przechodzą ludzie i jeśli zwierzę wyczuje kogoś, kto pachnie w taki sposób, w jaki został wyszkolony, podbiegnie do takiej osoby. Przeważnie dotyka nosem miejsca, gdzie wyczuwa ten zapach. Wtedy wiadomo, że trzeba tego człowieka oddzielić od pozostałych i zabrać do izolatki. Następnie przeprowadzić wywiad i dalsze badania.

Psy od dawna uczy się wykrywania na przykład raka. Brytyjka Claire Guest od ponad dwudziestu lat szkoli psy, by potrafiły rozpoznać zapach nowotworu. Ona sama mogłaby już nie żyć, gdyby nie jej suczka Daisy, która co chwila szturchała ją nosem w pierś. Kilka dni później badania lekarskie wykazały, że Claire miała trudnego do zdiagnozowania raka.

Takie szkolenia zaczęły się od pojedynczych przypadków psów, które bez odpowiedniego przygotowania wykryły chorobą nowotworową u swoich opiekunów. Naukowcy Hywel Williams i Andreas Pembroke w 1989 roku opisali przypadek kobiety, która zdecydowała się poddać badaniom po tym, jak jej pies (mieszaniec border collie i dobermana) zaczął wykazywać duże zainteresowanie znamieniem na jej udzie. Często wąchał skórę kobiety w tym miejscu. To zachowanie powtarzało się przez kilka miesięcy, aż w końcu pies spróbował ugryźć znamię. Badania wykazały, że był to czerniak złośliwy. Dwanaście lat później opisano podobny przypadek. 66-letni mężczyzna znalazł na swoim ciele egzemę. Jego pies (labrador) zaczął bardzo intensywnie obwąchiwać to miejsce. To zaniepokoiło mężczyznę, który zgłosił się do lekarza, a badania wykazały, że ma nowotwór złośliwy. Po operacji pies przestał interesować się tym miejscem na ciele opiekuna. Psy zatem same pokazały, że mają w tym kierunku predyspozycje. Ważne, aby miały dobry węch.

Straszna szczepionka RNA, której boimy się bardziej niż COVID-19. Czyli o nastaniu nowej ery

Jeśli sobie nie poradzi, to będziemy mogli powiedzieć: witajcie w XVII wieku!

zobacz więcej
Rozpoznawanie chorób po zapachu to jest dziedzina nadal stosunkowo młoda. Nie jest w pełni zbadana. Stąd nie wszystkie środowiska ją uznają. Nie jest to coś takiego, jak osmologia w policji, która jest dziedziną kryminalistyki i zajmuje się identyfikacją człowieka na podstawie śladów zapachowych. Przedmiotem badań jest ludzki zapach zabezpieczony z miejsc, przedmiotów oraz podłoży, a także pobrany bezpośrednio od osoby. Psy wykorzystuje się do rozpoznawania tych woni i jest to uznawane jako dowód w sądzie. Natomiast w przypadku chorób są próby i nie jest to metoda aż tak oczywista, którą można w każdej sytuacji zastosować. Zatem na razie są to eksperymenty na niewielką skalę.

A jakie umiejętności i predyspozycje muszą mieć psy wykorzystywane do poszukiwań ludzi zasypanych na gruzowisku?

Psy ratownicze powinny być zazwyczaj średniej wielkości, żeby było słychać ich szczekanie w zawalonym budynku, ale jednak niezbyt duże, aby nie powodować nadmiernego obciążenia naruszonej konstrukcji. Choć są wyjątki od reguły. Znany jest przypadek bezdomnego kundelka, który w trakcie II wojny światowej biegał po gruzach i próbował się dostać do pewnego miejsca. Zauważył to jeden z sanitariuszy i zaczęto tam kopać. Okazało się, że był tam żywy człowiek. Ale to są rzadkie sytuacje. Generalnie takie psy muszą być bardzo sprawne fizycznie, czyli dobrze poruszać się po wymagającym podłożu. Przy każdym zawalonym budynku może coś zaskoczyć i nie da się do tego przewidzieć. Są to cegły, ostre i metalowe elementy, szkło czy luźne rumowisko.

Rasy, które najbardziej przyjęły się w tej pracy, to labradory, owczarki niemieckie czy golden retrieviery. Żeby popełnić jak najmniej błędów w ich doborze, testuje się już małe szczeniaczki. Później przechodzą wymagające szkolenia.
Cztery zespoły kynologiczne z administracji skarbowej w Opolu, Rzeszowie, Gdyni i Warszawie zostaną przeszkolone we wczesnym wykrywaniu COVID-19 u ludzi. Psy Negrita, Sony, Bruce i Hunter nauczą się rozpoznawać zapach choroby, pobrany od osób zarażonych wirusem. Treningi medyczne opracowały grupy badawcze: polska prof. Michała Dzięcioła z Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu i francuska prof. Dominique Grandjean z Wyższej Szkoły Weterynarii w Alfort (Francja). Fot. Ministerstwo Finansów/KAS
W ramach szkolenia pies uczy się lokalizować zapach człowieka, współpracować z przewodnikiem oraz oznaczać odnalezienie. Przykładowe ćwiczenie na lokalizację; pies prowadzony na smyczy przez przewodnika wchodzi w tzw. stożek zapachowy, pochodzący od ukrytego pozoranta i gdy przewodnik widzi jego zainteresowanie tym zapachem, zatrzymuje się i pozwala psu podejść do kryjówki. W momencie nawiązania kontaktu wzrokowego z pozorantem otrzymuje nagrodę w postaci dobrej zabawy ulubioną zabawką. W ten sposób pies kojarzy zapach człowieka z zabawą.

Molekuły zapachowe są lżejsze lub cięższe i w zależności od wagi są przenoszone przez wiatr na różne odległości. Nasze psy pracują górnym wiatrem, czyli wykorzystują molekuły zapachowe lekkie, które są w ten sposób niesione. Szukając człowieka, patrzymy w którym kierunku wieje i tam wprowadzamy psa.

Metody oznaczania odnalezionego celu są różne. Psy, które służą do wykrywania materiałów wybuchowych, nie mogą przecież szczekać czy kopać, więc ci, którzy je szkolą, wymagają od nich, aby warowały – czyli położyły się w miejscu, gdzie rozpoznały dany zapach. Można powiązać dowolną reakcję psa z danym zapachem. W ratownictwie uczymy psy oznaczać szczekaniem, meldunkiem lub przynoszeniem specjalnej rolki.

Jakie były pana pierwsze akcje w ramach służby w Małopolskiej Grupie Poszukiwawczo-Ratowniczej?

Najpierw zajmowałem się ratownictwem medycznym i poszukiwaniem osób za pomocą urządzeń elektronicznych, jak geofonów, kamer termowizyjnych i wziernikowych. Małopolska Grupa Poszukiwawczo-Ratownicza z Nowego Sącza powstała 1998 roku, a pierwszy mój wyjazd był już w 1999 roku na Bałkany, gdzie toczyła się wojna domowa w Kosowie. Jechaliśmy do Albanii w ramach pomocy humanitarnej dla uchodźców z Kosowa. W latach 1996-1999 doszło do konfliktu zbrojnego pomiędzy albańską partyzantką zwaną Armią Wyzwolenia Kosowa (UCK) a serbską policją i potem armią jugosłowiańską, czyli oddziałami Serbii i Czarnogóry. Podczas konfliktu obie strony dopuszczały się aktów przemocy wobec ludności cywilnej, co przyczyniło się m.in. do jej znacznej emigracji.

Szukają żywych i martwych. Wyją nad zwłokami, choć nikt ich tego nie uczy

Na lawinisku jeden pies zastępuje pracę sześciu ratowników.

zobacz więcej
W czasie działań wojennych, od marca 1998 do kwietnia 1999 roku, z regionu uciekło lub zostało wypędzonych około 850 tysięcy Albańczyków. Większość z nich udało się do Albanii, Czarnogóry oraz Macedonii, gdzie pomoc zapewniał im UNHCR (United Nations High Commissioner for Refugees – Urząd Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych do spraw Uchodźców) wraz z innymi organizacjami humanitarnymi.

W ramach owej międzynarodowej pomocy do Albanii wysłany został zespół ratowniczy, którego głównym zadaniem było stworzenie szpitala polowego w obozie dla uchodźców. W misji brało udział ponad 100 osób, w ramach 4 zmian. W skład zespołu ratowniczego wchodzili lekarze Polskiej Misji Medycznej oraz strażacy Państwowej Straży Pożarnej, w tym my – członkowie Małopolskiej Grupy Poszukiwawczo-Ratowniczej. Nasza misja trwała około pół roku. Dziennie udzielaliśmy pomocy stu osobom. Prowadziliśmy między innymi akcję profilaktycznych szczepień, bowiem złe warunki sanitarne sprawiły, że ujawniło się wiele groźnych chorób. Było też sporo urazów związanych z działaniami wojennymi, czy ucieczkami w góry i przebywaniem w trudnych warunkach. Dla naszej grupy był to poligon doświadczalny, gdzie pod okiem fachowców podnosiliśmy swoje umiejętności.

Po zakończeniu misji jeszcze w tym samym roku pojechałem z kolegami do Çınarcık w Turcji, gdzie doszło do trzęsienia ziemi. Akcja pomocowa była dość skomplikowana i żmudna. Ciężko było opanować miejscowych, bo każdy z poszkodowanych chciał, abyśmy pracowali przy jego budynku. Robiliśmy, co mogliśmy. Uczestniczyłem w wydobyciu czterech osób. Akcja dotycząca jednej z nich trwała prawie 22 godziny. Kiedy się odkopało twarz, to trzeba było delikatnie uwolnić resztę, bo nie dało się tego robić ciężkim sprzętem. To było kolejne wyzwanie, które nas wiele nauczyło. Po tygodniu służby wróciliśmy do Polski.
Czy podobna skala trudności była podczas ratowania ludzi po trzęsieniu ziemi w Pakistanie, które dotknęło Kaszmir w sobotę 8 października 2005 roku? Miało siłę 7,6 w skali Richtera. Pierwsze wstrząsy odnotowano o godzinie 8:50 czasu lokalnego. Według oficjalnych danych, zginęło 86 tysięcy osób, a ponad 69 tysięcy zostało rannych.

Największą trudnością dla nas było położenie miejsca zdarzenia: wysoko w górach, powyżej 3000 metrów nad poziomem morza. Prowadziliśmy działania ratownicze w miasteczku i w okolicznych wioskach. Żaden środek transportu nie mógł tam dotrzeć, bo osunęły się drogi. Konie, muły wwoziły sprzęt do pewnego odcinka, później trzeba było sobie radzić pieszo i ręcznie. Musieliśmy poruszać się wąziutkimi dróżkami i iść wysoko w góry, aby sprawdzić, czy w danej wiosce ktoś nie potrzebuje pierwszej pomocy.

Taka akcja ratownicza trwa zazwyczaj dwa tygodnie, bo w takim czasie są szanse na odnalezienie osób żywych. Później z każdym dniem one spadają. Jeśli więc jest decyzja odgórna, że mamy kończyć misję, to tak robimy. Czasem zostawiamy tam swoje urządzenia, na przykład agregaty prądotwórcze, żeby zapewnić prąd tam, gdzie jest najbardziej potrzebny.

Takie masowe zdarzenia nie ominęły również Polski. 15 lat temu o 17.15 zawalił się dach hali Międzynarodowych Targów Katowickich, gdzie odbywała się wystawa gołębi pocztowych. Była to największa katastrofa budowlana w historii współczesnej Polski. W budynku przebywało ponad 700 osób, w tym wiele rodzin z dziećmi. Zginęło 65 osób, a ponad 170 zostało rannych. Około 1300 osób zostało pokrzywdzonych, tracąc bliskich, mienie lub doznając szkód psychicznych.

Wtedy już byłem przewodnikiem psa Garego, który pojechał ze mną na akcję ratunkową. Z kolegami z grupy skorzystaliśmy ze śmigłowca i byliśmy na miejscu w pierwszej godzinie od zawalenia się hali. Pierwsza rzecz, która rzuciła się nam w oczy, to sznur samochodów strażackich i karetek pogotowia. Służby zjechały z całego Śląska.

Od razu przeszliśmy do działania z psami. Na początku to było trudne, bowiem pod gruzami pracowało wielu ratowników, zatem czworonogi raz po raz wyczuwały osoby żywe i cały czas szczekały. Zostały więc na chwilę odsunięte na bok i zaczęliśmy pomagać innym służbom w wyciąganiu ludzi poszkodowanych, których było widać i słychać pod gruzami. Działania zajęły nam parę godzin, do 23.00. Udało się wydobyć sześć osób. Niektóre z nich był mocno poturbowane, ale na szczęście przeżyły wypadek. Kiedy wszyscy zameldowali, że w swoim rejonie nie mogą już nikogo znaleźć, wtedy wprowadziliśmy psy. Gary akurat trafił na osobę martwą, choć jest szkolony do odnajdywania jedynie osób żywych. To był policjant, który zabezpieczał teren podczas targów. Zginął natychmiast po zawaleniu się dachu.

Do północy psy nie oznakowały już żadnego żywego człowieka pod gruzami. I to się później potwierdziło. Podczas liczenia brakowało nam jednak jeszcze dwóch osób. Na zewnątrz był silny mróz, temperatura wynosiła minus 17 stopni Celsjusza i te ciała po prostu zamarzły. W efekcie pies szkolony do wykrywania zwłok nie mógł wykryć ich zapachu. Dopiero po kilku dniach udało się je zlokalizować.

Podczas takich akcji ratunkowych pomoc psa jest bezcenna. Może zastąpić pracę nawet 50 ratowników. Geofon się sprawdza w sytuacji, kiedy osoba pod gruzami jest w stanie wydawać jakieś dźwięki. Na przykład stuka. Kiedy jest nieprzytomna, jest to niemożliwe. Z kolei na gruzach nie da się łatwo wsunąć obiektywu kamery, trzeba wywiercić dziury albo wykorzystywać naturalne szczeliny, które powstały w czasie katastrofy. To bardzo żmudna praca. A pies może w parę minut zlokalizować zapach żywego człowieka. My nie zdążymy rozłożyć geofonu, a on już znajdzie taką osobę i nam to sygnalizuje szczekaniem.

W sumie Gary brał udział w 50 akcjach poszukiwawczych ludzi zaginionych, w terenie otwartym, w górach i na misjach. Ostatnia, w której uczestniczył, była po trzęsieniu ziemi na Haiti. Miał wtedy ponad 10 lat i jego sprawność już nie była taka dobra jak wcześniej.
Tragedia na Haiti poruszyła cały świat. Według danych tamtejszego rządu trzęsienie ziemi pochłonęło w sumie 316 tys. ofiar śmiertelnych. Około trzech milionów ludzi mogło ucierpieć w inny sposób, odniosło obrażenia lub zostało bez dachu nad głową.

Trzęsienie ziemi miało magnitudę 7,3 w skali Richtera, a epicentrum znajdowało się w odległości około 16 kilometrów od Port-au-Prince na Haiti. Główny wstrząs nastąpił 12 stycznia 2010 o godz. 16.53 czasu lokalnego Zarejestrowano wiele wstrząsów wtórnych, z których dziesięć przekraczało magnitudę 5 w skali Richtera. Wstrząsy odczuwalne były także na Dominikanie (zajmującej wschodnią część wyspy Haiti), Kubie, Jamajce i Bahamach. Do działań ratowniczych skierowano zespół USAR Poland (od: urban search and rescue ), w skład którego weszli członkowie grup poszukiwawczo-ratowniczych: Małopolskiej (24 osoby) oraz z Warszawy, Poznania, Łodzi i Gdańska.

Działania prowadzone były w stolicy państwa – Port-au-Prince. Praca na miejscu była dość niebezpieczna. Miejscowy zakład karny legł w gruzach, ocalali więźniowe napadali na ratowników i musieliśmy mieć stałą ochronę. Przydzielono nam jeden z rejonów do przeszukiwania żywych ludzi pod gruzami. W takich masowych działaniach korzystamy z co najmniej dwóch psów, aby nie było pomyłek. Później się dowiedzieliśmy, że na szczęście nikogo nie przeoczyliśmy. Budynki, które się zawaliły, w większości przypadków były lichej konstrukcji. Panuje tam ciepły klimat, więc nie było potrzeby budowania bardziej solidnych domów. Dlatego te miejsca były łatwe do przeszukania czy nawet rozbiórki i większość osób była dość szybko wydobyta.

Dodatkowo udzieliliśmy wsparcia medycznego w szpitalu polowym w miejscowości Petit-Goave, bo zawalił się tam miejscowy szpital i mieli bardzo dużo ofiar. Były między innymi złamania czy urazy mechaniczne. Trzeba było się też zaopiekować poparzoną dziewczynką – udało się ją przerzucić śmigłowcem do amerykańskiego szpitala na statku, gdzie udzielono jej fachowej pomocy. Podczas zawalania się budynków, wywracały się na przykład naczynia z gorącym jedzeniem, które było na palniku i tak dochodziło do podobnych oparzeń. Próbowaliśmy też ratować dziecko, które było chore na malarię. Niestety bezskutecznie. Dziecko zmarło.
Nasza grupa pracowała na Haiti w sumie od 15 do 24 stycznia i po tej akcji wróciliśmy do kraju. Mój pies służył ze mną w sumie 11 lat, później był u mnie w domu jeszcze przez kilka lat do czasu swojej śmierci. Cała rodzina była w żałobie. To było dla wszystkich traumatyczne przeżycie. Byliśmy z nim bardzo związani.

Czworonożni funkcjonariusze mają szansę na państwową emeryturę. W Ministerstwie Spraw Wewnętrznych powstał projekt ustawy regulującej zasady opieki nad psami czy końmi po zakończeniu służby. Obecnie we wszystkich formacjach podległych MSWiA służy ponad 1200 psów i 60 koni. Jeśli ustawa wejdzie w życie, państwo będzie finansować ich wyżywienie oraz leczenie. Czy takie wsparcie jest potrzebne?

Pies służbowy od początku swojego szkolenia i pracy w ratownictwie mieszka ze swoim przewodnikiem i jest kolejnym członkiem rodziny. Po zakończeniu jego służby przełożony przekazuje bądź sprzedaje go przewodnikowi. I trzeba się nim dalej opiekować. A pamiętajmy, że to jest już stary, schorowany pies. Zazwyczaj ma dużo więcej dolegliwości i kontuzji niż pokojowy, który nigdy nie pracował fizycznie. I opieka weterynaryjna jest konieczna. Przez ostatnie dwa lata życia Gary miał ogromne kłopoty z poruszaniem się. Trzeba było go podnosić, żeby zmienił pozycję i trochę się przeszedł. Dysplazja, uszkodzone stawy to był wynik jego pracy. Chodził przecież po trudnym terenie przez wiele lat.

Emerytura dla psa brzmi hucznie, a chodzi tak naprawdę o minimalne wsparcie finansowe, które pomoże w opiece i leczeniu czworonoga. Mieliśmy taki przypadek, że jedna operacja zwierzęcia kosztowała ponad dwa tysiące złotych. Zatem pomoc rządowa w tym zakresie byłaby na pewno takim humanitarnym gestem. Praca z psem daje dużo satysfakcji i warto mu się za to odwdzięczyć.

Co jest najbardziej wdzięcznego w tej pracy?

Ma się to poczucie, że pomagając drugiemu człowiekowi robi się dobrą robotę. Nie próbujemy jednak analizować i rozczulać się nad poszczególnymi przypadkami, bo prowadziłoby to do załamań psychicznych. Dlatego po każdej takiej akcji w ramach spotkań z psychologiem uczymy się odreagowywania trudnych zdarzeń i nie wracania do nich myślami. Po prostu tylko cieszymy się, że komuś uratowaliśmy życie.

– rozmawiała Monika Chrobak, dziennikarka Polskiego Radia

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

Zdjęcie główne: Akcja ratownicza w Iranie. Fot. zbiór prywatny Krzysztofa Grucy
Zobacz więcej
Rozmowy wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Zarzucał Polakom, że miast dobić wroga, są mu w stanie przebaczyć
On nie ryzykował, tylko kalkulował. Nie kapitulował, choć ponosił klęski.
Rozmowy wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
W większości kultur rok zaczynał się na wiosnę
Tradycji chrześcijańskiej świat zawdzięcza system tygodniowy i dzień święty co siedem dni.
Rozmowy wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Japończycy świętują Wigilię jak walentynki
Znają dobrze i lubią jedną polską kolędę: „Lulajże Jezuniu”.
Rozmowy wydanie 15.12.2023 – 22.12.2023
Beton w kolorze czerwonym
Gomułka cieszył się, gdy gdy ktoś napisał na murze: „PPR - ch..e”. Bo dotąd pisano „PPR - Płatne Pachołki Rosji”.
Rozmowy wydanie 8.12.2023 – 15.12.2023
Człowiek cienia: Wystarcza mi stać pod Mount Everestem i patrzeć
Czy mój krzyk zostanie wysłuchany? – pyta Janusz Kukuła, dyrektor Teatru Polskiego Radia.